Dane szczegółowe książki
Adam w Edenie / Fuentes, Carlos (1928-2012); Jaroszuk, Barbara
Tytuł
Adam w Edenie
Tytuł oryginału
Adán en Edén
Serie wydawnicze
Wydawnictwo
Warszawa: "Świat Książki", 2012
ISBN
9788377991787
Hasła przedmiotowe
Spis treści
pokaż spis treści
stronach dokumentu (kliknij, aby przejść)
Adaptacja BON UW, 2017
http://www.abc.uw.edu.pl, http://www.bon.uw.edu.pl
#1
Adam w edenie
#2
Strona celowo pozostawiona pusta
#3
Carlos Fuentes
Adam w edenie
Z hiszpańskiego przełożyła Barbara Jaroszuk
Świat Książki
#4
Tytuł oryginału Adan en eden
Redaktor prowadzący Elżbieta Kobusińska
Redakcja Mirosław Grabowski
Redakcja techniczna Małgorzata Juźwik
Korekta Marianna Filipkowska Jolanta Spodar
© 2009 by Carlos Fuentes By arrangement with the author. All rights reserved
Copyright © for the Polish translation by Weltbild Polska Sp. z o. o., 2012
Świat Książki Warszawa 2012
Weltbild Polska Sp. z o.o.
02-103 Warszawa, ul. Hankiewicza 2
Księgarnia internetowa: Weltbild.pl Skład
Joanna Duchnowska
Druk i oprawa CPI Moravia Books s.r.o. Brnenska 1024, CZ - 69123 Pohorelice
ISBN 978-83-7799-178-7
#5
Franciscowi Toledo, z podziękowaniami za wspomnienie o osiemdziesięciu słoniach
#6
Strona celowo pozostawiona pusta
#7
Czy Cię prosiłem, Stwórco, gdym był gliną,
Abyś człowieka ze mnie chciał ulepić?
Czy Cię błagałem, byś mnie wezwał z mroków?
Milton, Raj utracony w przekładzie Macieja Słomczyńskiego
#8
Strona celowo pozostawiona pusta
#9
Rozdział 1
Nie rozumiem tego, co się stało. W ostatnie Boże Narodzenie wszyscy się do mnie uśmiechali, znosili mi prezenty, gratulowali, wróżyli nowy - jeszcze jeden - rok sukcesów, spełnień, zaszczytów. Mojej żonie kadzili na okrągło - że prawdziwa szczęściara: mieć za męża takiego człowieka... Dziś zastanawiam się, co znaczy być "takim człowiekiem". Czy miniony rok był złudzeniem mojej pamięci? Czy rzeczywiście stało się to, co się stało? Nie chcę wiedzieć. Pragnę tylko cofnąć się do ostatniej Gwiazdki, tego znajomego, powtarzalnego zwiastuna, przez samą swoją prostotę (przez swoją nieodłączną idiotyczność) pokrzepiającego jak proroctwo kolejnych dwunastu miesięcy, mniej satysfakcjonujących niż Wigilia, gdyż, na szczęście, nie tak durnych i marnych jak Boże Narodzenie, to grudniowe święto, które obchodzimy siłą rozpędu, jakżeby inaczej, sami nie wiedząc dlaczego, z przyzwyczajenia, bo jesteśmy chrześcijanami, jesteśmy Meksykanami, wojna, wojna Lucyferowi, ponieważ w Meksyku nawet ateusze to katolicy, ponieważ tysiącletnia ikonografia rzuca nas na kolana przed żłobkiem, choćbyśmy odwracali się plecami do watykańskiego żłobu. Boże Narodzenie odsyła do skromnych źródeł wiary. Kiedyś, dawno, być chrześcijaninem znaczyło cierpieć prześladowania, kryć się, uciekać. Wyznawać herezję. Dokonywać heroicznego wyboru.
#10
Dziś, w tej nędznej epoce, ateizm nikogo nie gorszy. Nic nie gorszy. Nikt się nie gorszy. A gdybym tak ja, Adam Gorozpe, dokładnie w tym momencie jednym machnięciem ręki wywrócił choinkę, potłukł bombki, wsadził adwentową koronę na głowę swojej żonie, Priscili Holígun, i przepędził gości, jak kiedyś mówiono (co to właściwie znaczy?), na cztery wiatry...?
Czemu tego nie robię? Czemu wciąż zdobywam się na uprzejmość, której wszyscy się po mnie spodziewają? Czemu wciąż się zachowuję jak idealny gospodarz, który, Gwiazdka za Gwiazdką, gromadzi przy sobie przyjaciół i współpracowników, karmi ich i poi, obdarowuje każdego innym prezentem - nigdy dwóch takich samych krawatów, takich samych apaszek - nawet jeśli żona się upiera, że to najlepsza chwila na "wielkie sprzątanie", czyli na pozbycie się niepotrzebnych, brzydkich albo zdublowanych upominków, jakie wciska się innym, by ci uszczęśliwili potem nimi następne niebaczne ofiary, te zaś z kolei...
Przyglądam się stosikowi paczek pod choinką. Nachodzi mnie jakiś lęk. Odwdzięczyć się jednemu ze współpracowników za podarunek otrzymany od niego dwie, trzy, cztery Gwiazdki temu... Ta myśl wystarcza, żeby stłumić przedwczesne obawy. To jeszcze nie sylwester. To wciąż Wigilia. Otacza mnie rodzina. Moja niewinna żona uśmiecha się swoim najbardziej chełpliwym uśmiechem. Służące roznoszą poncz. Mój teść częstuje herbatnikami.
Nie powinienem wybiegać do przodu. Dziś wszystko jest dobrze, to, co złe, jeszcze nie nadeszło.
Roztargniony patrzę przez okno.
Przelatuje kometa.
A moja żona Priscila wymierza siarczysty policzek służącej, która roznosi drinki.
#11
Rozdział 2
Przelatuje, raz jeszcze, kometa. Nachodzi mnie poważna wątpliwość. Czy to świetliste ciało niebieskie poprzedzane jest przez swą jasność, czy dopiero ją zapowiada? Czy światło zwiastuje początek, czy koniec, wróży narodziny czy zgon? Sądzę, że to słońce, największa z gwiazd, określa, czy kometa stanowi jakieś przed, czy jakieś po. Inaczej mówiąc: słońce dyktuje reguły gry, komety to drobinki, chórek, statyści wszechświata. A jednak do słońca przywykliśmy i tylko jego brak - zaćmienie - zwraca naszą uwagę. Myślimy o słońcu, kiedy go nie widzimy. Komety natomiast są jak odpryski słońca, zwierzątka zwiadowcy, zależne od niego i mimo wszystko zaświadczające o jego istnieniu: bez niewolników nie ma i pana. Pan potrzebuje sług, żeby potwierdzać swoją egzystencję. Coś o tym wiem, ja, adwokat i nowoczesny przedsiębiorca, który swoje bycie - tu i teraz, jak również w ogóle - potwierdza pięć razy na tydzień (soboty i niedziele to dni wolne, świąteczne), przewodnicząc biznesowym naradom swoich podwładnych, bardzo zresztą gorliwych w tej podwładności, nawet jeśli ja ze swej strony postępuję jak szef nowoczesny, w żadnym razie nie samowolny: słońce, które grzeje, lecz nie spala. Czyż jednak nie jest prawdą, że zajmuję pozycję szefa, bo oni na to pozwalają? Że to komety skłaniają nas do myśli o słońcu? Że
#12
pierwszy zawdzięcza życie drugim? Nie wiem, czy każdy na moim stanowisku zastanawia się nad tymi rzeczami. Nie wydaje mi się. Ludzie posiadający władzę biorą ją zwykle za oczywistość, zupełnie jakby urodzili się nie nadzy, lecz od razu ukoronowani, spowici w bogactwo. Patrzę na swoich siedzących przy stole pracowników i miałbym ochotę ich spytać: czy jestem słońcem, czy też jestem sam? Czy moja władza wypływa ze mnie, czy pochodzi od was? Czy bez was byłbym jej pozbawiony? Czy władzę macie wy, którzy nadajecie ją mnie, czy też ja, ten, co ją sprawuje?
Dzisiejsza korweta to kometa, bo ją widać. Ileż ciał niebieskich krąży co dzień poza zasięgiem naszego wzroku? Czy jesteśmy kometami brodatymi, niosącymi światło przed sobą, czy ogoniastymi, ciągnącymi blask z tyłu? Gdybym był kometą, to jak wyglądałby mój ogon? Czy rozwiewałby się na wszystkie strony, czy zakrzywiał: adwokat, prezes z zakrzywionym ogonem. Czy byłbym kometą nieokresową, czy okresową - osobliwą i nawet nieprzeczuwaną, dopóki się nie pojawi, czy przewidywalną i w związku z tym nudną, a zatem mało kometowatą?
Czas - czyli ta opowieść - pokaże.
Czy soboty i niedziele to naprawdę dni wolne, świąteczne? Czy w definicji "święta", obok idei wypoczynku, nie zawiera się idea festynu, szybkiej wymiany handlowej?
Dziś nie odpowiem na to pytanie, a przynajmniej taką mam nadzieję, przewodnicząc posiedzeniu zarządu i pozwalając sobie - świadomie, celowo - na odstające od zachowania pozostałych przewieszenie nogi przez boczne oparcie fotela i nonszalanckie nią wymachiwanie. No, kto jeszcze się odważy?
A ja sam - czy odważę się wyjaśnić sobie samemu przyczynę swojego sukcesu?
#13
Rozdział 3
Dlaczego się z nią ożeniłem? Weźcie pod uwagę swoją i moją pozycję. Dopiero zaczynałem karierę. Kończyłem studia prawnicze. Musiałem jeszcze złożyć pracę i uzyskać tytuł. Byłem, ściśle rzecz biorąc, nikim.
Ona natomiast...
Codziennie widywałem jej zdjęcia w prasie. Była Królową Wiosny, jeździła wzdłuż Paseo de la Reforma w alegorycznym wozie (nie wzbudzając, co prawda, specjalnego zainteresowania przechodniów). Była Królową Karnawału w Mazatlanie (zanim objęła bliźniacze królestwo w Veracruz). Była Twarzą Browarów Tezozómoc i zbierała fundusze na domy starców. Otwierała sklepy, kina, autostrady, ośrodki spa, kościoły, bary... I wcale nie ze względu na szczególną urodę.
Priscila Holguín była zaledwie, jak to się mówi, ładną buzią. Jej zbyt okrągłą twarzyczkę ratowały dołeczki w policzkach, błysk niewinnych oczek, blendamedowa białość zębów, loczki à la Shirley Temple i malutki nos, który nie domagał się jakichś pilnych plastycznych poprawek. Takie jak ona nazywa się u nas śliczniutkimi stworzeniami: nie zaliczają się ani do uderzających piękności w stylu Maríi Félix albo Dolores del Río, ani do brzydkiej reszty złożonej z kobiet przysadzistych, ciemnych, grubych i nieistotnych,
#14
do bólu dobrych albo diabolicznie złych, pozbawionych czystej i rzadkiej doskonałości właściwej ich wyżej wymienionym siostrom Metyskom i przeznaczonych do małżeństwa (za młodu) oraz, przy odrobinie szczęścia, do roli jakoś tam tolerowanych matriarchiń (na starość). Siwizna uszlachetnia.
Priscila Holguín plasowała się więc dokładnie pośrodku skali. Z brzyduli nie miała w sobie nic. Z piękności - bardzo niewiele. Była, jak to się mówi, przyjemniutka. Jej wygląd nie kłuł w oczy brzydul ani nie spędzał snu z powiek pięknościom. Stanowiła, by tak to ująć, idealną kandydatkę na żonę. Nikomu nie zagrażała. I właśnie to, że nie stwarzała żadnego niebezpieczeństwa, sprawiało, że wydawała się bardziej pociągająca od krwiożerczych modliszek czy bardziej mdłych dań lokalnej kuchni.
Poza tym jej urok zasadzał się nie tylko na tym, że uświetniała drugorzędne ceremonie: jakby podejrzewając miałkość swych dokonań, uciekała się do piosenek. I tak koronację na królową czegoś tam lub objęcie honorowego patronatu nad czymś innym zamykała zawsze jakimś bolerem, przebojem z repertuaru mariachich albo hitem Julia Iglesiasa. "Na wielkim ranczu, gdzie mieszkałam..."
Wszystko to nie miało nic do rzeczy, ale każdy spodziewał się zwyczajowego numeru Priscili, zupełnie jakby ten był jej potrzebny, aby coś wykazać: że jej domena nie ogranicza się do urody (dyskusyjnej, mało wyrazistej), że ona, Priscila, swoją pozycję zawdzięcza także talentowi (śpiewaniu szlagierów). Albo może na odwrót: że przede wszystkim jest piosenkarką, a tytuł miss zdobyła przez przypadek, jako nadprogramową rekompensatę za uprawianie swojej sztuki. Albo jeszcze inaczej: że śpiewanie rozgrzesza ją z braku prawdziwie olśniewającej aparycji - w znaczeniu
#15
lub też znaczeniach związanych z blaskiem czy objawieniem.
Nie bez powodu - czytałem ubawiony - zabiegali o nią najbogatsi w mieście. Spadkobiercy największych przemysłowców. Paniczyki. Gadżeciarze. Ci, co rozbijają się w maseratich. Czy Priscila nie była oczywistym towarzystwem do kabrioletu, na jacht w Acapulco, do sektora dla VIP-ów? Czy nie była, w ostatecznym rozrachunku, nieosiągalna chyba że na zdjęciach w gazetach? Jak zyskać do niej bezpośredni, fizyczny dostęp, jak się przebić przez tę sztywną otoczkę?
Kiedyś zobaczyłem, że ma być twarzą targów samochodowych. Swój udział zapowiedziały wszystkie ważne europejskie i japońskie marki (amerykańskie nie, na zawsze zaszufladkowane w kategorii terenówek). Mercedes Benz, Audi, Alfa Romeo, Citroen, BMW: niepewnie wkroczyłem między połyskujące maski, luksusowe karoserie, wyczekujące reflektory i czyściusieńkie koła z czarnego kauczuku, pogrążony w kłopotliwej obawie, że żaden z tych samochodów nie mógłby bezkarnie jeździć po mieście Meksyk, nie wystawiając się na dziury w jezdniach, wyzwiska, może wręcz napad, mściwe zniszczenie: czemu ty tak, skoro ja nie, skurczysynu?
W tamtym momencie zrozumiałem, że powinienem wyzbyć się wszelkich śladów urazy, którą żywią ci, co nic albo prawie nic nie mają, względem tych, co mają dużo, bo jest ich mało.
Czy luksusowe auto może wywołać rewolucję? Że tamci zajadają się ciastkami? Że rozbijają się w maseratich? Nie pragnąłem się o tym przekonać. Po prostu wchodząc na wystawę, którą miała otworzyć Cesarzowa Kierownicy (a.k.a. Priscila Holguín), powtarzałem sobie meksykańskie przysłowie mówiące,
#16
że "gadżeciarz bije paniczyka, maseraciak bije gadżeciarza".
Adoratorzy Priscili (P-G-M: paniczyki, gadżeciarze, maseraciaki) otaczali ją ścisłym kręgiem, jakby dla podkreślenia, że będzie należała do wszystkich albo do żadnego. Natychmiast zrozumiałem, co jest grane. Świta adoratorów otaczała Priscilę nie dlatego, że Priscila była Priscilą, lecz w imię tego, co Priscila reprezentowała: była kolejną marką, Priscilą Maserati albo Priscilą Corn-Flakes, albo Priscilą Coca-Colą. Zbliżyć się do niej oznaczało zbliżyć się do źródeł prestiżu, a nie do olśniewającej istoty. Jeśli zapraszali Priscilę na miasto, to żeby podkreślić swoją - paniczykowską, gadżeciarską, maseraciakową - pozycję, a nie żeby rozkochać w sobie tę akurat dziewczynę. Ten, z kim Priscila zgodziła się wyjść, dostawał bonus w postaci zdjęć z królową, twarzą tego czy tamtego, i nie miał jej nigdy więcej zobaczyć, gdyż wystarczał jeden jedyny raz, aby zdobyć sławę kogoś, kto się pokazał z Priscilą, no i Priscila nie pokazywała się z nikim dwa razy, nie myślcie, że chodziło o coś naprawdę, o coś w stylu narzeczonej, żony, sranie w banię. Priscila - zobaczyłem ją, zrozumiałem - musiała być młoda, wolna, dyspozycyjna, nigdy z nikim niezwiązana, bo związek z kimś oznaczałby wykluczenie wszystkich pozostałych pretendentów, pozbawienie ich nadziei na podrasowanie swojego statusu P-G-M, zamianę kolejnego konkurenta w narzeczonego i męża i poświęcenie tym sposobem reszty bananowej młodzieży, która - mirabile dictum - mogła liczyć na profity z jednorazowego wystąpienia u boku Królowej itd. Toteż - domyśliłem się i domyśliłem się słusznie - Priscila Holguín stanowiła, koniec końców, coś w rodzaju wabika, przydając kolejnym złotym chłopcom nieprzezwyciężonego uroku, który pozwalał im potem
#17
z nieskończoną wyższością i odrobiną pogardy wybrać sobie towarzyszkę życia, matkę dla swoich dzieci, pyrrusową zwyciężczynię Królowej Królowych.
Wkroczyłem na targi samochodowe. Zobaczyłem Priscilę w jej prawdziwej postaci. W postaci reklamowego chwytu. W postaci dziewczyny niezagrażającej potencjalnym narzeczonym i żonom wszystkich tych admiratorów, którzy oblegali ją w muzealnym cadillacu. I przedarłem się przez krąg swoich rywali (tak ich wtedy postrzegałem), stanąłem przed Priscilą, wziąłem ją za rękę i powiedziałem:
- Chodźmy. Zapraszam cię na kawę do Sanbornsa.
#18
Rozdział 4
Jak zwykle spotkałem się ze swoimi współpracownikami w dzień po święcie Trzech Króli. W niewielu krajach świętuje się dziś Epifanię: przybycie do Betlejem Kacpra, Melchiora i Baltazara, niosących dary dla nowo narodzonego Dzieciątka. Przypuszczam, że w Meksyku wspominamy Mędrców ze Wschodu, aby mocnym akcentem zakończyć nasze jedyne prawdziwe wakacje, które zaczynają się w połowie grudnia od posadas, czyli dziewięciu uroczystości upamiętniających wędrówkę Świętej Rodziny do Betlejem, potem przechodzą w Boże Narodzenie i Nowy Rok, by dobiec kresu właśnie szóstego stycznia. Później już tylko wymyślamy sobie drobne okazyjki, w lutym święto Matki Boskiej Gromnicznej, w marcu urodziny Benita Juareza i święto ropy, w kwietniu powtórka z rozrywki, do tego mamusie w maju, i tak dalej. Zawsze możemy się pocieszać, że Hiszpanie mają więcej świętych i w związku z tym więcej świąt niż my, tyle że oni zaczęli wcześniej, my ich tylko próbujemy dogonić. I to bez odwoływania się do bóstw azteckich. Święty Huitzilopochtli?
Ale przez samą ideę święta odbiegam od tematu - nie bez przyczyny. Wasz biedny narrator - czyli ja - nie ma zbyt wielu powodów do świętowania tego styczniowego dnia, kiedy wchodzi do sali konferencyjnej, żeby omówić ze
#19
współpracownikami sprawy najwyższej wagi. Zna ich dogłębnie, nie otacza się obcymi, chce, żeby cały jego zespół był godny zaufania, a nie tylko, jak plotą złe języki, gorszy od szefa, czyli ode mnie, zupełnie jakby ktokolwiek - niezależnie od płci - kto by się okazał lepszy, mógł w najmniejszym choćby stopniu naruszyć wyobrażenie, jakie mam na swój temat, i wcale nie przemawia tu przeze mnie zarozumialstwo: moja kariera świadczy o tym, że wszystko, co mam, osiągnąłem własnym staraniem, dzięki czemu wolno mi teraz dobierać sobie bliskich współpracowników wedle woli.
Że są ulegli, potulni? Tak powtarzają złe języki. Że nie znoszę w swoim bezpośrednim otoczeniu nikogo lepszego od siebie? Tak powtarzają ci, którzy zostali na zewnątrz "magicznego kręgu zakreślonego wokół Adama Gorozpe", jak to ujął pewien felietonista (prawda, że przeze mnie opłacony).
Więc tak. Wchodzę do sali konferencyjnej pośpiesznie i spokojnie zarazem (na tym polega mój sekret), zerkając na zegarek i nie podnosząc oczu na nikogo. Asystent (kto to taki? - nie widzę) przysuwa mi krzesło. Siadam. Wbijam wzrok w dokumenty. Przeglądam papiery (smakując świadomość, że to czyste kartki, że świat daje się nabrać!). Zdejmuję okulary, przecieram je chusteczką higieniczną wyjętą z szuflady po lewej stronie (smarki na lewo? - myślę z sarkazmem), zakładam z powrotem i w końcu spoglądam na swoich jedenastu doradców; jedenastu, nie dwunastu, bo ja byłbym trzynasty, a zbawiciele kończą na krzyżu, mówię sobie tego dnia, powracając do pracy - wypoczęty, czujny, opalony w karaibskim słońcu - zanim wreszcie obrzucę zebranych swoim jeszcze wakacyjnym spojrzeniem.
#20
Moich jedenastu współpracowników ma na nosie ciemne okulary.
Nie patrzą na mnie.
Albo patrzą przez czarne szkła.
Jedenaście par przeciwsłonecznych okularów.
- To chyba przesada - żartuję. - Nawet w Cancún było pochmurno.
Mój żart przechodzi bez echa.
Patrzą na mnie dwadzieścia dwa czarne szkiełka. Bezlitośnie.
Co się stało?
#21
Rozdział 5
Kiedy sprawy idą źle, jak dzisiaj, szóstego stycznia, chronię się w rozmyślaniach o swoim teściu, don Celestinie Holguinie, zapamiętanym (i zapomnianym) jako Król Herbatnik oraz ojciec - co już wiecie - mojej żony, Królowej Wiosny (jak już wam opowiadałem). Między Wiosną a Herbatnikiem rozciąga się to, co między okrutną zimą a Najświętszą Panienką z Guadalupe: strefa cudu.
Od początku naszej znajomości bałwochwalczo podziwiałem sposób, w jaki don Celestino zbudował swą fortunę. Podobno nie samym chlebem żyje człowiek, ale mój teść zadaje kłam temu powiedzeniu: żył ze słodzonego pieczywa i przekazał swoje wypieki synom oraz mnie, wczesnemu zięciowi. Przekleństwo, którym Bóg wygnał z raju Adama i Ewę - "W pocie oblicza twego będziesz musiał zdobywać chleb"**01 - don Celes obrócił w błogosławieństwo, co zrozumiałe w kraju takim jak Meksyk, szczycącym się rozmaitością tudzież wybornym smakiem swojego pieczywa i zawzięcie rywalizującym w tej dziedzinie z Francją oraz Europą Środkową, gdzie jednak żadna piekarnia nie może pochwalić się artykułami tak doskonałymi i zróżnicowanymi jak nasze bolillos, białe bułeczki, bardzo do nich po-
**01 W polskich przekładach Biblii jest nie "chleb", lecz "pożywienie" (wszystkie przypisy tłumaczki).
#22
dobne teleras, mięciutkie alamares, orejas, czyli uszy, nadziewane chilindrinas, słodkie conchas, czyli muszelki, i novias, czyli narzeczone (wcale się nie wygłupiam), okrągłe polvorones, podłużne, posypane cukrem banderillas albo campechanas... Paradoks: w biednym kraju tak bogata kuchnia. Poczynając od śniadania: różnie przyrządzane jajka, najrozmaitsze wariacje na bazie tortilli, a do tego papaje, pomarańcze, występujące pod wieloma nazwami pigwy, arbuzy i melony, lucuma (różowopomarańczowa), niezliczone odmiany bananów, guanabana (biała z czarnymi pestkami) i owoce kaktusa (w jaskrawozielonym odcieniu zazdrości).
Niemal pcha się na usta wniosek, że Meksyk jest biedny, bo zbyt wiele czasu traciło się tu zawsze na staranne przygotowywanie i długie jedzenie wystawnych posiłków.
- Patrzcie na jankesów - pouczam swój niewdzięczny zespół, domagający się dwóch godzin na obiad. - Jankesi koło południa połykają coś na stojąco, jak konie, szybko, szybko i do pracy... - Przerwa. - A o szóstej wieczorem (na tak zwaną przez siebie kolację) jedzą sałatę, suchego kurczaka i galaretkę (na deser).
- Chce pan, żebyśmy przynosili sobie lunch do biura? pyta jakiś śmiałek.
Uśmiecham się łaskawie.
- I to nie, kochany. Najlepiej podjeść z rana empanad i fasoli, żeby potem kiszki nie grały marsza.
Wszyscy się śmieją.
Czy raczej się śmiali.
Niezwykły człowiek, ten mój teść. Sądzę, że rozsmakowywał się w swoim piekarskim zawodzie jak w weselnym torcie. Czuł się ważny i wyróżniony biblijnym nakazem, który w jego oczach był raczej błogosławieństwem niż wskazówką.
#23
- Dlaczego Jahwe nie powiedział, że będziesz musiał zdobywać kotlety, omlety albo kiełbasę, albo rosół...
- W pocie oblicza swego? - próbowałem powstrzymać tę wyliczankę biblijnych możliwości.
- Otóż to - przytakiwał don Celes, niemal rad, że się tak wtrącam, i gratulował sobie, że jego dziecinka znalazła tak porządnego męża jak ja, człowieka, któremu on, don Celes, może przekazać stery, by samemu najwyraźniej przejść od wypieku chleba do zadań mniej może koniecznych, za to bardziej dochodowych.
- Wołają cię Adam, takie nosisz imię - ciągnął. - Czyli nosisz imię pierwszego człowieka, który, zamiast wałkonić się w Edenie, musiał zdobywać chleb, zdobywać chleb, rozumiecie? Zdobywać chleb w pocie oblicza swego.
I zwracając się do córki:
- Nie mogłaś wybrać lepiej, Priscilo. Kto by powiedział, że ten głodomór, za którego wyszłaś, będzie tysiąc razy bogatszy niż ja, a wszystko dzięki własnej harówce.
- Oj, tato, taka tam przy chlebie harówka... - rzuca nieświadoma Priscila, po czym odbiera szklankę soku arbuzowego z rąk służącej, której w ramach podzięki wymierza policzek.
Jednakże don Celes już skupił uwagę na innym ze współbiesiadników, swoim synu Abelardzie.
- Słuchaj, Abelardo, czemu ani trochę nie przypominasz szwagra? Mógłbyś się odrobinę do niego upodobnić, co?
Zagadnięty był poważnym, oryginalnym chłopakiem, który od początku wzbudzał we mnie szacunek. Przyznaję teraz, kiedy przyszła pora na szczerość, że nikt inny w rodzinie Holguinów - ani moja żona, ani jej ojciec, ani też jej nieboszczka mateczka, niech jej ziemia lekką będzie - nie
#24
imponował mi tak jak ten milczek odporny na werbalne zakusy ojca i na niepospolitą śmieszność siostry. Zdarza się i w najlepszych rodzinach. Zawsze trafi się jakaś wyjątkowa jednostka, której obecność nasuwa nam pytanie: a ten skąd się tu wziął? Bo nie miał nic wspólnego ze swoim ojcem ani z siostrą, ani ze wzmiankowaną już nieboszczką mateczką, której zachowana w każdym szczególe sypialnia stanowiła coś w rodzaju pomnika pretensjonalności, jako że wzmiankowana kochała róż i wszystko w jej pokoju było tego koloru: zasłony, ściany, łóżko, poduszki, serwetki, kołdry, krzesła, a nawet lustro odbijające ludzi i rzeczy na różowo, jakby po to, żeby przywrócić doñi Rosendzie poczucie własnej wartości, gdyby je (w co wątpię) kiedykolwiek utraciła. Tylko jeden szczegół - stojąca w wazonie biała kamelia - zakłócał tę różową harmonię. Jeśli nie liczyć żelaznego, z założenia pancernego bidetu.
- No bo to była romantyczka - mawiał don Celes (nic więcej nie wyjaśniając), jakby upewniał swego zaufanego sługę, czyli, rzecz jasna, mnie, co do cnót familii, która czyniła mu, czyniła mi, honor przyjęcia na swe łono.
Pomijając już fakt, że łazienka również była różowa. Z papierem toaletowym i - przekonałem się o tym, pociągnąwszy za różowy łańcuszek spłuczki - z samą wodą włącznie. Różowe było wszystko z wyjątkiem owego szczególnego żelaznego bidetu. A doña Rosenda tuż przed śmiercią ufarbowała sobie na różowawo przedwcześnie pojaśniałe włosy.
Przekonawszy się, że rodzina Holguinów reprezentuje banalną i sztampową ekscentryczność, tym większą uwagę zwróciłem na młodego Abelarda, który nie miał z banalnością czy sztampowością nic wspólnego, choć ekscentryczny, owszem, był, szczególnie na de swoich krewnych. Wysoki,
#25
szczupły, małomówny, wydawał się stworzeniem odmiennego gatunku. Nie należał do Holguinów.
- Czy twoi rodzice go adoptowali? - spytałem kiedyś półżartem Priscilę.
- Grubianin! - zganiła mnie. - Impertynent! Drań! Na moim ranczu dwa drzewka wyrosły!
Usiłowałem jakoś połączyć te botaniczne pretensje ze swoim pytaniem, ale bezskutecznie. Tak to już było z Priscilą. W jej oczach nie istniały związki przyczynowo-skutkowe. Nigdy. Na żadnym polu. Dlatego nie mieliśmy dzieci.
- Uwielbiam twój brzuszek - powiedziałem raz z czułością. - Chciałbym, żeby rósł i rósł.
- Wolałbyś mnie grubą? - wściekła się. - Chciałbyś, żebym utyła? Tego byś chciał, potworze? Żebym straciła figurę, ty mięczaku?
- Nie o to chodzi...
- A o co? Brzuch to brzuch. Wiesz, skąd mam taką sylwetkę? Od Pana Boga! I tylko On mi ją może odebrać...
- Razem z życiem - mruknąłem bez złej intencji.
- O! Więc to ci się marzy! Żebym umarła! Kanalia! Mięczak!
- Nie powiedziałem, że...
- Żebym się roztyła jak balon i w końcu pękła! Tchórz! Głupek! Lizus! Na wielkim ranczu, gdzie mieszkałam...!
Jak już wspomniałem, wypowiadane przez Priscilę słowa rzadko wpisywały się w jakiś wychwytywalny kontekst.
Nie, nie odmawiała mi swoich "łask". Jednakże obwarowywała rzecz tyloma zabezpieczeniami, że w końcu traciłem nie tylko cały zapał, ale wręcz resztki zainteresowania. Na szczęście wszystko odbywało się po ciemku. Priscila nigdy nie widziała mnie nago. Tym lepiej. Ani ja jej. A to już szkoda.
#26
- Zgaś światło.
- W porządku.
- Nie patrz na mnie.
- Jak miałbym na ciebie patrzeć? Przecież nic nie widać.
- Dotykaj mnie miłosiernie.
- Co takiego?
- Dotknij moich medalików.
- Przecież nie nosisz.
- Idiota.
- O.
Problem polegał tym, że faktycznie nosiła medaliki i to w takiej ilości, że nasze zbliżenia zaczęły mi się wydawać aktami niewybaczalnego świętokradztwa. Jak pieścić Najświętsze Serce Jezusa? Jak ssać sutki (czy co tam innego) Chrystusowi Umęczonemu? Jak wreszcie posiąść Mesjasza okrytego chustą świętej Weroniki? Ostatnie kuszenie, by wykazać się subtelnością, tak mało do niej podobną, tak mało podobną do tej Priscili, która chyba nie znała mrocznej przeszłości Weroniki, a zresztą myliła ją z Marią Magdaleną: sądziła, że obie były odrodzonymi przez religię siostrami Pana, przez co podważała dziewiczość Maryi, chyba że dziewczynki miałyby być młodsze od Jezusa - a w takim razie, jak mawiają krupierzy, rien ne va plus, i dalej do Betlejem!
- Znałam jednego Murzyna z Hawany, co świetnie umiał bawić się... - śpiewała Priscila, kiedy osiągnęła (kiedy jej dałem) przyjemność.
Po ciemku. Bez oglądania mojego nagiego ciała - na szczęście.
#27
Rozdział 6
Ten, kto to czyta, łatwo zrozumie, że ten, kto to pisze, potrzebował schronienia poza domem. Aby móc zapomnieć o rodzinie Holguinów. O jej żywych i martwych członkach. Aby móc spoglądać w lustro bez wstydu, jako że Priscila and family sprawiali, że wstydziłem się za siebie i za nich.
Aby podbudować swoją reputację, nadszarpniętą przez ten prosty fakt, że ożeniłem się z Priscilą (przyznaję to teraz przed wami), że kiedy było trzeba, sięgnąłem do rozporka, że z dołu drabiny społecznej (gołodupiec) szybko wspiąłem się znacznie wyżej (dorobkiewicz, social climber), i to nie dzięki swoim zdolnościom, choć nie bez związku ze słabościami, a dawałem Holguinom tyle samo co oni mnie albo i więcej. Bo oni dawali mi korzyść płynącą z kontrastu: będąc tym, kim byłem i jestem w zestawieniu z nimi, dysponowałem nieograniczoną swobodą, by być innym, by wyrwać się z domowych pieleszy i robić swoje.
Że niby don Celestino mnie finansował? Cóż, świetna inwestycja. Zwróciłem mu pożyczkę z nawiązką. Nakreśliłem granicę. W domu w Lomas Virreyes mogłem się przystosować do rodzinnych dziwactw. Gdzie indziej zamierzałem być tylko sobą. Żadnych familijnych wpływów. Zakaz, panno sekretarko, łączenia telefonów od żony czy
#28
teścia. Niech się pani sama nimi zajmie, o ile będą mieli rzeczywiście istotną sprawę (dotyczącą pieniędzy, własności, pilnych spotkań). Proszę ich ignorować, jeśli zadzwonią z jakimś głupstwem (jak godziny otwarcia salonów fryzjerskich i kosmetycznych, skargi na służbę, kolacyjki z płotkami, a poza tym boli mnie głowa, już mnie nie kochasz, gdzieś się zapodziały kluczyki od samochodu, mogę powiesić portret papy w salonie?).
A zatem moje biuro jest moim azylem, z definicji nienaruszalnym, z powołania świętym. Nie ma tam wstępu moje życie prywatne. Pracownicy to rozumieją i traktują mnie z szacunkiem należnym człowiekowi, o którym - jak o mnie - nie wiedzą nic w kwestiach niezwiązanych z biurem i działalnością zawodową. Odwrotnie niż zazwyczaj, mój gabinet stanowi o mojej prywatności. Dom jest areną zgiełku, idiotyzmów, plotek, szantaży ze strony tych, co myślą, że trzymają cię za jaja tylko dlatego, iż pamiętają, jak będąc smarkaczem, latałeś w dziurawych skarpetkach. Przekleństwo bliskości. Na szczęście mogę się bez niej obyć. To nie dla mnie. To mnie nie dotyczy. Ja macham nogą przewieszoną przez boczne oparcie fotela.
Moje prawdziwe "ja" rodzi się wciąż na nowo za każdym razem, kiedy wkraczam do biura, wydaję polecenia sekretarkom i zasiadam na honorowym miejscu przy stole, wokół którego gromadzą się współpracownicy.
Mówię im po imieniu.
Oni tytułują mnie panem.
(Trochę przywilejów dodaje autorytetu).
Wstają, kiedy wchodzę.
Ja nie ruszam się z krzesła, kiedy oni opuszczają pokój.
Nigdy nie korzystam z łazienki.
Sikam przed pójściem do pracy.
#29
Nie piję wody.
Oni - owszem: tracą w moich oczach przez swoje potrzeby. (Słowa, klasa. Oni potrzebują. Ja mam).
Stąd - rozumiesz - moja konsternacja (zręcznie zamaskowana, rzecz jasna: jeśli coś mnie skonsternuje, wiem, jak to ukryć); stąd, powtarzam, moja konsternacja w dniu szóstym stycznia - kiedy wszyscy zjawili się w ciemnych okularach.
Nie okazałem zdziwienia, rzuciłem jedynie stosowny żarcik.
I przeszedłem do zaległych spraw: prosiłem o opinie, udzielałem pozwolenia na wyjście do łazienki, częstowałem wodą, wszystko jak gdyby nigdy nic...
Zebranie się skończyło. Ruszyłem ku drzwiom. Wszyscy wstali.
Co mnie czekało przy następnej okazji?
Kolejne spotkanie wyznaczyłem na poniedziałek - był piątek.
Tym razem moi współpracownicy mieli na nosie przeciwsłoneczne okulary. A za nimi coś jeszcze gorszego: zuchwałą dociekliwość. Odgadłem, jakimi spojrzeniami obrzucali mnie zza ciemnych szkieł. Spojrzeniami pełnymi wyzwania, zza którego przezierał strach. Wytworzyła się wokół mnie próżnia, stanowiąca zarazem barierę do przezwyciężenia i szansę do wykorzystania. Nastąpiło przetasowanie sił, natychmiast wychwycone przez moje czujne anteny. Siła słabości, którą im narzucałem. Słabość siły, która wracała od nich do mnie. Skrzypienie klepki w podłodze, gdy jeden z nich wstał, żeby iść do łazienki: nigdy wcześniej nie słyszałem tego dźwięku. Ścisnąłem kolana.
Co się działo?
Nie zamierzałem dać im okazji do tłumaczenia mi zaistniałej sytuacji.
#30
Odnosząc dziwne wrażenie, że przechadzam się nad brzegiem przepaści, wykonałem ruch uprzedzający. Zamierzałem podjąć decyzję, ponieważ ich postawa (buntownicza? pozbawiona szacunku? w każdym razie nieznośna?) mnie do tego zmuszała. Nie liczyłem się z konsekwencjami. Wydałem rozkaz.
- Zdjąć mi już te okulary, wy komety jedne. Wyszło słońce.
Popatrzyli na mnie ze zdumieniem.
Zrozumiałem, że oto rozstrzygnąłem tę partię na swoją korzyść.
Jednakże ów bunt odebrał mi część pewności, z jaką wcześniej rządziłem nimi, a rządząc nimi, rządziłem sobą.
Wszyscy zostali w okularach. Nie zdjęli ich, zuchwalcy.
Ale to już inna historia.
#31
Rozdział 7
Każdy potrzebuje pocieszenia. Bezpański pies wałęsa się w poszukiwaniu kogoś, kto go przygarnie, wykąpie, otoczy opieką: da mu miskę jedzenia i dach nad głową, o wiele cenniejsze, gdy uzyskane nie własnymi siłami, lecz dzięki cudzej dobroci. Ptak uwięziony w klatce odczuwa wdzięczność za siemię, ale tęskni za swobodą latania; a kiedy ucieknie i wzięci, zaczyna tęsknić za porzuconym siemieniem. Nastolatki - tak słyszałem - buntują się przeciw rodzicom, wyfruwają w świat, by później wrócić i prosić z pokorą o wikt i opierunek, wygodę i troskę. To przypadek mojego długoletniego kolegi Abla Pagana, prawdziwego buntownika, który porzucił dom rodzinny, ale rzeczywistość skłoniła go do powrotu z podkulonym ogonem. Nie wiadomo, jak się sprawy potoczą. Bo widzicie, ja mam w tej chwili wszystko, czego potrzebuję. A Meksyk? Bo przecież spadek wartości peso. Bo mafia narkotykowa przejmuje władzę. Bo stolica nieodwołalnie tonie i gówno sięga nawet Lomas, położonych, jak sama nazwa wskazuje, na wzgórzach. Bo drogi stają się nieprzejezdne, kontrolowane przez bandytów jak w XIX wieku. Bo gdyby tak zmartwychwstał Zapata... Bo gdyby to czy tamto... Bo gdyby nadeszło wielkie trzęsienie ziemi i nastał wreszcie koniec...
#32
Pies, ptak, dziecko - coraz bliżej mi dziś wieczorem do domu, w którym mieszka El.
Nie chcę obnosić się z ranami. Trwam jak zwykle, nieugięty, troskliwy, sympatyczny, bez widocznych rys, bez niepotrzebnych wyjaśnień, zgodnie z anglosaskim dictum, tak mało docenianym przez Latynosów, oszukane kobiety i oszukujących mężczyzn:
Never complain. Never explain.
"Nigdy się nie skarż. Nigdy się nie tłumacz".
El nie wymaga ode mnie tłumaczeń i nigdy nie słyszała, żebym się skarżył. To element naszego porozumienia. El jest, jaka jest, ze swoimi zachwycającymi przymiotami, wybaczalnymi śmiesznostkami, zrozumiałymi wadami. Daje mi tyle, że nie mogę jej wyrzucać pojedynczych defektów. El wie, że je ma. Ba, popisuje się nimi.
Co jeszcze, tak na początek?
El często się nudzi. Wymaga rozrywek i rozmaitych niespodzianek. El darzy samą siebie miłością i mówi, że miłość do siebie samego to warunek miłości do innych. El nie boi się okazywać swoich braków, bo wierzy, że jeśli kochanek rozumie, kim jesteśmy, możliwość zaskoczenia wzrasta proporcjonalnie do tego, o czym nie ma pojęcia. El bez słów żąda ode mnie, żebym pozwolił się odgadywać, żebym jej wszystkiego nie opowiadał, żebym dał jej szansę nie tylko mnie kochać, ale w dodatku kochać mnie jeszcze bardziej dzięki tym rzeczom, których wciąż we mnie nie odkryła.
El chce, żebym pozostawał dla niej tajemnicą, tak samo jak ona dla mnie.
Faktem jest, że nic o niej nie wiem. Zawarliśmy milczące porozumienie. Zupełnie jak w piosence: "Nie mów mi więcej, niech pomyślę, że przeszłość nie istnieje i że urodziliśmy się w chwili naszego spotkania".
#33
Nie wiem o El nic poza tym, co dotyczy naszego życia od momentu, w którym się poznaliśmy, El natomiast zna mnie z mojego życia publicznego, a nie z mojej przeszłości. Zrównuję się z El, zamieniony w jedną wielką kurtynę spuszczoną na to, co działo się ze mną przed małżeństwem z Priscilą, kiedy to herbatnikowa rodzina postawiła mnie na świeczniku. I to mnie z El łączy. Kochamy się tu i teraz, bez odwoływania się do naszych wcześniejszych egzystencji. Kochankowie, dzieci, ambicje: nie składając żadnych przysiąg, zgodziliśmy się na związek poświęcony celebrowaniu chwili obecnej. A jeśli czasem ulegam pokusie wspominania, to po godzinach - żeby tak się wyrazić - i tylko w tej sekretnej, nienadającej się do ujawnienia rozmowie z tobą, czytelniku.
Nienadającej się do ujawnienia? Co ja mówię?
Zgadzam się na rolę niespodzianki.
Oczywiście El zna moją pozycję w sferze publicznej. Nigdy o niej jednak nie wspomina, dając mi poczucie, że za każdym razem, gdy przekraczam jej próg, jestem nowym człowiekiem, objawiającym się właśnie wtedy, w te noce zawsze świeżej miłości z kimś, kto nie zna nawet mojej sytuacji rodzinnej, jeśli nie liczyć ogólnodostępnych faktów: że mam żonę, że mój teść to Król Herbatnik. Faktów, dodajmy, całkowicie pozbawionych znaczenia dla ducha tak wolnego jak El.
"Wolny duch". Czy coś takiego istnieje? Czy istnieje choćby jedna istota ludzka niezwiązana w jakiś sposób ze swoją przeszłością, swoimi korzeniami, swoją rodziną? Albo ze swoim zawodem, zadaniami, zobowiązaniami?
Tak, istnieje i na imię ma El. Tak sądzę.
O jej przeszłości nie wiem nic (again. bolero) i nic nie chcę wiedzieć. A nawet gdybym chciał, to i tak bym się niczego nie dowiedział,
#34
i nie chodzi o to, że El skrywa tajemnicę: El jest tajemnicą. Wszystko, cokolwiek mówi i robi, wydaje się wypływać z chwili obecnej, bez żadnych zaszłości (przynajmniej bez żadnych istotnych). Nigdy nie poznałem nikogo innego, kto funkcjonowałby tak bez reszty zanurzony w tym, co jest teraz. A mimo to - jakaż mądrość w jej oczach, jakie doświadczenie przebija z jej czynów, jak zagadkowo brzmią jej słowa! Tyle że nic z tego nie daje się powiązać z przeszłością, która nie istnieje, z tej prostej przyczyny, że El w każdym momencie bierze przeszłość jako teraźniejszość, podobnie jak przyszłość. Innymi słowy: jeśli wspomina, to daje mi do zrozumienia, że liczy się nie tyle zawartość tego wspomnienia, ile akt wspominania w tym akurat momencie. A jeśli pragnie, to też ważny jest sam ten akt odbywający się w chwili obecnej. El znosi przeszłość i przyszłość, zamieniając je w ciągłą teraźniejszość: tu i teraz, wszystko tu i teraz, z intensywnością tłumaczącą nie tylko El, ale także i mnie, moją namiętność względem tej jedynej w swoim rodzaju istoty, która wyrywa mnie z żałosnej domowej farsy i z uroczystego biurowego gorsetu, by umieścić - ileż w tym piękna, ileż w tym niezwykłości, ileż w tym wszystkiego! - w tej pojedynczej chwili bycia z El, życia z El, kochania z El.
Tutaj znikają troski, obowiązki i śmieszności życia prywatnego oraz przebieranki życia publicznego. El mnie odkupuje, zwraca mnie samemu sobie, tej części mnie, która inaczej pozostałaby ukryta, uśpiona, a może i utracona na zawsze.
Obejmuję El, oddycham w jej ucho, ona oddycha w moje usta i życie nie tylko wraca: nigdzie nie znikło, ciągle tu było, i sam już nie wiem, czemu nie rzucę wszystkiego, aby bezwarunkowo, bez pozwolenia, bez pamięci oddać się tej miłości.
#35
Rozdział 8
Miłość z przerwami. Wybrałem dla El mieszkanie. Warunki: móc wchodzić i wychodzić niepostrzeżenie. Wymogi: miejsce położone zarazem w centrum i na uboczu. Efekt: wąski zaułek przy ulicy Oslo, między Niceą a Kopenhagą.
Kontekst: Różowa Strefa, pstrokate zlewanie się dnia i nocy, rozrywka. Działania: zostawić auto przy ulicy Hamburg. Przejść kilka przecznic, wtapiając się w tłum. Wiedzieć, że najlepszy kostium to brak kostiumu. Tak często widać mnie w telewizji, w gazetach, uczestniczę w tylu wydarzeniach, że nikt nawet nie przypuszcza, aby ten zwyczajny facet, idący na piechotę, bez obstawy, między Genewą a Antwerpią, mógł być mną.
To rodzaj zakładu.
Do tej pory przynoszącego tylko wygrane.
A jeśli pewnego dnia ktoś mnie rozpozna, pozdrowi, zatrzyma?
- Proszę pana! To pan!
- Co za zaszczyt!
- Jakież wyróżnienie!
- Czy mogę prosić o autograf?
- Jak to z pana strony demokratycznie!
- Jak po ludzku!
#36
To nic takiego, nic takiego, macham rękami, sygnalizując swoją wielką skromność, swoją żelazną wolę, swoją normalność, nic takiego, naprawdę, jak każdy obywatel, po prostu na przechadzce, wśród zwykłych ludzi, bo, wiedzą państwo, tak siedzieć w biurze w otoczeniu strażników to może uderzyć do głowy, trzeba wychodzić na ulicę, anonimowo, między współziomków, między was. Dziękuję, dziękuję, czekają na mnie, do zobaczonka, naraziczek!
- Jaki równy gość!
- Jaki demokrata!
Jasne, że jeśli któregoś dnia faktycznie ktoś mnie przyłapie na spacerowaniu po Różowej Strefie, raczej będzie trzeba zrezygnować z dalszej drogi do zaułka El i wrócić na parking naprzeciwko restauracji Bellinghausen, a potem do domu.
Co mnie tam czeka?
Tego wieczoru, który miałem zarezerwowany na upragnione przyjemności z El, wracam, bo zostałem rozpoznany i zmuszony do wycofania się do Lomas Virreyes. Trafiłem na straszliwą rodzinną awanturę. Don Celestino, dając się porwać ślepej furii (albo raczej ulegając jej bezwolnie, albowiem nasze wady i zalety są od nas pierwotniejsze i bardziej trwałe), łaja na środku salonu swojego syna Abelarda. Biedna Priscila popłakuje przycupnięta na schodach, a ja pojawiam się - stoicko spokojny, choć rozczarowany (albo może na odwrót) - w najmniej odpowiednim momencie.
- Ty wałkoniu! - krzyczy don Celes. - Marzy ci się próżnowanie na mój rachunek!
- Nie - odpowiada opanowany Abelardo. - Marzy mi się pójście za swoim powołaniem.
- Powołanie, powołanie! Powołanie, też gadanie! - Don Celes wykazuje się zdolnościami rymotwórczymi, o jakie go
#37
nie podejrzewałem. - Tu nie ma miejsca na powołanie! Tu się haruje! Tu się zarabia! Tu się trzeba zająć rodzinną fortuną!
- To nie jest moje powołanie, ojcze.
- Pewnie, że nie, łajzo, to twój obowiązek, rozumiesz? Wszyscy mamy o-bo-wiąz-ki! Żarty na bok! Dość wygłupów! Skończyło się!
I don Celes zaczyna stroić afektowane miny i błaznować w sposób, który wyraźnie do niego nie pasuje.
- Och, oczywiście! - Strząsa wyimaginowaną chusteczkę. - Panicz ma swoje powody, żeby nie pracować! Panicz czuje, ni mniej, ni więcej, tylko po-wo-ła-nie! Panicz odmawia podjęcia wysiłku...
- Nie, ojcze, nie odmawiam podjęcia...
- Cisza, zuchwalcze! Ja mam głos!
- A ja mam rację.
- Że co? Co masz? Jaką...? Czy dobrze słyszałem?
- Ja nie chcę prowadzić interesów. Chcę zostać pisarzem.
- Że jak? I co będziesz jadł, obiboku? Zupę z liter? Enchiladę z papieru? Co będziesz pił? Atrament? Kogo chcesz nabrać, don Chespirito? Trochę więcej szacunku dla ojca, który cię wychował. A pewnie, że tak! Dla ojca, który dał ci wszystko: wykształcenie, dach nad głową i nawet tę kurteczkę, co to ją nosisz na grzbiecie! I po co? Żebyś mi teraz wyjeżdżał z bzdetami o pisaniu? Za kogo ty mnie masz, młodzieńcze?
- O nic cię nie proszę.
- Nie, bo już wszystko dostałeś! I tak mi odpłacasz! Zwykłe draństwo!
- Werbena - z czwartego schodka szepcze nieśmiało Priscila. - Gołębie...
#38
Nikt nie zwraca na nią uwagi.
- Ucz się od swojego szwagra Adama. - (To ja).
- Podziwiam Adama - ośmiela się wyrazić swą opinię Abelardo.
- Po prostu świetnie! Bo Adam ożenił się z twoją siostrą dla awansu, w porę rozpiął rozporek, był panem Nikim, żebrakiem, nic nie miał, i proszę: potrafił wykorzystać moją pozycję i majątek, pajacu, potrafił wspiąć się na wyżyny, osiągnąć to, co osiągnął dzięki małżeństwu z twoją siostrą...
- Wesele - jęknęła wyjątkowo dorzecznie Priscila. Ale nikt nie zwrócił na nią uwagi.
- I spójrz dzisiaj na niego: robi wszystkich, jak chce, nikt mu nie podskoczy! Nie wstyd ci? Nie ogarnia cię rozpacz?
- Ja nie... - zaczął jeszcze Abelardo.
- Ty nic, bezwstydniku - Don Celes podniósł karzącą dłoń. - Ty co? - dodał bez większej logiki. - Ty...? - Urwał, obróciwszy się i spostrzegłszy, że patrzę na niego surowo, wolny od potrzeby wygłaszania grzecznościowych formułek, zmierzając z wyciągniętą dłonią prosto w stronę Abelarda.
- Nie pozwól się zgnoić, szwagrze.
- Ja nie... - wybełkotał zagadnięty.
- Miej godność.
- Ja...
- Wyprowadź się z tego domu! Sam sobie utoruj drogę.
- Ty...
- Nic z tego. Na mnie nie licz. Sam sobie utoruj drogę.
Moje słowa uciszyły wszystkich.
Nie mam zwyczaju nikogo poklepywać po plecach. Jestem panem samego siebie. Żadnych pretensji. Żadnych
#39
kpin. Żadnego protekcjonalizmu. Ani pysznienia się. Don Celes zamarły jak posąg. Priscila zimna i nieruchoma. Abelardo walczący z pokusą, aby się miło nie uśmiechnąć i z wdzięczności mnie nie uściskać.
A wszystko dlatego, że zostałem rozpoznany na ulicy i nie mogłem, tak jak chciałem, zakończyć dnia w ramionach El.
Priscila wymierza policzek służącej, która wchodzi z tacą w dłoniach, i życie wraca w normalne koleiny.
#40
Rozdział 9
Widziałeś, Adam? Co takiego? No, dziecię. Jakie dziecię? Boże. Jakie?
Pojawiło się w najmniej spodziewanym miejscu, informuje mnie El, dzięki której jestem na bieżąco z życiem maluczkich, którego echa nie docierają do siedzib zarządów.
Na skrzyżowaniu Quintana Roo z Insurgentes. Zmajstrowało niewielkie podwyższenie, z którego ma widok na całą ulicę. Nie na otwartą przestrzeń, lecz na strefę szybkich przejazdów albo przymusowych korków, miejsce wypełnione zniecierpliwionym trąbieniem klaksonów i przekleństwami. W każdym razie punkt styku dwóch alej, gdzie przeplatają się, tak jak ci mówię, niecierpliwy pośpiech z nieruchomym, jeszcze bardziej niecierpliwym tkwieniem w samochodowym zatorze.
To jest dopiero widok (pojechałam zobaczyć): bo ono tam stoi, ubrane w białą tunikę, zatrzymuje auta, a potem wspina się na swoje podwyższenie, zupełnie jak tamten święty z pustyni na swój słup, pamiętasz film Buñuela? Nie? No więc święty Szymon przemawiał na pustyni, a słuchały go karzełki, jego własna mama i Szatan. Z kolei dziecię przemawia do sznura samochodów na skrzyżowaniu Insurgentes i Quintana Roo, przy czym ciekawe jest to, Adam, że
#41
ludzie najpierw na nie trąbią jak szaleni, za utrudnianie ruchu, ale później przystają, wychodzą z aut, kpią, klną na czym świat stoi, co to za pomysł, już jestem spóźniony, spadaj stąd, stuknięty smarkaczu...
- Smarkaczu?
- Ono ma jakieś jedenaście lat, Adam. Szkoda, że go nie widziałeś...
- Widzę je w tej chwili, w twoich oczach. Czego ci zadało? Bieluniu?
- Mówię serio, Adam. Najpierw się wściekają, a później zaczynają słuchać z coraz większą uwagą, jak zaczarowani, rozumiesz?
Pokręciłem głową, ale dalej bacznie śledziłem jej opowieść.
- Z uwagą - powtórzyła El. - Wiesz co? Dochodzę do wniosku, że nasz wielki problem polega na tym, że nie zwracamy na nic uwagi.
- Bez dygresji, El. Nie odbiegaj od tematu.
- Wcale nie odbiegam. Nie zwracamy uwagi na innych. Nie zwracamy uwagi na samych siebie. Pozwalamy, żeby rzeczy się zdarzały, ot tak, niezależnie od pozostałych, może nie?
Spytałem, czy to rodzaj reprymendy za to, że umknęła mi obecność kaznodziei przemawiającego na rogu Insurgentes i...
- Jedenastoletniego kaznodziei.
- Taaa...
- Bożego dziecięcia...
- Chyba ci odbiło.
- Nie, posłuchaj, bo sam nie będziesz mógł tam pójść, żeby sprawdzić, co się dzieje. A ja mogę. Mnie nikt nie rozpozna...
#42
Jeśli był to wyrzut trzymanej w ukryciu kochanki, ja go zignorowałem...
- No więc co mówi?
- Nie biegajcie już tak, mówi. Nie śpieszcie się. Dokąd tak pędzicie? Nie możecie na chwilę przystanąć? Nie chcecie usłyszeć głosu Boga?
Najpierw posypały się żarty i kpiny. Spojrzenie dziecięcia zamknęło wszystkim usta.
- Szkoda, że tego nie widziałeś, Adam. To było spojrzenie nieznoszące sprzeciwu. Wyrażające ukrytą groźbę. I miłość. Wielką miłość zmieszaną z wielką siłą i niewielką dozą groźby. A wszystko to w oczach dziesięcio-, jedenastoletniego dziecka.
- Blondynek? Pewnie brzydactwo? - Chciałem uciąć te zachwyty, który zaczynały mnie już trochę denerwować.
- Nie wiem, nie wiem... Było takie świetliste. Właśnie tak. Wydzielało blask.
- Udzielało łask... Wykapany Jezus - próbowałem zażartować.
- Nie, nie, nie, nie. - El potrząsnęła gwałtownie głową. - Nic z tych rzeczy, to by była jakaś parodia, prawda? Nie, to dziecię nie jest Bogiem, nie jest Jezusem, jest... Nie wiem, Adam, jak ci to wytłumaczyć. Jest kimś w rodzaju posłańca...
- Skąd wiesz?
- Adam! Ono miało skrzydełka u kostek. Skrzydełka u kostek! Rozumiesz?
- Tak. I nie robi to na mnie wrażenia. Każdy może sobie przyczepić skrzydełka do kostek, do pleców, do...
- Ale nikt się nie przyznaje, że sobie przyczepił...
Spojrzałem na nią pytająco.
- Tak, ono je potem zdjęło, słyszysz?
#43
- Czyli przyznało, że to wszystko wygłup.
- Przeciwnie!
Oświadczyła, że chodzi o ucznia pobliskiej szkoły.
O dziecko, które rankami uczy się czytać, pisać, śpiewać, liczyć, rysować. Ale po zakończeniu lekcji się przeobraża, powiedziało. Słuchając wewnętrznego głosu, nakazu serca, przebiera się w białą szatę, przykleja sobie skrzydełka do kostek, zakłada jasną perukę, blond loczki, i idzie przemawiać na tamto skrzyżowanie, nikt mu nie każe, oprócz tego wewnętrznego głosu płynącego z głębi duszy, powiedziało.
I powiedziało też, że jest uczniem, nikogo nie chce nabierać, i że osobiście wolałoby pograć w kulki, ale robi to, co musi, nie dlatego, że ktoś stoi nad nim z batem, tylko dlatego, że po prostu samo nie ma innego wyjścia, tak nam powiedziało.
- Nam? A więc jest nas wielu?
- Bo tłum powiększa się każdego popołudnia. Nic nie słyszałeś?
- Wiesz doskonale, że nie mam dobrych układów z władzami miasta.
- A powinieneś o takich rzeczach słyszeć. Myślisz, że miasto cię oszukuje? To uwierz mnie, kochany. Mówię ci, co widzę.
#44
Rozdział 10
Abelardo wyprowadził się z domu ojca i przyszedł, żeby mi opowiedzieć, co następuje:
Od kuzynki Sonsoles, całej przejętej, z lizakiem Mimí w ustach, dowiedziałem się, że podobno poeta Maximino Sol chce mnie poznać, że oczekuje mnie u siebie w dzielnicy Condesa o piątej po południu. Stawiłem się punktualnie: Maximino Sol to wielki pisarz, w dodatku sprawujący coś w rodzaju dyktatorskiej władzy nad meksykańską literaturą, a to poprzez kontrolę nad czasopismami literackimi oraz, za pośrednictwem swoich uczniów i stronników, nad zawartością drukowanych w prasie ogólnej recenzji. Stawiłem się, przyznaję, zafascynowany nim jak wszyscy, powściągając buntownicze odruchy, świadom jednak, że duma jest wprawdzie cnotą, ale również luksusem nieosiągalnym dla nieznanego młodego poety.
Maximino Sol przyjął mnie w swoim wyłożonym boazerią gabinecie, dokąd zostałem zaprowadzony przez mniej więcej trzydziestoletniego mężczyznę o nieco nadmiernie zaokrąglonych biodrach, wypalonych oczach i kolonialnym wąsiku à la Artemio de Valle Arizpe. Rozpoznałem w nim człowieka, który służył za ogólnie znane zbrojne
#45
ramię poety i ataki na wrogów "pana Słońce"**01 cynicznie podpisywał pseudonimem "Księżyc", podczas gdy jego mocodawca, wyniesiony na liryczny Olimp, udawał błogosławioną niewiedzę, dziką szarpaninę na dole zostawiając swoim akolitom. Ów pomagier, wiecznie pasożytujący na cudzym, zawsze miał się wysługiwać silniejszym od siebie: jako niewolnik pieniądza i władzy nigdy nie potrafiłby funkcjonować na własną rękę. Wyobraziłem go sobie ubranego w krezę, jak z gęsim piórem w pogotowiu czeka, by wiernie zanotować słowa swego mistrza, który teraz, zgodnie z zasadami staromeksykańskiej grzeczności, witał mnie w trzyczęściowym garniturze, białej koszuli i grubym jedwabnym krawacie ze szpilką. Malutkie i grubiutkie ciało poety obciskała kamizelka w szare prążki, węzeł krawata ginął częściowo pod fałdą podbródka. Sprawiało to takie wrażenie, jakby owa kamizelka nie tyle przylegała do ciała, ile była przez nie rozpychana, tak że Maximino Sol, z tym swoim podbródkiem przechodzącym płynnie w brzuch albo vice versa, zdawał się złożony z dwóch idealnych kul. Jednakże cała energia, nieobecna w zbyt miękkim ciele, skupiała się w lwiej, wyrazistej głowie poety, a starannie rozwichrzona grzywa nadawała mu groźny wygląd, podkreślany jeszcze przez wyzierającą z oczu mieszaninę irytacji i wzgardy. Przy czym gdy mówił i gdy się poruszał, jakaś anielska zasłona w magiczny sposób maskowała wszystkie te szczegóły.
Spocząwszy na krześle, oświadczył, że jego uwagę zwrócił mój poemacik, wydrukowany w czasopiśmie "K...". Choć może zbyt silnie zaznaczały się tam wpływy Nerudy i Lorki - uśmiechnął się, jak mówię, anielskim uśmiechem
**01 Aluzja do nazwiska poety: Maximino Sol znaczy Maksymin Słońce.
#46
- podczas gdy on osobiście sugerowałby mi raczej wzorowanie się na przykład na Jorge Guillenie czy Emiliu Pradosie, których da się naśladować bardziej dyskretnie. Tak czy owak, ciągnął, w literaturze nie sposób uciec od mimesis i w ostatecznym rozrachunku już właściwy wybór modeli stanowi przejaw talentu.
- A pan ma talent - powiedział, łaskawie kartkując czasopismo z moim debiutem, usłużnie podsunięte przez sekretarza i zawczasu otwarte przezeń na właściwej stronie. Co więcej, jest pan młody...
Przycupnięty w niewygodnej pozycji naprzeciw tego wielkiego człowieka, czułem się jeszcze bardziej dyskomfortowo na duszy niż na ciele. Nie reagując na usłyszaną właśnie pochwałę, przyglądałem się otaczającym mnie bogatym mahoniom, podziwiałem doskonały porządek na półkach z książkami i usiłowałem się skupić na życzliwym pytaniu, wedle jakiego klucza poeta ustawia swój księgozbiór: gatunkami, alfabetycznie, chronologicznie czy może stosując jakąś kombinację wszystkich tych kryteriów? Próbowałem odwrócić swą uwagę od oczywistości: oto zostałem zwerbowany, żeby moja młodość i mój talent zasiliły, jak mnie niezwłocznie poinformowano, czasopismo "K...", kierowane przez Maximina Sola. Słowa poety skierowane były do rekruta. Uprzejmy uśmiech i czujne spojrzenie milcząco dawały mi do zrozumienia, że właśnie dostępuję wielkiego zaszczytu; i tak też to odczytałem:
- Dziękuję.
Jednakże zestawienie w jednym równaniu mojej młodości, niepodważalnej, z moim talentem, wciąż dyskusyjnym, nie przestawało mnie niepokoić, zwłaszcza kiedy Sol zagłębił się w długie rozważania na temat braku w naszej literaturze prawdziwie wybitnych umysłów.
#47
Wymienił wszystkich - poetów: Alfonsa Reyesa, Salvadora Nova, Xaviera Villaurrutię, Jaime Torresa Bodeta, Jorge Cuestę, Gilberta Owena, José Gorostizę, Cariosa Pellicera, a nawet Tabladę, Urbinę i Gonzaleza Martineza, oraz nielicznych powieściopisarzy: Azuelę, Guzmana, Muñoza, Ferretisa, Magdalena. Rozprawił się, kolejno, z pisarzami z własnego pokolenia, z pokoleń starszych i, co więcej, także młodszych. Z olimpijskich wyżyn rozdzielał pochwały i nagany, przyznając temu drugie miejsce, tamtym dwóm trzecie, jeszcze innemu wyróżnienie za dobre chęci, większości zaś łatkę miernot, by wreszcie jednego, swojego śmiertelnego wroga, bez mrugnięcia powieką zesłać do literackiego kąta. W każdym razie poeci, przeciętni lub kiepscy, zasiadali w pierwszych ławkach, powieściopisarze zaś, postrzegani zasadniczo jako opóźnione w rozwoju dzieci literatury, w ławkach z tyłu.
Słuchając go, zacząłem się zastanawiać, w którym rzędzie wyląduję ja sam, zwłaszcza kiedy przestanę być młody i dopracuję się jakiegoś dorobku. Zrozumiałem też, jakie miejsce w tej permanentnej szkole bez przerw i wakacji, w której, jak się zdawało, nauczyciel był zarazem najlepszym uczniem, Maximino Sol wyznacza dla siebie.
- To, co się teraz drukuje, przedstawia sobą bardzo małą wartość. Ale trzeba pokładać nadzieję w młodych. W gruncie rzeczy pole jest wolne, pierwsze ławki świecą pustkami. Tylko młodzi, z czasem, mogą je zapełnić...
Tu po mistrzowsku zawiesił głos, by potem serdecznie zaprosić mnie do współpracy ze swoim czasopismem. Nie musiał nic dopowiadać: to była moja droga - jedyna droga - do sławy.
Wyobraziłem sobie, że jestem z powrotem w szkole, w obecności nauczyciela. A że szkolne doświadczenia wciąż
#48
miałem stosunkowo niezatarte, mogłem w sposób poniekąd naturalny zadać sobie pytanie: czy zamierzam spędzać życie na oczekiwaniu, aż Maximino Sol pochwali mnie lub zgani, na zastanawianiu się, jaką ocenę mi wystawi i czy aby mnie przykładnie nie ukarze, nakazując mi zostać po lekcjach i sto razy przepisać na tablicy zdanie: "Literatura meksykańska stoi twórczością Maximina Sola"?
Powiedziałem, że pewnie ma rację, że jestem zbyt młody i że w swoim wieku, nie mając żadnego oparcia, mogę się spodziewać...
Gwałtownie mi przerwał. Stwierdził, że młodość nie trwa wiecznie i że nieukierunkowana energia poetycka zanika.
- Jestem zdyscyplinowany, potrafię skorzystać ze wskazówek takiego nauczyciela jak pan - odrzekłem, używając tego określenia z lekko złośliwą intencją.
Mile połechtany, choć trochę też rozdrażniony, Maximino Sol dodał, że Meksyk to kraj poświęceń i że ten, kto zdradza talent, natychmiast pada ofiarą okrutnych ataków.
- Kto wychyli głowę, temu ją utną.
Talent, choćby nie wiem jak wielki, nie wystarczy, podjął. Potrzeba jeszcze tarczy, żeby go bronić. Czasopismo literackie może spełnić tę rolę. Podobnie jak zwarta grupa, obecność mistrza. Wszystko to służy ochronie cennego ziarna, wiecznie zagrożonego przez cudzą zazdrość i bezsensowne zarzuty: ze strony szowinistów, jeśli młody poeta zdradza nieuchronne zakorzenienie w kulturze uniwersalnej; ze strony kosmopolitów, jeśli, przeciwnie, zbyt często stroi się w folklorystyczne piórka, by tak się wyrazić; ze strony lewicy - że za mało zaangażowany, i ze strony prawicy - że za mało skupiony na sztuce dla sztuki... Więc w jaki sposób miałem się uratować, sam, taki młody, taki utalentowany, taki...?
#49
Słuchając go, obserwując, jak z niemal apostolską troską o moją biedną osobę mówi te wszystkie rzeczy, obawiałem się, że nie widzi we mnie i w moim potencjalnym dziele nic poza młodą poezją, która celebrując żywotność i doświadczenia typowe dla tej początkowej fazy, pozwoliłaby staremu literatowi pouczać równolatków, wytykać im, że utracili to, co on, Maximino Sol, pośrednio, dzięki wspieraniu młodego autora, wciąż posiada: właśnie tę początkową witalność, to doświadczenie zdumienia. Czułem się jakby obnażony przez tę manipulację, w ramach której proponowano mi natychmiastową pomoc i spodziewaną w przyszłości sławę w zamian za podporządkowanie się hierarchii ustanowionej przez Sola: hierarchii wartości, lektur, interesów... Odnosiłem wrażenie, że zostałem wybrany, by usprawiedliwiać posunięcia papieża jednego z literackich kościołów przed zwierzchnikami kościołów konkurencyjnych. Stanął mi przed oczami literacki dwór, na którym nasza młodość byłaby niczym innym, jak tylko nieodzowną podkładką dla ciągłych połajanek urządzanych przez starego pisarza reszcie dorosłego świata: "Patrzcie, mam w swoim otoczeniu więcej młodzieży niż ktokolwiek z was i ta młodzież wynosi mnie pod niebiosa, a wy na tym tracicie, moi rywale...".
- Ja chciałbym usłyszeć swój głos - powiedziałem naiwnie.
Maximino Sol powściągnął śmiech. Odparł z powagą:
- "Ja" albo wpisuje się w jakieś "my", albo się nie wpisuje.
Teraz ja z kolei musiałem stłumić rozbawienie podobnym banałem, poeta wszakże ciągnął:
- My w naszym środowisku, w naszym czasopiśmie, tworzymy chór. Wszystko, co poza tym, to kakofonia, Abelardo.
Abelardo - powtórzył, skłaniając przepraszająco głowę -
#50
mogę pana tak nazywać? Od mówienia mi po imieniu dzielił go już tylko krok. Z jakiegoś powodu wzbudziła we mnie protest ta zażyłość - z nim, a przede wszystkim z jego asystentem, który wciąż stojąc, wymieniał ze swym szefem spojrzenia pełne niewyczerpanej nadziei. Nigdy w życiu nie spotkałem osoby mniej beznadziejnej niż on. Nadzieja była jego istotą, ale nadzieja na co? Przezwałem go, wbrew jego charakterowi i wyglądowi, panem Beznadziejnym. Przy czym nawet to - tę jego wymyśloną beznadziejność - wypierała z mojej rozgorączkowanej spotkaniem, rozpędzonej i przez to rozbitej na fragmenty wyobraźni obecność papieża meksykańskiej literatury, którego postać mimo wszystko zarysowywała się przede mną powoli i całościowo. Jednakże relacja tych dwóch - Maximina Sola i jego akolity jawiła mi się w istniejących warunkach jako całkowicie normalna, aż w końcu ten odrobinę zbyt szeroki w biodrach człowiek odważył się rzucić:
- Ej, nie bądź idiotą. Maximino Sol oferuje ci ni mniej, ni więcej, tylko chwałę, a ty ją odtrącasz. Sądzisz, że bez niego cokolwiek w Meksyku osiągniesz?
- Chcesz powiedzieć, że całkowicie od niego zależysz? odparowałem. - Otóż ja nie.
- Zamilcz - upomniał sekretarza Sol, co stanowiło preludium do prawdziwego wybuchu, a poleceniu temu towarzyszyła symfonia tików, która wręcz sparaliżowała śmiałka; lecz tylko na moment.
- Nie, mistrzu, bo najwyraźniej ten gówniarz nie zasługuje na to, by tu być, nie zasługuje na choćby jedno pańskie spojrzenie, więc nie rozumiem, dlaczego uparcie rzuca pan perły przed...
- Zamilcz, mówię! - ryknął poeta, tym razem demonstrując pełnię rozwścieczonej władzy.
#51
- W porządku. Ale proszę na mnie nie krzyczeć, mistrzu.
- Będę na ciebie krzyczał, kiedy zechcę - oświadczył poeta, uciekając się teraz do chłodnego spokoju i zarazem posyłając mi swój najbardziej anielski uśmiech.
Pojąłem, że w całej tej zabawie chodzi o pokazanie, co mnie czeka, jeśli nie przyjmę ochrony proponowanej mi oto w zamian za uległość.
Wstałem. Już zamierzałem się odwrócić na pięcie i odejść, jednakże w jasnych oczach Maximina Sola, postarzałych rywalach swoich oczu, wyczytałem taką nienawiść i konsternację, że nie udało mi się uniknąć dalszej rozmowy.
- Ja mam swój głos, młodzieńcze. Ma pan rację, przynajmniej w tej jednej kwestii. Dlatego moje imię przetrwa, w przeciwieństwie do imion tych, których nazywa pan moimi akolitami. Ja mam swój głos - powtórzył, nie wiem, czy po to, żeby przekonać mnie, czy żeby przekonać samego siebie.
- Bo słyszy pan inne głosy - zdołałem powiedzieć to, co chciałem.
- Jest wielu głuchych na tym świecie, wie pan.
- Może sam się pan do nich zalicza, skoro nie zdaje pan sobie sprawy, że ten głos, który pan słyszy, słyszą też... czy ja wiem... szoferzy, piekarze, kury domowe...
- Wzruszająco populistyczne podejście. Spodobałoby się Nerudzie. Piekarze i szoferzy nie piszą wierszy.
- Ale robią co innego.
Zamierzałem powiedzieć: kołyszą do snu dzieci, temperują arogantów, kochają kobiety, ale przypomniałem sobie najbardziej osobiste i przez to najpowszechniej znane tony poezji Maximina Sola - delikatność jego agresji, dziwność tworzonych przezeń niekompletnych symboli, które przeciwstawiał totalnym,
#52
religijnym, politycznym czy ekonomicznym znakom kultury - i westchnąłem błagalnie: Boże, pozwól mi być jak poezja tego człowieka, ale nie jak on sam; Ojcze, nie dopuść, żebym poświęcił wszystko na ołtarzu wpływów i nagród literackich; daj mi taki kąt, Matko Święta, gdzie mógłbym bardziej cenić dziecko, żonę czy przyjaciela niż wszystkie laury świata; zbaw mnie od klakierów, Panie, i pomóż mi z wiekiem zyskiwać młodość, zamiast ją tracić.
Kiedy zamknąwszy za sobą drzwi, wyszedłem z gabinetu do holu pełnego polśniewających fioletowawo luster, usłyszałem ostry, nabrzmiały złością, podniesiony i piskliwy głos Maximina Sola, który obsztorcowywał sekretarza. Nie zdołałem rozróżnić słów, ale wydało mi się, że doskonałym dowcipem byłoby wrócić tu pewnego dnia z książką o całkiem pustych stronach i podarować ją przenikliwości tego człowieka skazanego na zdradę akolitów i ślepego na niezależność przyjaciół. Proszę, znowu błagalnie westchnąłem, nie pozwól mi się w ten sposób zestarzeć. Uczyń mnie zależnym od kobiety, od dziecka, od przyjaciela, nie od literackich próżnostek i układów. Chwała jest maską śmierci. Nie wydaje potomstwa.
Abelardo zamilkł.
A ja rzuciłem tylko:
- Czytaj pisarzy, ale nie szukaj ich towarzystwa.
#53
Rozdział 11
Chciałbym, żebyśmy zajrzeli na ten płaski teren pod mostem. Myślę, że rozpoznałbym tam co poniektórych. Kiedyś bywali na przyjęciach, a ich fotografie pojawiały się w gazetach. Rozdanie dyplomów. Imieniny. Imprezy sportowe. Wakacje w Acapulco, nad jeziorem Tequesquitengo, w najgorszym razie w Nautli. A teraz proszę spojrzeć, jak gnieżdżą się w prowizorycznych namiotach. Jak wiatr szarpie brezentem. Jak deszcz wdziera się do środka. Proszę tylko spojrzeć. Przynajmniej mają przenośne wychodki. Proszę tylko spojrzeć. Wcześniej były wyłącznie kubły. Kiedyś ściągali w to miejsce jedynie ci, którym się nie udało. Teraz mieszkają tu i tacy, którzy dawniej spędzali wakacje w Acapulco, w najgorszym razie w Nautli. Z pierwszych stron gazet na rozprutą sofę. Zbierają puszki. Że podobno recykling. Kiedyś trzymali je schłodzone w lodówkach. Teraz zbierają i próbują sprzedać. Rozprute sofy. Pamiętasz tę rodzinę? Teraz wszyscy na okrągło pijani. Z rozpaczy. Żeby się otępić. Żeby zapomnieć. Żeby... Ale nie wszyscy rezygnują tak łatwo, wie pan? Nawet tam, na dnie, część zachowała inicjatywę. Kradną psy, pitbulle, dla obrony. Żelazne obroże. Kolce. Bestie na łańcuchu. Uwalniane, aby bronić. Najbardziej przedsiębiorczy porobili ogrodzenia z pospawanych łańcuchów. Próbują bronić siebie i wszystkich tych,
#54
którzy utracili pozycję na górze. Starych kolegów. Rodzinę. Przyjaciół. Z dnia na dzień zrobionych na szaro. Koczujących tutaj. Na Taco Flats, słyszał pan? Tak nazwali to miejsce. Taco Flats! Wznieśli zasieki z łańcuchów, aby się osłonić, aby stworzyć złudzenie, że, choć przegrani, wspólnie zamkną się za ogrodzeniem z łańcuchów tak jak wcześniej za murami swoich rezydencji. Nie dali rady, panie Gorozpe, po prostu nie dali rady. Myśleli, że wykluczą najbardziej upodlonych, stworzą zamkniętą strefę nędzy, nędzy zarezerwowanej dla wybranych. Nie dali rady, panie Adamie. Ich poprzednicy już tam byli. Tylko oni o tym nie wiedzieli. Przybyli więc. Wytyczyli granicę tego nieszczęsnego miejsca. Postawili namioty. Załatwili wychodki. Sprowadzili psy. Przytaszczyli rozprute sofy. Ale zapomnieli się rozejrzeć. Ich poprzednicy już tam byli. Oni jednak nie zaszczycili ich nawet spojrzeniem i kiedy zamknęli się za swoimi zasiekami z łańcuchów razem z psami, uświadomili sobie, że to na nic. Bo ich poprzednicy już tam byli. Choć oni próbowali ich zignorować. A teraz znaleźli się w środku, rozumie pan?
- Dlaczego używasz liczby mnogiej?
- Jak to, proszę pana?
- No tak, oczywiście, mówisz o wielu ludziach.
- Przecież...
- Żadne przecież. Prosiłem, żebyś się zajął tylko tą jedną rodziną...
- Jasna sprawa, właśnie o nich chodzi.
- Nie mów, że załatwili kogoś jeszcze?
- No bo...
- No bo co?
- No bo nie można tak dyskryminować...
- Odpowiedzialność zbiorowa?
#55
- Pan Adam Gongora nie dyskryminuje. Nie da się ukryć, że w Taco Flats wylądowało pół ulicy... Pół ulicy bogaczy... Pan Adam Gongora mówi, że to będzie dla nich nauczka.
- Ach, tak.
- Poza tym powiedział, że Taco Flats brzmi za bardzo z amerykańska. Że bardziej odpowiednie byłoby coś w stylu Gorozpevilli.
- Co takiego?
- Podobno na pańską cześć.
#56
Rozdział 12
Czasem muszę udzielać się towarzysko. Nie ma rady. Co za nuda! Jeśli się nie pokażę, myślą, że już po mnie. To znaczy: jeśli się nie pokażę w towarzystwie. Bo pokazywać się na kolacjach, przyjęciach, ślubach i chrzcinach to najskuteczniejszy - a niekiedy jedyny - sposób udowodnienia, że się istnieje. Spotyka się przy takich okazjach byłych prezydentów, których wszyscy uważali za zmarłych; starej daty milionerów, którzy dorobili się w początkach meksykańskiego kapitalizmu; ministrów cieszących się kiedyś krótkotrwałym rozgłosem; dawne panienki z dobrych domów zamienione tymczasem w przejrzałe matrony...
Mam pewną przewagę: udzielam się rzadko. Zna się mnie ze słyszenia. Pojawiam się w prasie i telewizji, ale poza tym stanowię niemal zagadkę. Prawie się nie pokazuję, a jeśli już - to za każdym razem zabieram ze sobą żonę, dla wzmocnienia swojego wizerunku: Gorozpe mało wychodzi, bo dużo pracuje, ale to taki sam facet jak my. Wystarczy spojrzeć na jego żonę. Kiedyś była znana jako...
- Królowa Wiosny...
- Królowa Karnawału w Veracruz...
- I w Mazatlanie...
- Ładna buzia...
#57
- Ładniutka...
- Śliczniutkie stworzenie...
- Nic w tym dziwnego, ale strasznie się postarzała...
- Nie, wciąż nieźle wygląda...
- Wygląda jak małpa, Marilú...
- Cóż, trochę przytyła... Jakby napęczniała.
- Ale nie tyle na ciele...
- Ile na twarzy, owszem. Przypomina ciasto z wiśniami.
- I to jeszcze przed upieczeniem.
- A te oczka, tylko spójrz...
- Czy ona cokolwiek widzi? Takie są malutkie, bliziutko osadzone i jakby zapadłe w tej mącznej twarzy...
- Schowaj nożyce, Sofonisbo, nadchodzą...
- Cóż za miłe spotkanie!
- Jakaż przyjemność!
Umiem czytać z ust. Odgaduję, co mówią. Z daleka. Jak tylko wchodzę do pokoju, od razu wiem, co plotą złe języki. To nietrudne. Zawsze plotą to samo. Po prostu wkładam ludziom w usta to, co powtarzają za każdym razem. Ciekawa rzecz: moja hipoteza na ten temat znajduje potwierdzenie w ruchu ich warg. Mnie nie obgadują. Sama moja obecność stawia ich w szczególnej sytuacji, jako że nie chcą okazać zaskoczenia, choć zjawiam się rzadko, czasem jedynie raz na kilka miesięcy... Mógłbym swoje występy towarzyskie w ciągu roku policzyć na palcach. Zdaję sobie sprawę, że wszyscy konstruują własne wyobrażenie na podstawie tego, co wiedzą o mnie jako osobistości publicznej. To znaczy: mają jakiś mój obraz, zanim się jeszcze fizycznie pokażę. Jestem postacią z fotografii, telewizji, gazet, więc mnie w gruncie rzeczy nie widzą, jestem znanym każdemu sfinksem i moja fizyczna obecność nie wpływa na ustaloną już wcześniej wizję mojej osoby.
#58
Dlatego wszystkie oczy obserwują Priscilę. Można by rzec że bywa na tych imprezach sama. Wspomnienie jej młodzieńczej chwały (jako Królowej czegoś tam) powoli się zaciera, pozostaje tylko kontrast między dawnym królewskim rozkwitem (karnawały, wiosny) a obecną napęczniałością, świadomość narzuconej przez życie zmiany. Wyznam wam, że ja sam, odkąd zdobyłem sławę, niewiele się zmieniłem. Przybyło mi trochę siwych włosów na skroniach - ale naturalnych, nie malowanych wapnem, jak siwizna dojrzałych amantów meksykańskiego kina. Nie łysieję, a moje rysy pozostają regularne: szerokie czoło, niezbyt gęste brwi (poświęcam im trochę pracy), węszący i przez to godny zainteresowania nos, wargi, które nie zdradzają zadowolenia, złości, żadnych uczuć. I rozdwojony podbródek, przydający mi naturalnego wdzięku, którego nie podkreślam ani nie wykorzystuję.
Świadomie posługuję się natomiast spojrzeniem. Kryję je pod powiekami. By potem w kimś utkwić. Nigdy go nie łagodzę. Tym spojrzeniem grożę, ostrzegam, pozbawiam znaczenia, jeśli to potrzebne - przyciągam, jeśli to bezpieczne - odrzucam. Spojrzeniem Adama Gorozpe... Nie bez przyczyny nikt nie śmie komentować, gdy pojawiam się na kolacji u byłego ministra don Salvadora Ascencia, któremu to i owo zawdzięczam, a nie lubię wychodzić na niewdzięcznika... Nikt nie śmie komentować. Wszyscy ustępują mi z drogi. Nawet jeśli, praktycznie rzecz biorąc, przede mną sunie, potężna jak krążownik, moja żona. Ale to nie to samo. Ją po prostu "przepuszczają". Mnie "ustępują z drogi".
Rozumiem, że mimo to nikt ze zgromadzonych tu ludzi zapomnianych osobistości świata polityki, wczorajszych panien przemienionych w dzisiejsze damule, anonimowych
#59
osobników, których nazwiska i zajęcia w najmniejszym stopniu mnie nie obchodzą - i tak nie może się ode mnie oddalić. To część mojej strategii, wyznam wam, swoim wiernym słuchaczom: pokazywać się często w wiadomościach, a mało na przyjęciach. No i tamci nie mogą się ode mnie oddalić. Krążą wokół mnie. Wracają do mnie, dopóki ostatecznie się nie pożegnam.
Ze to niewygodne? Pewnie. Dlatego ograniczam swoje kontakty do relacji służbowych, biznesowych i politycznych, w ramach których moje słowo jest prawem (dlaczego powitali mnie w święto Trzech Króli w ciemnych okularach?), plus, w domu, do znoszenia cholerycznych ataków teścia, Króla Herbatnika, oraz werbalnych niespójności żony Priscili. A mój szwagier Abelardo? Co z nim? Wyprowadził się i przyznaję, że straciłem jedynego rozsądnego sprzymierzeńca w rezydencji w Lomas Virreyes, z jej różowymi - z wyjątkiem metalowego bidetu - dekoracjami, pośród których zdecydowałem się zamieszkać z dwóch powodów: bo zostaję tam wtłoczony w zwyczajowe, powtarzalne, obracające się gładko tryby życia, które ani mnie ziębi, ani grzeje, a jednocześnie utwierdza moją opinię człowieka oddanego rodzinie.
- Adam Gorozpe mieszka z teściem...
- Jak na początku....
- Kiedy jeszcze był nikim...
- Stul dziób!
- I z żoną...
- Swoją młodzieńczą miłością...
- O młodości, boski skarbie...
- Którym nikt nie cieszy się długo, ha, ha, ha...
- I z dziwnym szwagrem...
- Podobno niebieskim ptakiem, to prawda?
#60
- W każdym razie mało poważnym facetem, tak bym to ujął...
- Ale upartym, może nie?
A wszystko to razem służy maskowaniu mojej prawdziwej osobowości pozorami ogólnego umiarkowania, skupienia na pracy, oddania rodzinie...
Nikt nic nie wie o moim drugim życiu.
Nikt nie wie o istnieniu El.
#61
Rozdział 13
Przegląd wydarzeń, przygotowany dla mnie przez moich sekretarzy - Meksykokomedica:
Pewna staruszka jechała sobie spokojniutko autobusem kursującym na trasie Salto del Agua-Ciudadela-Rayón. Na jednym z przystanków wsiadł jakiś młody człowiek i z pistoletem w dłoni zażądał od pasażerów, żeby oddali portfele, biżuterię i okulary przeciwsłoneczne. W tym celu zaczął im podsuwać jaskrawą czapkę bejsbolówkę. Gdy zbliżył się do staruszki, ta wyrwała mu czapkę, wyrzuciła na podłogę jej zawartość i zyskaną w ten sposób prowizoryczną bronią jęła okładać młodego napastnika, wyzywając go od żebraczych pomiotów i bezczelnych rzezimieszków, jak również częstując innymi staromodnymi określeniami dobrze ilustrującymi jej wiek. Zaskoczony chłopak najpierw tylko osłaniał głowę przed ciosami wzburzonej damy, która porzuciła tymczasem jego bejsbolówkę na rzecz własnego parasola, po czym wyskoczył z pojazdu, potknął się i upadł, ku powszechnej uldze i wesołości. Kim była odważna staruszka? Zapytana o to, odparła, że nazywa się Sara García.
Pewien mało znany rzeźbiarz stworzył na tarasie swego domu, usytuowanego przy alei Yucatán, nadmuchiwaną
#62
podobiznę słonia Dumbo. Dzieło sztuki zerwało przytrzymujące je liny i przeleciało nad sąsiednim parkiem San Martina, by na koniec opaść i zmiażdżyć odpoczywającą tam nieostrożną parę. "Słonie są jak śmiertelna choroba przenoszona drogą płciową" - usprawiedliwiał się artysta.
Na rynku pojawiły się luksusowe artykuły w umiarkowanych cenach. Okulary przeciwsłoneczne. Samochody marki Audi i Porsche. Roleksy. Pierścionki Cartiera. Pióra Mont Blanc. Torebki Prady. Koszule Zegny. Buty Gucciego. Garnitury Cavallego. Reklama głosi: "Przeceniamy image".
Eksport chilaquiles wzrósł od zera do dziewięćdziesięciu dwóch procent. Nikt nie rozumie, kto - lub po co - kupuje za granicą kawałki twardej tortilli, które jednakowoż sprzedawane są teraz wraz z przepisami umożliwiającymi przygotowanie sosu wedle uznania konsumenta. "Buduj ojczyznę. Eksportuj chilaquiles" - głoszą slogany.
Coraz mniej w Meksyku turystów ze Stanów, coraz więcej z Chin. Zapytani o powody przyjazdu, Chińczycy mówią o podobieństwach między kuchnią chińską a meksykańską: niewielkie, zróżnicowane dania pozwalające każdemu skomponować posiłek według własnych upodobań. Zaskakuje fakt, że niezależnie od tych wypowiedzi chińscy turyści jedzą tylko to, co sami eksportują. Czy to służy handlowi zagranicznemu? - pytamy odpowiedzialnego za tenże handel ministra. Czekamy na odpowiedź.
Niejaka Candelaria, dwuznacznie zwana Trajinerą**01, udzieliła wywiadu, w którym twierdzi, że była kochanką tuzina
**01 Trajinera (hiszp.) - rodzaj łódki, którą pływa się w mieście Meksyk kanałami dzielnicy Xochimilco, ale słowo to oznacza również łazęgę.
#63
narkotykowych bossów. Przechodziła z ręki do ręki. Tamci się między sobą pozabijali. Ona przetrwała i czeka na kolejnego adoratora. Mieszka, wedle własnych zapewnień, na wysepce w Xochimilco, w otoczeniu kwiatów i świnek skarbonek. "Prawdziwa sielanka" - tłumaczy.
Yasmine Sulimán, uchodźczym polityczna, która schroniła się w Meksyku przed zabójczym bliskowschodnim reżimem, znalazła pracę w stołecznej bibliotece imienia José Vasconselosa, mieszkanie zaś - kawałek dalej, przy ulicy De Los Misterios (przedłużeniu Reformy). Wczoraj została zamordowana przez szaleńca, który domagał się dzieł zebranych Augusta Monterrosa, a otrzymawszy z rąk bibliotekarki tak właśnie zatytułowany cienki tomik, wpadł w szał i biedaczkę powiesił.
Uczeń szóstej klasy szkoły podstawowej, Jenaro González, przyznał, że jako dziecię boże wygłasza w niedziele mowy na skrzyżowaniu Insurgentes i Quintana Roo. Odprowadzony przez naszych reporterów z miejsca popołudniowych zgromadzeń do szkoły przy Chapultepec, chłopiec potwierdził, że to on jest słynnym dziecięcym kaznodzieją. Wystarczy, że założy kręconą jasną perukę, narzuci białą tunikę i zdejmie buty. W rzeczywistości włosy ma ostrzyżone na jeża, ale przysięga, że robi to, co robi, z boskiego rozkazu, nawet jeśli po fakcie nie pamięta, o czym mówił. Nasz sprytny reporter wrócił w kolejną niedzielę, żeby raz jeszcze z nim porozmawiać. Ostrzyżony na jeża chłopiec powtórzył swoją historię. Tyle że w tym samym czasie na skrzyżowaniu Insurgentes i Quintana Roo dziecię boże przemawiało do tłumów, co świadczy o tym, że ów chłopiec to oszust. Zagadka?
#64
Na określenie dzielnic nędzy (chilijskich callampas, argentyńskich villas miseria, wenezuelskich ranchitos, brazylijskich favelas) ukuto ostatnio nową nazwę: Gorozpevilla, co jest bezczelną aluzją do pana Adama Gorozpe, którego bezpodstawnie obciąża się odpowiedzialnością za rozpaczliwą sytuację panującą na obrzeżach stolicy oraz - co stanowi już bezprzykładną wprost potwarz - za pogarszające się warunki na przedmieściach takich ośrodków jak Guadalajara, Monterrey, Morelia i Torreón. Zwraca się uwagę na fakt, że znane centra przestępczości - na przykład Juarez, Tijuana czy Tampico - nie miały do tej pory problemu z "dzielnicami nędzy", ponieważ kartele narkotykowe utrzymują tam surową dyscyplinę, natychmiast likwidując wszelkie nielegalne osiedla. "Każda Gorozpevilla szkodzi naszemu wizerunkowi" - oświadczył don Hipolito el de Santa, niewidomy pianista i mimo podeszłego wieku szef Kartelu Pustynnego. Czy oznacza to, że narkotykowi bossowie wnoszą oskarżenie przeciwko człowiekowi o nieposzlakowanej reputacji, jakim jest don Adam Gorozpe? Oto pytanie.
#65
Rozdział 14
Ledwie wyślizgnie się z sypialni między ludzi (z łóżka za próg) to nasze życie miłosne, zaraz trzeba płacić za wcześniejszą radość. Chodzi mi o to, że nikt z własnej woli nie pozbawia się miłości (z wyjątkiem masochistów, którzy jednak kochają swoją dumną inność, i sadystów, którzy tę ostatnią posuwają do skrajności szkodliwych dla osób trzecich). Czasem miłość przychodzi tak po prostu. Bez wstrząsów i kłopotów. Jesteśmy razem od zawsze. Nasz związek zaplanowały nasze rodziny. Z kim mielibyśmy się ożenić, jeśli nie z tym świętym ideałem, narzeczoną od kołyski? Będąc powinowatym Holguinów, zetknąłem się z przypadkami małżeństw "po hindusku", bardzo wcześnie zaaranżowanych przez rodziców. Znam dziewczyny, brzydule, które, jak się zakłada, w tych warunkach wchodzą w związek małżeński jako dziewice. Znam inne - zdarzyło mi się zaskoczyć je raz czy drugi za jakąś zasłonką, na tylnym siedzeniu auta, pod drzewem, zawsze oficjalnie zaręczone, niekiedy w towarzystwie nieznanych mi mężczyzn - które szczycą się swoimi wyskokami lub ich wstydzą, ale w żadnym wypadku nie czekają do ślubu, a do ołtarza idą, tylko udając cnotki.
Albowiem dziewictwa wymaga się od kobiet, choć już nie od mężczyzn. Mężczyzna, który zachowuje czystość
#66
przed ślubem, nie jest prawdziwym mężczyzną: staje się podejrzany - że może impotent, zakamuflowany bądź nieświadomy swojej orientacji pedał, ofiara ostrej maminsynkowatości albo zwyczajnie oferma, ewentualnie ksiądz z nieodkrytym jeszcze powołaniem. Z kolei dziewczyna, która straciła dziewictwo przed wyjściem za mąż, to bezwstydnica. Nic jej nie tłumaczy. Dwie skale ocen. Tak czy owak za niektóre plany matrymonialne (lub po prostu miłosne) trzeba zapłacić niepożądanymi konsekwencjami w życiu społecznym. Zahamowany seksualnie nastolatek idzie do łóżka z pokojówką rodziców, ale ani myśli - zresztą mu nie pozwolą - się z nią ożenić. Ona zresztą też nie czułaby się komfortowo w nowych warunkach, chociaż bywały przypadki, bywały przypadki... Zdarzają się "wybitni" mężczyźni żonaci z kobietami nieco mniej "wybitnymi"... Zapytani o przyczyny swojego wyboru, podają argumenty cielesne (ona zaspokaja go jak żadna inna), natomiast bardzo rzadko społeczne (ona nie jest z mojej sfery, dzięki mnie - to w domyśle - awansowała społecznie).
Tymczasem w małżeństwach z rozsądku - takich jak moje - wszystko przebiega gładko. Jak wcześniej zaznaczyłem, Priscila nie grzeszy dorzecznością: mówi to, czego nie powinna, dokładnie wtedy, kiedy powinna powiedzieć coś innego albo - jeszcze lepiej - w ogóle się nie odzywać. Podawałem wam już tego przykłady. Wiecie też już, moi słuchacze, że życie z Priscilą to przykrywka, którą wykorzystuję, by w życiu publicznym uchodzić za kogoś, kim nie jestem - kim wcale nie chcę być - w życiu prywatnym. Że ten wygodny układ może prowadzić do niewygodnych sytuacji - zaraz się o tym przekonamy.
Tymczasem - znowu się powtarzam w tych wstępnych uwagach - życie z El to niekończąca się przyjemność,
#67
przerywana wszakże nagłymi epizodami przywracającymi mnie pozaerotycznej rzeczywistości.
El przychodzi na przykład, rozentuzjazmowana, po koncercie Luismiego w Audytorium Narodowym. Zachwyca się artystą w wymiarze zarazem indywidualnym i zbiorowym. To, co mi mówi - jaki ten Luismi przystojny, jak dobrze śpiewa, jak się porusza - mówi nie tylko dlatego, że tak czuje, ale również dlatego, że jednocześnie z nią poczuło to dziesięć tysięcy innych ludzi. Rozumiem te stany ducha zbiorowego - występują też w polityce, przy czym, o ile na koncercie Luismiego są niegroźne, o tyle stają się niebezpieczne, jeśli zamiast piosenkarza na scenie stoi mówca, mamiąc tłum iluzjami tak samo iluzorycznymi jak te, które rozsnuwa przed swoimi słuchaczami Luismi.
Słucham El i gratuluję sobie politycznej dyskrecji - podsumujcie tylko to, co już wiecie: mieszkam u teścia, Króla Herbatnika, żyję w trwałym związku małżeńskim z Priscilą, byłą Królową Wiosny, z domu jeżdżę do biura, a z biura do domu, rzadko udzielam się towarzysko...
To samozadowolenie z własnej dyskrecji rozciągam zatem także na swoje życie miłosne - ściśle osobiste, satysfakcjonujące, opierające się słowom - z El, mimo głupstewek, które mogłyby na nim zaciążyć, a są jak przelotne jaskółki.
- Dlaczego nie golisz się pod pachami?
- Co?
- Mógłbyś się golić pod pachami.
- Po co, El?
- Żeby być zupełnie taki jak ja.
- Ale ja chcę być inny.
- Nie chcesz być taki jak ja?
- Chcę być z tobą, rozumiesz? To dosyć...
- Ale nie taki jak ja.
#68
- Nie. Wolę różnicę, po prostu.
- To mój kaprys. Kaprysik. Maluteńki.
- Wyobrażam sobie siebie z wygolonymi pachami, a potem klatką piersiową, rękami, nogami...
- I plecami, niedźwiadku, i plecami...
Po czym się całujemy i koniec dyskusji.
Przy innych okazjach winę ponoszę ja, z moim prawniczym wykształceniem i wynikającą z niego umiejętnością, by nie tylko rzeczy wyjaśniać, ale i komplikować. Chirurgowi nie wolno się pomylić: jeśli wytnie wyrostek facetowi z bólem trzonowca, odbiorą mu prawo wykonywania zawodu. Prawnik natomiast może kłamać, świadom, że jego argumenty bazują na oszustwie pozwalającym wygrać proces, wykiwać głupka albo zbić z tropu przeciwnika.
- Gdzie pan był w piątek dziewiątego o szóstej?
- W piątek szóstego o dziewiątej?
- Kłamie pan...
- To znaczy w piątek dziewiątego o szóstej?
- Proszę samemu sobie nie przeczyć.
- Niech mi pan nie mąci w głowie, mecenasie.
- To pan tu mąci. Co pan ukrywa?
- Nic, przysięgam.
- Dlaczego mnie pan oszukuje?
- Ja...?
Potrafię zatem powiedzieć El - domagając się, aby przyznała mi prawo po prostu się spuścić - że wstrzymywanie nasienia jest szkodliwe; ba, mówię to nawet po łacinie:
- Semen retentus venenum est.
Jednakże El nie przejmuje się łacińskimi sentencjami. Uważa, że ma rację, utrzymując, iż wstrzymywanie nasienia wywołuje intensywny orgazm, bardziej satysfakcjonujący niż ten mój zewnętrzny strumyczek.
#69
- Poza tym - oznajmia niezbyt stosownie - wstrzymywanie nasienia jest oznaką świętości.
- Coś takiego! - Robię sztucznie zdziwioną minę.
- Święci też mają nasienie, a przecież je wstrzymują.
- Mnie i tobie daleko do świętości, El. A od świętych można...
- Moglibyśmy się starać...
- Nudziara.
- Proszę...
- W porządku. Chociaż powiem ci, że...
Przytaczam powyższą wymianę zdań, abyście się przekonali, jak dobrze się z El dogadujemy i jak pokonujemy każdą różnicę zdań, nie popadając nigdy w kłótnię. Czy źle robimy? Czy spory są solą miłosnego związku? Faktem jest, że seks wyzwala albo blokuje tego nieuleczalnego dzikusa, którego wszyscy w sobie nosimy.
Czasem myślę, że rodzimy się dzicy i że zdani na swoje wątpliwe siły bylibyśmy jak zwierzęta, które starają się tylko przeżyć i zaspokoić instynkty. Filozof natury powie nam, że nie, że człowiek naturalny ma w sobie najwięcej dobra i że każdy krok naprzód w społeczeństwie zbliża nas ku zbrodni, grzechowi i potrzebie reguł temperujących pierwotnego dzikusa, którym byliśmy na początku.
Ja myślę, że ten dzikus, ledwie porzuci proste życie, zabija swego ojca i spółkuje z matką. Edyp uchodzi zazwyczaj za symbol owego przejścia, które bez względu na przebieg wydarzeń podporządkowuje nas w końcu zasadom, przyjmowanym zresztą z pokorą, albowiem ich pogwałcenie kończy się więzieniem, szubienicą albo w najlepszym wypadku ostracyzmem.
To wszystko nie tłumaczy jednak zbyt dobrze społecznego uwarunkowania naszych perypetii miłosnych i związku tego uczucia
#70
ze zjawiskami tak różnymi jak moda, emocje, estetyka czy ambicje. Małżeństwo z Priscilą to z mojej strony ukłon w stronę tej pierwszej i tych ostatnich. Kiedy się z nią publicznie pokazuję - bardzo rzadko, jak już wiecie - podporządkowuję się wymogom mody i społecznych ambicji. Kiedy jestem z El, dominują emocje i estetyka. Na El patrzę i to, co widzę, podoba mi się i mnie porusza. Czasem te emocje zalewają mnie natychmiast i dopiero później, usatysfakcjonowany, mogę się oddać kontemplacji El, jej piękna, a także spokoju i zadowolenia w jej postkoitalnie błogim spojrzeniu.
Obecny we mnie mały dzikus zostaje w ten sposób poskromiony za sprawą przyjemności dostępnej dzięki El. Sądzę wszakże, że panuję nad nim również wtedy, kiedy przebywam z Priscilą w domu jej papy albo przy tych rzadkich - okazjach, gdy pokazujemy się razem w towarzystwie.
Sami osądźcie. Być może to ta wyzwolona część mojej osoby (ta, która współżyje z El), ale również ta druga, stosująca się do politycznych wymagań chwili (ta, którą przywołuję w obecności swoich współpracowników - dlaczego przywitali mnie w czarnych okularach?), kazały mi zareagować kiedyś w trakcie kolacji na dwanaście osób, gdy Priscilą, jak zawsze nie na miejscu, wykorzystała moment krępującej ciszy przy stole, zwanej w Meksyku przemknięciem anioła, by wystąpić z głośną fanfarą.
Przez fanfarę rozumiem tu trzyfazowe uwolnienie gazów. Albowiem moja małżonka najpierw zapierdziała krótko a donośnie, jakby chciała zwrócić na siebie uwagę, następnie wydała odgłos kojarzący się z serią wypuszczonych pod wodą bąbelków, a swój popis zwieńczyła podstępnym - cichym, lecz zabójczym - finiszem, który dotarł do
#71
wszystkich nosów i odebrał biesiadnikom apetyt na podaną właśnie rybę: zapachy Priscili bez trudu przebiły się przez woń kaparów, cebuli i pomidorów.
Żeby przerwać zakłopotane milczenie, jakie zapadło po tym smrodliwym ataku, wypowiedziałem głośno frazę, którą często powtarzałem niby świecką mantrę:
- Cicho, Priscila. Sama nie wiesz, co mówisz.
Konwersacja z powrotem się zawiązała. Iks zagadał o zmiennym kursie walut. Jego żona napomknęła coś o rosnącej drożyźnie w supermarketach. Igrek oświadczył, że udało mu się przejechać autostradę łączącą miasto Meksyk z Acapulco w dwie godziny i piętnaście minut, co stanowiło rekord, nawet jeśli nikt się o nim nie dowiedział i nie było w związku z tym nagród. Madame Igrek rzuciła, że właśnie przywiozła sobie z Houston mnóstwo modnych ubrań, których w Meksyku się nie dostanie. Zet poskarżył się na cenę benzyny, a pani Zet zaczęła wyrzekać na służbę.
I tak, pośród opinii na temat zarobionych i wydanych pieniędzy, rozwiały się niestosowne wiatry Priscili, która, nieświadoma swojej winy, na moje "sama nie wiesz, co mówisz" odpowiedziała pikantnym:
- Jutro niedziela, dzień święty. Gratulacje!
Moje myśli biegną innym torem. Dlaczego po tamtym zapachowym i donośnym szturmie mojej żony powiedziałem to, co powiedziałem? Żeby odwrócić uwagę od gafy Priscili i wznowić rozmowę, którą wcześniej przerwało "przemknięcie anioła".
A także, owszem, w ramach niewybaczalnego, dokonanego tu i teraz nawiązania do swobodnej i dowcipnej rozmowy z El - rozmowy, którą zawsze prowadziliśmy tylko we dwoje: nie mam zwyczaju uzewnętrzniać swojego poczucia humoru. I jednocześnie w ramach podtrzymania
#72
urzędowego zwyczaju, który nakazywał mi zamykać dowolną sytuację zabawnym i zarazem ucinającym dyskusję powiedzonkiem:
- Słońce wstaje co dzień.
Tyle że w ostatecznym rozrachunku stanowiło to przy okazji niepotrzebne publiczne przyznanie się do złych stosunków z żoną, niedopuszczalne faux pas, które w oczach wszystkich tych Iksów, Igreków i Zetów uczyniło ze mnie osobnika co najmniej ułomnego, jako że ów okrzyk "Cicho. Sama nie wiesz, co mówisz" - sugerował brak kontroli nad połowicą i jej wybuchowym potencjałem, a także brak dyskrecji w obliczu grzmiących niebios, choć jednocześnie dowodził zdolności do błyskawicznego zatuszowania sprawy i przejścia do innych kwestii. Co w rezultacie pociągało za sobą jeszcze większy podziw dla mojej przytomności umysłu, lecz również zdziwienie zamaskowanym gniewem, jaki skierowałem na Priscilę, znaną ze swojej obojętności względem relacji przyczynowo-skutkowych.
- Jutro niedziela.
Ponieważ niezbyt często chadzam z Priscilą na proszone kolacje, nie potrafię powiedzieć, czy ów wyskok był jednorazowy, czy też wzdęcia są naturalnym elementem jej procesów trawiennych. Ile razy, bez mojej wiedzy i za moimi plecami, psuła powietrze przy innych podobnych okazjach? Czy ktoś to zauważył? Czy też odgłosy jej pierdnięć rozpłynęły się wśród gwaru rozmów? A może zostały odnotowane i przemilczane? Czy komentowano, uśmiechając się złośliwie, że żona Adama Gorozpe to stara prukwa?
Czując się, mimo woli, jak współczesne wcielenie Francisca Queveda, ostatecznie gratuluję sobie niezwykłej umiejętności przekształcania fizycznych grubiaństw w poetyckie koncepty.
#73
Przywołuję więc woń przekrojonej na pół i ociekającej sokiem limonki. Świeżo skoszonej trawy. Dymiącej filiżanki czekolady z pianką. Zapachy, które uderzają bezpośrednio do ośrodków przyjemności, z pominięciem raf rozumu. Zapachy jako pamięć emocji...
#74
Rozdział 15
Skąd się biorą ci ludzie? Oglądam ich zdjęcia rozłożone na biurku i próbuję wyobrazić sobie początek, którego kontynuacją są te rezydencje, nowo pobudowane albo odkupione od dawniejszych bogaczy, zniekształcone jednak obecnością więziennych drzwi, ostrzegawczych chorągiewek, pozamykanych okien, uzbrojonych w karabiny strażników przyczajonych na tarasach, ogrodników, którzy koszą gładkie trawniki, zawsze czujni, w kombinezonach ciężkich od broni.
Skąd się bierze ta broń? Otrzymuję raport: w samym Houston w Teksasie jest tysiąc pięćset sklepów, które nią handlują. Klient może kupić ponad sto sztuk naraz w jednym z dziesiątków legalnych przybytków gotowych sprzedać mu tyle od ręki. Poza tym działają przemytnicy przywożący większe ilości ze Stanów do Meksyku. Za naszą północną granicą sprzedaż broni osobom prywatnym nie wymaga specjalnego zezwolenia. Większość zarekwirowanych w Meksyku pistoletów i karabinów pochodzi ze sklepów w Teksasie i Arizonie.
Posiadanie broni - przypomina raport, który czytam dzisiejszego poranka - jest w USA legalne i nawet jeśli zatrzymać podejrzany transport między sklepem a granicą,
#75
przemytnik zawsze może się powołać na swoje konstytucyjne prawo, uświęcone słynną drugą poprawką, zastrzegającą jednak, że "dobrze zorganizowana milicja jest potrzebna z uwagi na bezpieczeństwo wolnego państwa". Czy wciąż o to chodzi?
Zagadnięty w tej sprawie sprzedawca broni oświadczył, że nie prowadzi rejestru klientów, a poza tym już dawno sprzedał sklep. Z czego teraz żyje?
- Z oszczędności - oświadczył, siedząc na werandzie swojej willi w Houston.
- Kiedy przed wycofaniem się z interesów miał pan ostatni audyt?
- Oj, normalnie to powinno być raz do roku, w każdym razie nie częściej, ale że jest za mało audytorów, czasem mijają i trzy lata albo nawet sześć...
- Jaką broń pan sprzedawał?
- Pistolety, zwykłe pistolety.
- A kałasznikowy?
- Co takiego? Never heard.
- Proszę posłuchać, wysłaliśmy do pana podstawionego kupca i pan mu sprzedał dwanaście kałasznikowów. Niczego pan nie podejrzewał?
- Klient nasz pan, ja tylko handluję.
A inni:
- Mam prawo kupować broń myśliwską. To prawo, które daje mi konstytucja.
- Mam prawo sprzedawać broń. To prawo, które...
- Informuję władze o podejrzanych klientach. To obowiązek, który...
- Nic o niczym nie powiem, bo inaczej narkotykowi bossowie mnie...
#76
Dostaję informację o broni przejętej w Meksyku: jeden karabin w Acapulco, po ataku na biuro prokuratora - trzy zabite sekretarki; dwa karabiny zarekwirowane na państwowych autostradach; jeszcze jeden znaleziony w Miahuatlán, po starciu z czynnikami wojskowymi w lokalnym ogrodzie botanicznym.
Liczę.
Pięć sztuk broni przejętej przez władze w Meksyku. Pięć.
Tysiące sztuk broni importowanej przez kartele narkotykowe. Tysiące.
Wille ze stalowymi drzwiami, ostrzegawcze chorągiewki, zabite okna, snajperzy na tarasach, uzbrojeni ogrodnicy.
- No bo w kieszeniach takiego kombinezonu sporo się mieści...
Skąd się wzięli? Kim byli wcześniej? Czy można ich ukarać, cofając się do początków? Zamykając i przesłuchując ich kobiety?
Jak zwykle postanawiam złapać byka za rogi i wysłać do więzienia w Santa Catita Jenara Ruvalcabę, skazanego na podziemne kazamaty San Juan de Aragon speca od przebierania się za kobietę w celu zdobycia informacji i, przy odrobinie szczęścia, seksu. (Sumuję, ile razy mecenas Ruvalcaba służył nam pomocą, żeby stosownie do tego skrócić mu wyrok). Dlaczego nie wysyłam kobiety? Bo żywię ciche przekonanie, że kobiety stanowią zamknięte bractwo, które zwiera szeregi w odruchu obrony przed mężczyzną - intruzem, draniem i w dodatku, często gęsto, pedałem.
A zatem to odkupujący swoje winy Ruvalcaba informuje mnie, że w Santa Catita istnieje specjalny oddział dla kobiet zamieszanych w przemyt narkotyków, porwania i seryjne zabójstwa. Tam siedzi Królowa Mambo, piersiasta, długowłosa dziewczyna, ubierająca się, jakby dla ukrycia swoich
#77
atutów, w spodnie, swetry i sportowe buty. Właśnie ona obraca pieniędzmi samego Smoka i dlatego wolno jej mieć w celi komputer, mimo że poza tym jest pod ścisłym nadzorem. Przechadza się cała dumna po więziennym podwórzu, na którym tłoczy się jakieś sto osób, włączając w to gości przynoszących jedzenie i odzież więźniarkom. Tam przebywa też niejaka Chachachá, oskarżona o zamordowanie bankiera: niezła dupa, mówi Ruvalcaba, duży dekolt i włosy zebrane z tyłu, żeby podkreślić białość skóry i odsłonić hipnotyzujące spojrzenie, w którym maluje się cynizm podszyty zadowoleniem z popełnionej zbrodni. I jeszcze Duża Alberta, oskarżona o plagiat i zabójstwo młodych milionerów. I Dynamitki, oskarżone o podkładanie bomb w stolicy. Obie zezowate, malują sobie usta jaskrawą czerwienią.
Najgorsza ze wszystkich, panie mecenasie - opowiada mi nieoceniony don Jenaro - jest morderczyni przypadkowych staruszek, która bez powodu ukatrupiła ich z tuzin, nic im nawet nie kradnąc: zabijała dla czystej przyjemności zabijania, a potem tłumaczyła, że jej leciwe ofiary i tak już ledwie wstawały z łóżka i że w ogóle lepiej im jest teraz po śmierci, niż było za życia.
Najdziwniejsza natomiast wydaje się Komendantka Cukierek - nieustannie objadająca się słodyczami grubaska, która przewodzi grupie przestępczyń rekrutujących się, panie mecenasie, nie z dołów społecznych, lecz spośród sekretarek, urzędniczek, sprzedawczyń i opiekunek do dzieci z bogatych domów, czyli spośród kobiet zbuntowanych nie przeciw nędzy, ale przeciw niedostatecznemu bogactwu, i zdeterminowanych, jak powiedziała mi Cukierek, by szybko awansować w społeczeństwie obiecującym wiele, tyle że w bliżej nieokreślonej przyszłości.
#78
- Śpieszyło nam się - oświadczyła Cukierek. - Oczywiście mogłyśmy się zadowolić pracą w biurze czy aptece. Ale wie pan co, mecenasie? To, co nam obiecują, przypadło już w udziale innym, bardzo nielicznym, którym trudno będzie cokolwiek teraz wydrzeć. Dlatego to, co nam obiecują w reklamach, wie pan, to czysta mrzonka, nie dostaniemy tego nigdy, nawet na raty.
To mówiąc, wsuwa do ust następny przysmak. Papierek ciska na ziemię. Jedna z Dynamitek podnosi go i wrzuca do kosza.
- Dziwi pana, że próbujemy szybciej zakręcić kołem fortuny? - pyta Cukierek, wprawiając w osłupienie mojego wysłannika, don Jenara, któremu przebranie na nic się tym razem nie zdało.
Wyznaję, że wszystkie te raporty zostawiają mi poczucie głębokiej frustracji. Jest tak, jakby za oknem mojego biura na czterdziestym piętrze wieżowca przy parku Chapultepec panoszyła się hydra o stu głowach i jakbym, mężnie odciąwszy jej jedną, natychmiast odkrywał, że na tym samym miejscu odrosły dwie kolejne.
Walczymy przeciw wielokształtnemu potworowi, a rozwiązania, które przychodzą mi do głowy - i które przedstawiam swoim współpracownikom - okazują się niewystarczające tudzież prowizoryczne albo, w najlepszym wypadku, wymagają dużo czasu. Zalegalizować narkotyki, stopniowo, zaczynając od marihuany. Ze świadomością, że Stany Zjednoczone nas nie poprą, nawet w imię wolności osobistej i prawa do trucia siebie i bliźnich. Rozumiejąc, że to globalny problem ery globalizacji: utnij hydrze jedną głowę, a wyrosną dwie, utnij dwie, a wyrosną cztery...
Moi współpracownicy patrzą na mnie sceptycznie zza swoich ciemnych okularów. To znaczy zgaduję, że tak na
#79
mnie patrzą. Z wyrzutem? Więc niech sami coś zaproponują. Ktoś ośmiela się powiedzieć:
- Adam...
- Przeszliśmy na ty?
- Nie. Chodzi o Adama Gongorę.
- To zabójca.
- A czyż kryminaliści zasługują na coś innego niż jeszcze większy kryminalista niż oni sami? Z całym szacunkiem.
#80
Rozdział 16
Spotykam się na kolacji ze szwagrem, Abelardem Holguinem. Opowiada mi o swoich literackich rozczarowaniach i o możliwości wkręcenia się, dla odmiany, do świata mediów - w roli scenarzysty telenowel.
W związku z tym streszcza mi swoją rozmowę z szefem stacji Tetravisión, wiekowym Rodrigiem Polą, o którym wiele słyszałem, ponieważ jego kariera została opisana w pewnej przedpotopowej powieści. Wiem, że Pola to syn Rosendy Zubarán i Gervasia Poli, oficera z czasów rewolucji meksykańskiej, rozstrzelanego w 1913 roku wraz z towarzyszami, których wydał, żeby nie umrzeć samemu, lecz "by zginąć w grupie", z okrzykiem "Niech żyje Madero!" na ustach. Ostatecznie Rodrigo ożenił się z córką oligarchy z czasów porfiriatu (któż jeszcze o tym pamięta?), niejaką Pimpinelą de Ovando, i znalazł sobie miejsce w rodzącej się dopiero telewizji, gdzie szybko awansował, by z czasem stać się rekinem mediów.
Abelardo przyznaje, że aby dotrzeć do don Rodriga Poli, świadomie nadużył ojcowskiego nazwiska. Pola nie musiał wiedzieć, że Abelardo zerwał kontakty ze swoim słynnym papą, Królem Herbatnikiem, ani że został ekskomunikowany przez papieża meksykańskiej literatury.
#81
Na szczęście magiczne nazwisko Holguín otworzyło wszystkie drzwi przed młodym człowiekiem, którego powierzchowność, swoją drogą, też stanowiła niezłą wizytówkę. Abelardo Holguín nie uległ młodzieżowej modzie, nakazującej stylizować się na żebraków lub robotników kładących tory, przeciwnie, będąc miłośnikiem hollywoodzkiego kina z lat trzydziestych i czterdziestych, ubierał się tradycyjnie, w garnitur i krawat, jak Cary Grant. Zakładam oczywiście, że owo upodobanie do starego kina i nieistniejącej już nigdzie poza nim epoki było jednym z tych elementów, które mnie i szwagra bardzo do siebie zbliżyły. Priscila przyłapywała nas niekiedy na rozmowach prowadzonych, z jej perspektywy, jakimś szyfrem:
- Thomas Mitchell w samym tysiąc dziewięćset trzydziestym dziewiątym roku wystąpił w takich hitach jak Tylko aniołowie mają skrzydła, Przeminęło z wiatrem, Dzwonnik z Notre Dame, Mr. Smith jedzie do Waszyngtonu i Dyliżans, w którym zresztą zagrał rolę uhonorowaną Oscarem dla najlepszego aktora drugoplanowego - mówi Abelardo.
- Dyliżans - podejmuję temat - to luźna adaptacja opowiadania Maupassanta Baryłeczka. W Meksyku zekranizował je Norman Foster, w rolach głównych obsadziwszy Esther Fernández i Ricarda Montalbana.
- Który był szwagrem Fostera, tak samo jak on żonatego z jedną z sióstr Blane. Z których największą sławę zdobyła Loretta Young.
- Która w tajemnicy przed wszystkimi miała dziecko z Clarkiem Gable’em: córkę poczętą w trakcie kręcenia filmu Zew krwi na podstawie książki Jacka Londona...
- Którego powieści notabene doczekały się wielu adaptacji filmowych, weźmy choćby Wilka morskiego z Johnem Garfieldem i Idą Lupino.
#82
- A pamiętasz tego aktora, którego promowali na gwiazdę i który potem znikł? Jak on się nazywał?
- Zapomniałem. Spytaj Carlosa Monsivaisa.
- Albo José Luisa Cuevasa.
- Albo najwyższej wyroczni: Natalia Botany...
Okazuje się, że Priscila podsłuchuje nas z sąsiedniej jadalni, ukryta za zasłoną. Wiem o tym, bo don Celestino nie zwleka z udzieleniem nagany Abelardowi, co ma w zwyczaju, i przy okazji mnie, co stanowi rzadkość.
- O czym tak potajemnie rozprawiacie w tym salonie?
- Wcale nie potajemnie. O starych filmach.
- O filmach? - rzuca się don Celes. - Powiedziałeś: fil-mach? Filmach z sekretami, tak? Co to za sekrety macie z Adamem? Co tam znowu knujecie? Dlaczego się zmawiacie przeciw Priscili? Kim jest Norman Foster, co?
Jednocześnie z tymi słowami dobiega moich uszu odgłos policzka wymierzonego przez Priscilę pokojówce, która niesie czyste pranie do sypialni na górze.
- Norman Foster to reżyser, ojcze.
- Jasne. Re-ży-ser, tak? Że niby nic...
- Zrobił Podróż do krainy strachu.
- A! Wyszło szydło z worka! Więc to szyfr? Kraina strachu?
- Z Dolores del Río...
- Nie zmieniaj tematu, szachraju, ladaco...
Śmiać mi się chce z tego, że stary don Celestino używa wyzwisk przypisywanych też tamtej staruszce, która parasolem pogoniła młodego złodzieja z autobusu na trasie Salto del Agua-Ciudadela-Rayón.
- Gratulacje - mówię teraz wesoło do Abelarda, gdy jemy razem kolację w restauracji Dunaj przy ulicy nazwanej na cześć Republiki Urugwaju. - Uwolniłeś się od don Celestina.
#83
- A ty wciąż u niego mieszkasz - oświadcza na to Abelardo bez złej intencji.
- Nie ma jak się pokazać, żeby zniknąć z oczu - uśmiecham się w odpowiedzi.
Don Rodrigo Pola, który musi się już zbliżać do setki, przyjął Abelarda Holguina, jak wspomniałem, w swoim sanktuarium, czyli w biurze przy Insurgentes, w wiklinowym koszu, opatulony kocami służącymi zapewne temu, by podtrzymywać w starcu życiową energię i dawać mu brakujące ciepło lub też zwracać mu jego własne, dla niego samego trujące. Ile ciepła wydziela taki - niemal stuletni kruk? Pytanie nie tylko z fizyki, ale i z filozofii: dlaczego niektórzy żyją dłużej niż "normalnie" (czyli sześćdziesiąt, osiemdziesiąt lat), pod wieloma względami tracąc, owszem, sprawność, ale jednocześnie zachowując pewne zdolności lub też może zyskując nowe, wcześniej nieprzeczuwane? Żal patrzeć na mężczyzn - niegdyś energicznych, wymownych, nawet buńczucznych - skazanych na milczenie i wózek inwalidzki, zależnych od żon, które wcześniej maltretowali, zdradzali, wyszydzali, a które teraz pomagają im jeść, oddawać mocz, spać i przemieszczać się z miejsca na miejsce. Nie lepiej byłoby umrzeć niż doznawać tak skrajnych upokorzeń?
Mówię sobie - ale nie mówię Abelardowi - że wołałbym odejść w pełni sił, mocny i aktywny, nie narażając się na powolne zapomnienie za życia albo litość tych, którzy, jeszcze młodzi, odwiedzają starego rupiecia, podziwianego kiedyś i chętnie naśladowanego, a obecnie śliniącego się tylko i opowiadającego głupoty w wiklinowym koszu...
Może ze wszystkich tych względów don Rodrigo Pola, wciąż niezeskleroziały, nie zdał się na tradycyjne podpory starości - wózek inwalidzki, kule, wręcz łóżko - lecz wybrał wiklinowy kosz wyłożony kocami.
#84
Tak właśnie przyjmuje Abełarda, witając go nieruchomo, acz elokwentnie z tego swojego tronu, na którym gromadzi i odzyskuje resztki sił, z elegancką rezygnacją i czymś w rodzaju pozy - twierdzi Abelardo - skupiającej w sobie wszystkie atuty starości i fizycznej słabości przekształconej w triumfalny finał.
- Jak stary lama w Zaginionym horyzoncie.
- W wykonaniu Sama Jaffego.
- Reżyseria: Frank Capra.
- Papo, papuńciu, Abelardo i Adam rozmawiają jakimś szyfrem, coś knują, na pewno przeciwko mnie, sprawdź, o co chodzi, papinku... - I chlast służącą w policzek. Broń swojej córeczki, południe już, ach, południe...
Co by powiedziała, gdyby miała okazję usłyszeć cara mediów, starego Rodriga Polę, tłumaczącego młodemu Abelardowi Holguinowi tajniki telenowel?
- Mój panie... - Pola zwraca się do Abelarda ceremonialnie. Nie "młodzieńcze" ani "chłopcze", ani nawet "Abelardzie", lecz "mój panie", z góry ustanawiając między sobą a gościem relację pełną zawodowego szacunku. Co oznacza: przyjmuję cię jako tego, kim jesteś, jako Holguina, dziecko Króla Herbatnika, nie sądź jednak, że pochodzenie wyniesie cię wyżej niż fakt, że oto zostałeś przeze mnie przyjęty.
Choć może istotniejsze jest jednak to, że należysz do kręgu uprzywilejowanych. Do tych stu czy dwustu meksykańskich rodzin, które się liczą, które kontrolują biznes, stanowiska w świecie polityki i finansów, rozdział zaproszeń na śluby, kolacje, wakacje i tak dalej. Wydaje ci się, że to mało? To się ocknij, mój panie, zrozum, że jesteśmy zagrożeni.
Kto wie, niewykluczone, że w którymś momencie tego
#85
wywodu don Rodrigo Pola wzdycha, budząc w tobie przerażenie, bo każde sapnięcie z jego strony jawi ci się jako ostatnie. Jednak ku twojemu młodzieńczemu podziwowi starzec znowu się potem odzywa.
- Zagrożeni? - pytasz.
Don Rodrigo spomiędzy swoich koców rozgląda się nieufnie na prawo i lewo.
- Musisz sobie jedno uświadomić, mój panie. Mój ojciec wziął udział w rewolucji w roku tysiąc dziewięćset dziesiątym. Ja urodziłem się w tysiąc dziewięćset dziewiątym. Zostałem sam z matką, doñą Rosendą, niech odpoczywa w pokoju. Chciałem być pisarzem. W porę wybiłem to sobie z głowy. Poświęciłem się temu, co dopiero nastawało, a nie temu, co odchodziło w przeszłość. I tu leży twój problem, mój panie. Musisz zrozumieć, co przetrwa, a co nie. Kiedy jakiś kraj się rozpada i znikają jego elity, pojawia się inny kraj, z elitami, które powstają w drodze wymieszania. Madero był synem właścicieli ziemskich, Carranza sprawował za porfiriatu urząd senatora. Ale już Obregón był rolnikiem, Calles - nauczycielem, no a Villa i Zapata, tylko pomyśl...
Czy don Rodrigo Pola westchnął, opowiadając ci, Abelardo, o tym, co sam już wiedziałeś?
- Jednakże wszyscy oni byli ludźmi politycznymi, zarówno ci wykształceni, jak i analfabeci. To znaczy, że chcieli władzy, aby zmienić kraj. I go zmienili. Narodziło się nowoczesne, industrialne społeczeństwo, prawda, że obciążone społecznymi zaszłościami, które lepiej lub gorzej staraliśmy się neutralizować. Natomiast teraz, mój panie, drogi Abelardzie Holguín...
Don Rodrigo błysnął oczyma spomiędzy fałd swego miękkiego całunu.
#86
- Teraz mamy do czynienia nie z rewolucjonistami, lecz z przestępcami. Z narkotykowymi bossami i kręcącymi się przy nich wszelkiej maści szujami... Z najemnikami, gorylami... I, jak zawsze, z urzędnikami, którzy nagle, nie wiadomo skąd, mają konta w szwajcarskich bankach...
To całe plemię łotrów, niewyobrażalnych prostaków, mój panie, ludzi bez klasy: ani z ludu, ani z klasy średniej, ani z żadnej innej. To lumpen wyniesieni na szczyty przez zbrodnię, to porywacze dzieci, dorobkiewicze spod najciemniejszej gwiazdy, okrutni i chciwi, bez jakichkolwiek ideałów, gotowi zabijać, wyzyskiwać, korumpować...
Tu westchnął po raz ostatni.
- Czy odpowiemy im poprzez telenowele?
Według słów Abelarda Pola się uśmiechnął. Choć trudno stwierdzić, jak wyglądała jego twarz pod tymi wszystkimi kocami.
- Otóż tak, mój panie. Założymy, że wiele osób uczepi się swoich telewizorków, zamiast iść w miasto popełniać przestępstwa. A nawet i wśród przestępców: kto wie, czy ten lub inny z naszych tasiemców nie poruszy jakiegoś serca, by w ten sposób wskazać komuś ścieżkę cnoty...
Tym razem uśmiech był gorzki. Pola zacharczał (w jego wykonaniu wszystko wydawało się ostateczne) i wyprostował się, jak tylko mógł w swym koszu.
- Chce pan zostać pisarzem, tak? Więc ma pan wybór. Istnieją różne odmiany telenowel. Najgorsze są wenezuelskie. Ich bohaterowie noszą zbyt skomplikowane imiona. Przez połowę każdego odcinka mówią do siebie "Franciscu Edelmirze Bolivarze" albo "Edelmiro Scarlett Miroslavo" i właściwie na nic więcej nie starcza im czasu. Brazylijskie wypadają lepiej, choć u nas nie przejdą. Za dużo konfliktów politycznych. Za dużo golizny. Za dużo scen łóżkowych.
#87
W kolumbijskich z kolei narodowa pruderia idzie w parze ze zbrodnią i narkotykami.
Abelardo zrobił wyczekującą minę (tak mi opowiada).
- My, w Meksyku, mój panie, drogi Abelardzie Holguin, nie pozwalamy sobie w naszych serialach nawet na cień dwuznaczności. Są dobrzy i źli. Ludzie możni i podli. Kobiety manipulatorki. Rodziny z dziećmi mieszanymi, dobrymi i złymi. Ale jest też zawsze - nieodzownie - biedna, lecz uczciwa pokojóweczka, w której zakochuje się chłopiec z dobrego domu.
Abelardo podobno nie potrafił zidentyfikować dźwięku, który wydobył się z wiklinowego kosza. Czy sędziwy Rodrigo Pola się roześmiał? Czy też w specyficzny sposób wyzionął ducha?
- Poza te ramki nie wolno wychodzić, mój panie. Wszystko w tym dyskursie ma jakiś podtekst: Ojczyzna, Rodzina, Religia i Państwo...
- A wnioski? - spytał Abelardo.
- Pokojóweczka zostaje żoną chłopca z dobrego domu.
- A dziedzictwo? - przyszło mu jeszcze na myśl.
- On najpierw je traci.
Pola poruszył się w swoim przedśmiertelnym łożu.
- Jednakże później odzyskuje fortunę własnym staraniem, nie dzięki spadkowi, i trwa u boku małżonki wydźwigniętej z dołów.
Według Abelarda starzec po tych słowach ssał przez chwilę własne dziąsła, wydając agonalne dźwięki.
- Proszę posłuchać - rzekł wreszcie. - Wznieśmy toast za powodzenie pańskiej pracy. Proszę sobie nalać. Proszę się napić. Zapewniam, że to wino nigdy nie widziało słońca.
#88
Rozdział 17
Do tej pory sprawnie wiązałem poszczególne nici swojej egzystencji. Jak wam już mówiłem, życie zawodowe traktuję ze śmiertelną powagą, nie pozwalając swoim współpracownikom na najmniejszą lekkomyślność czy błąd. Moje życie rodzinne stanowi przykrywkę dla zawodowego. W domu don Celestina zachowuję się jak ktoś, kim pierwotnie byłem: jak biedny chłopak, który w porę rozpiął rozporek, by ożenić się z Priscilą, Królową Karnawału. Ale zarówno życie zawodowe, jak i rodzinne to z kolei przykrywki dla mojego życia erotycznego, dla mojego namiętnego oddania El, w której towarzystwie godziny nudy, sztywniactwa, nieobecności i pychy ustępują chwilom porozumienia, wyzwolenia, obecności i bycia sobą...
Czy El zdaje sobie sprawę, ile jej osoba, jej miłość, jej bliskość dla mnie znaczą? Prawdę mówiąc, nie wiem. Nie wiem, bo, prawdę mówiąc, nie wiem też, kim jest El.
Można by pomyśleć: jakaż niepoważna, wichrowata istota, ptak, co lata z kwiatka na kwiatek, spijając nektary. No bo entuzjazmuje się koncertem Luismiego. No bo domaga się ode mnie głupot w stylu golenia pach. Bo to, bo tamto.
A jednocześnie - jakaż powaga w jej codziennym zachowaniu! Jej mieszkanie jest najporządniejszym, jakie kiedykolwiek widziałem.
#89
Wszystko na swoim miejscu, niby za sprawą czarów. Seks wprowadza wysokie stężenie chaosu do łóżek, łazienek, szaf: nikt nie zastanawia się dwa razy, ciskając na podłogę slipki, koszulę, skarpetki - to dowód namiętności, miłosnego pośpiechu. Jednakże El, niczym krasnoludki z bajek, ma wszystko z powrotem ułożone, zanim zdążę mrugnąć powieką. A przynajmniej zanim zdążę wrócić z łazienki. Sytuacja opanowana, jak gdyby nic w ogóle nie zaszło. El, już w ubraniu, czeka na mnie w salonie ze świeżo zrobionym drinkiem. Zupełnie jakby scotch and soda było nagrodą za moje niewielkie erotyczne sukcesy.
El wie, że jestem człowiekiem ambitnym. To, co wie, wie z gazet, ale nigdy mnie o nic nie pyta. Czasem boli mnie trochę istnienie tej ustanowionej bez słów granicy, którą narzuca mi moja miłość: przychodzimy tu, żeby się kochać, być razem, oddawać się fantazjom. Jeśli chcesz, Adam, opowiem ci o tym, co robię, ale ponieważ wiem, co robisz ty, nie potrzebuję w tej kwestii żadnych komentarzy: kochaj mnie, Adam, o nic więcej nie proszę, tylko mnie kochaj... Wyjaśniam to wszystko, ponieważ tego wieczoru, nie wiem dlaczego, odczuwam konieczność powiedzenia El czegoś, czego nigdy jej nie mówiłem:
- Jestem człowiekiem ambitnym.
Ona patrzy na mnie z "dystansem" - czułym, ale jednak dystansem. Wyjmuje lód z zamrażarki i znajomo grzechocze kostkami wrzuconymi do naczynia z ciętego kryształu, jakby chciała zagłuszyć w ten sposób poważne akcenty, jakie mógłbym chcieć nadać naszej rozmowie. Wdzięczny jej jestem za ten zwyczajny ton. El tymczasem podaje mi szklaneczkę szkockiej i z uśmiechem siada obok.
Pije orange crush, co wydaje mi się nie tylko niekonsekwencją, ale również sygnałem: zamierza mnie wysłuchać,
#90
oddzielona przepaścią, która otwiera się między whisky z wodą sodową a napojem gazowanym.
- Jestem człowiekiem ambitnym - powtarzam.
Ona podchwytuje:
- Podobno zawsze osiągasz to, co sobie zamierzysz.
- Jestem człowiekiem ambitnym - rzucam po raz trzeci.
- Już trzeci raz to mówisz. Dlaczego?
- Zgadnij.
- OK. Zdobyłeś to, o czym wcześniej marzyłeś. Teraz marzy ci się coś nowego. Nowość cię pociąga. Jesteś Adamem, pierwszym człowiekiem...
Gładzi mnie po ręce i natychmiast cofa swoją.
- Dlaczego? - pyta.
- Sama przed chwilą powiedziałaś. - Odwzajemniam jej pieszczotę i stwierdzam, że na moich palcach zostało zimno odstawionej na stół szklanki z alkoholem.
- Nie. Co ci się marzy? I dlaczego?
Sami widzicie, czemu mogę z El rozmawiać o wszystkim i o niczym, o sprawach wielkich i o głupstewkach, bez obawy przykrych konsekwencji, nieporozumienia czy jakiegokolwiek fałszu. Niemniej zadaję sobie pytanie, czy ten wieczór, który niespodziewanie na nas spada, upoważnia mnie do mówienia z większą otwartością i czy moje słowa nie są aby inspirowane, bardziej niż czymkolwiek innym, tą nagłą kurzawą, jaka w południe przesłoniła słońce i okna mojego biura.
Rzucam się na główkę w toń zaufania, które wzbudza we mnie El, z wiarą w ciepło jej duszy, bo ta jest dla mnie czymś płynnym i płynącym, w przeciwieństwie do zastałych wód mojego życia rodzinnego i zawodowego: El to przejrzysta, spokojnie płynąca woda.
Toteż mogę jej wyznać, że czuję się zagrożony. Odnoszę
#91
wrażenie, że moja egzystencja przekształciła się w rodzaj równiny, gdzie satysfakcja dominuje nad resztkami ambicji, ta zaś - ambicja - straciła impet jak tygrys, który, niegdyś nawykły do swobodnego kręcenia się po dżungli, polowania na wrogów, pokonywania słabych i, co ważniejsze, silnych, pogodził się z zasadami domowego spokoju, zamknięty w klatce, pozwalającej mu kręcić się w tę i z powrotem, a zarazem trwać w stanie spoczynku, jeść bez ryzyka, że sam zostanie zjedzony, spać do woli i oglądać świat z wysokości dobrowolnego więzienia; bo w nim utkwiła jego własna moc, niby obłaskawiona bestia, którą ja, Adam Gorozpe, mogę żywić, trzymać pod kontrolą jak byle kota albo wypuścić na miasto, by tam siała panikę i od czasu do czasu śmierć...
Spojrzenie El pełne było sympatii. Nie miała odwagi ubrać w słowa swojej pewności: to już wiem. Zmiana wcale nie nagła, lecz stopniowa - w jej wzroku sugerowała: i co teraz? Czy coś naruszyło twoją wiarę w siebie, Adam, czy ktoś ci przywiązał kamienie do skrzydeł, że latasz niżej niż wczoraj, kochany?
Mówię jej, że, jak dobrze wie, zawsze porównywałem swoje życie, swój zawód i społeczeństwo, w którym się obracam, do paradoksalnej klatki, niekrępującej specjalnie mojej wolności: jestem wolny, bo ja to ja - w klatce, owszem, albowiem do tego sprowadza się każde ludzkie społeczeństwo, ale w klatce, którą kontroluję ja sam, Adam Gorozpe, rozumiesz?
- Nie neguję granic swojej wolności. Znoszę je, ponieważ moja władza jest większa niż moja wolność, rozumiesz? Wierzysz mi?
Jak w operze Pucciniego, z akcją rozgrywającą się na cyganeryjnym poddaszu, El odpowiada bardzo cicho:
#92
- Tak.
Nigdy nie ośmieliłaby się poprosić mnie o wyjaśnienie i wyznaję, że z trudem by mi przyszło go udzielić. Niszczy mnie wątpliwość: czy El nie zasługuje z mojej strony na absolutną szczerość? W jakiej mierze odsłanianie się przed kochankiem oznacza dostarczanie mu nabojów do przyszłej egzekucji? Czy szczerość wobec kogoś, kto teraz, w tym momencie, skupia na sobie całą moją namiętność, oznacza włożenie broni do rąk komuś, kto z czasem przestanie występować w tej roli?
Rozumiecie zapewne, że druga z moich relacji "seksualnych", ta z Priscilą, skostniała już w reguły, których nie sposób złamać. Priscilą jest, kim jest, i robi, co robi: wszystko dzieje się wedle ustalonego schematu wypracowanego przez dwadzieścia lat współżycia. Żadnych zmian w małżeńskim makijażu - Adam nie domaga się nowości ani, broń Boże, rozwodu. Priscilą symbolizuje w moich oczach ciągłość, stałość i jeśli w sferze osobistej nie dostarcza mi zbytnich radości - przeciwnie - to jednak ofiarowuje pewność i spokój. Na tym polu rzeczy są, jakie są. Priscilą opowiada bzdury. Don Celes wrzeszczy. Abelardo opuszcza dom. Pokojówki obrywają w twarz.
To tutaj, z El, moja dusza nabrzmiewa prawdziwym zadowoleniem, o ile bycie zadowolonym nie oznacza, samo przez się, bycia niezadowolonym - w tym sensie, że nieprzewidziane lody mogą jeszcze kiedyś skuć dzisiejsze miody. Tak wygląda wielkie erotyczne ale: skoro dziś dajesz mi wszystko, to czy jutro będziesz w stanie mi wszystko odebrać? Czujemy się wolni od małżeńskich więzów, które potrafią zamienić się w stryczek. I czujemy się zagrożeni, bo bez urzędowego świstka wolność, aby być wolnością, może uwolnić się od wszelkiego obowiązku i zostawić jedno
#93
z kochanków na samotnej wyspie, jedynie w towarzystwie żalu, pokrętnych prób zazdrości, nostalgii i pozostałych wasali miłosnego smutku...
Że istnieją rozwody? Separacje? Nic z tego nie liczy się dla pary, która wzajemnie się pragnie i to pragnienie spełnia. Nic się nie liczy. A nic się nie liczy, bo namiętność zajmuje całą życiową przestrzeń, skutecznie odcinając drogę odwrotu. Czy szczerość to cnota, czy warunek erotycznego terroru i ferworu? To właśnie zamierzam, z całą ostrożnością, lękliwie i odważnie zarazem, przetestować z El tego wieczoru, kiedy miejski zmierzch dogasa pod kurzawą pory suchej.
Gdzież się podział grudzień?
#94
Rozdział 18
"Niech nikomu nie przyjdzie na myśl mnie zastąpić. Wybijcie to sobie z głowy".
- Wybij to sobie z głowy. On wie o wszystkim.
- Nawet o tym, o czym rozmyślam w samotności?
- Mówię ci, że o wszystkim. To jasnowidz.
- Lojalność nie wystarczy?
- Skąd! Im bardziej jesteś lojalny, tym łatwiejszy do poświęcenia. Albo tym mniej godny zaufania, nie wiem.
- Czyli właściwie czym to się różni od bycia w opozycji?
- Prawie niczym. W opozycji jesteś bardziej chroniony niż w gronie współpracowników.
- Lojalność nie wystarczy?
- Lepiej poświęcić lojalnych niż poświęcić samego siebie albo zostać poświęconym. Najwyższy przywódca nie znosi, by ktoś go przysłaniał. Nikomu nie wolno na własną rękę rozprostować skrzydeł.
- Co się stało z Długim?
- Wsadzili go do paki. Potem odwiedzili w więzieniu i powiedzieli: "Jeśli się przyznasz, ocalisz skórę". Przyznał się i został rozstrzelany.
- Gdzie leży?
- W anonimowym grobie.
#95
- Ale przecież stanowi część naszej historii... Zasługuje na wdzięczność...
- Został wykluczony z historii.
- A Bobby?
- Pozbawiony przywilejów. Uznał swoje błędy.
- Też został rozstrzelany?
- Nie, teraz pracuje w Xochimilco, wozi ludzi łódkami po kanałach. To tak zwany plan piżamowy. Zamiast rozstrzelać, przemieniają cię w ogrodnika, w szofera, w...
- W przewoźnika w Xochimilco.
- "Niech nikomu nie przyjdzie na myśl mnie zastąpić". Tak to już jest.
- Ale przecież on niedługo skończy dziewięćdziesiąt dziewięć lat!
- Wybijcie to sobie z głowy...
- Wybijcie to wybijcie to wybijcie to...
- Sobie z głowy sobie z głowy sobie z głowy...
- Adam Gorozpe jest dożywotnim meksykańskim przywódcą...
Obudziłem się przestraszony. Dotknąłem czoła. Koszmar.
#96
Rozdział 19
Nie, to nie był koszmar. To była rzeczywistość. Nadwątlone bezpieczeństwo publiczne zostało powierzone Adamowi Gongorze, który szybko rozwiał ewentualne wątpliwości co do swoich metod.
"Wszyscy jesteśmy potencjalnymi trupami" - tak brzmiało jego pierwsze, makabryczne oświadczenie dla prasy.
Patrzcie tylko! Gongora jest niziutkim, grubiutkim człowieczkiem o twarzy przypominającej gotowaną szynkę i łysinie zakrytej pożyczką. Dzięki czapce zyskuje kilka centymetrów. Odmawia natomiast noszenia butów na podwyższonym obcasie. Szczyci się faktem, że przy tak niskim wzroście zajmuje tak wysokie stanowisko. Został na nie powołany, aby rosnącemu w państwie chaosowi nadać pozory porządku.
Składa stanowcze deklaracje:
"Wiemy, że bezpieczeństwo narodowe jest w niebezpieczeństwie. Siły porządku łatwo sprzymierzają się z siłami nieporządku. Policjanci dostają śmiesznie niskie pensje. Bandyci płacą im wielokrotnie więcej. Zamiast trzech trzysta tysięcy peso miesięcznie, co wy na to? Armia zajmuje się tym, czym nie powinna. Wykonuje pracę policji, zresztą nieskutecznie, bo kryminaliści górują nad nią pod względem uzbrojenia, co wy na to?"
#97
Tu następuje propozycja uporania się z problemem:
"Zrobię porządek w siłach porządkowych. Mniej policjantów, za to lepiej opłacanych. Zobaczymy, czy w ten sposób... Co wy na to?"
Zobaczymy. "Wszyscy jesteśmy potencjalnymi trupami. Co wy na to?"
Nowe stanowisko wprowadza Gongorę na salony. Sypią się zaproszenia. Sam Gongora też zaprasza. Każdy chce go mieć po swojej stronie. Nawet mój teść, Król Herbatnik, proponuje mikroskopijnemu funkcjonariuszowi kolację.
- Podłóżcie mu kilka poduszek pod tyłek, żeby dosięgną! zupy - proponuję teściowi, który doskonale zna moje złe zdanie na temat Gongory.
- Dowcipniś z tego naszego Adasia... - żartuje Król Herbatnik.
Przyśpieszę teraz nieco tempo swojej opowieści, ponieważ w obliczu tego, co zaszło, nie ma sensu owijać niczego w bawełnę. Wiecie już, jaki jest Gongora. Wiecie też, że, niestety, jest moim imiennikiem, toteż gdy w czasie wspomnianej kolacji ktoś przy stole zwraca się do Adama, nie wiadomo, czy chodzi o Adama Gorozpe - o mnie - czy o Adama Gongorę - o niego.
Wszystko to stanowi zaledwie przygrywkę. Kurtyna idzie w górę i dopiero teraz to, co widzą moje oczy, co wychwytują zmysły, okazuje się zadziwiające. Gongora mówi i mówi. Wie, że jest ekscytującą nowością. Wie, że jest gwiazdą. Może jednak ma trochę oleju w głowie i rozumie, że gdy nowość się opatrzy, a gwiazdy zgasną, nikt już nie będzie zwracał na niego uwagi. Tak czy owak w sposób oczywisty brak mu wykształcenia. Nie brak natomiast podejrzliwości i sprytu, jako że podejrzewa spryt u innych.
#98
Tak samo, jak podejrzewa, że jeśli coś powie, nie może tego powtórzyć przy innej okazji, gdyż, po pierwsze, stanie się przewidywalny, a zatem, po drugie, zacznie wszystkich nudzić.
Obserwuję, jak gada, usiłując przyłapać na gorącym uczynku i zarazem zastraszyć gości don Celesa. Gongora, jeśli jest inteligentny, nie przyjmie więcej zaproszenia do tego domu. Należy do ludzi, którzy za pierwszym spotkaniem dają z siebie wszystko to, co mogą czy też umieją dać. Towarzysko wypalają się w mgnieniu oka. Tyle że o tym nie wiedzą, więc za drugim razem wywołują ziewanie i szyderstwo. Potem, głęboko urażeni, uciekają się do okrucieństwa. Braknie im słów. Pozostaje działanie. A to, jeśli bierze się z urazy, ma charakter zemsty.
Doskonale to wszystko rozumiem, gdy tak patrzę na Gongorę brylującego na kolacji u don Celesa. Jednakże nie to - proces zwyczajny w sferach władzy - przykuwa moją uwagę.
Priscila nie spuszcza z Gongory oczu. Gongora zaś, choć gada jak najęty, co chwilę zwraca się ku Priscili, spogląda na nią i ją wywyższa. Znam swoją żonę - niestety! aż nazbyt dobrze, więc zdaję sobie sprawę, że przyzwyczajona niegdyś do powszechnej atencji, jako Królowa Wiosny i Karnawału, po wyjściu za mnie przestała się bać dodatkowych kilogramów i kolejnych kartek w kalendarzu. I nikt jej później nie nadskakiwał.
Wiecie, że mi to nie przeszkadza. Przeciwnie - stanowi element mojego mistrzowskiego planu na życie. Surowy adwokat. Zwykły mąż. Ognisty kochanek. Biuro. Priscila. El. Właśnie tak.
A teraz ten intruz zaczyna wprowadzać chaos do mojej starannie uporządkowanej egzystencji. Ten natręt, w dodatku mój imiennik,
#99
obrzuca Priscilę coraz gorętszymi spojrzeniami, ona zaś rumieni się, spuszcza oczy, znów je podnosi na pana Gongorę, pozwala się pragnąć, pozwala...
Robię coś niestosownego.
Coś wstydliwego.
Upuszczam serwetkę i schylam się, by ją podnieść.
Widzę, co się dzieje pod stołem.
Własnym oczom nie wierzę.
Moja Priscila i on, Gongora, pod osłoną obrusów bawią się w footsie, dotykają się czubkami stóp, Priscila zsuwa różowy pantofel, Gongora (z nieco większym trudem) - swój ciężki but i oto w najlepsze oddają się tej grze kończyn, która stanowi przecież tylko wstęp do innej, jeszcze bardziej intymnej gry.
Właśnie w tym momencie zmienia się obraz mojej egzystencji i nagle staję twarzą w twarz z zaskakującymi zagadkami tudzież wyzwaniami w sferach, które uważałem za trwale uporządkowane.
#100
Rozdział 20
Przede wszystkim dyskretnie śledzę poczynania, za sprawą których Gongora zamierza przywrócić ład.
Wysyła oddziały zbrojne do osiedli określanych - z obelżywą w stosunku do mnie intencją - mianem Gorozpevilli, obciążając świat biznesu i pieniądza odpowiedzialnością za ubóstwo i marginalizację tych ludzi, których on sam wsadza teraz do więzień, prześladuje i piętnuje jako włóczęgów, szkodników społecznych i generalnie szumowiny, podczas gdy wszyscy wiedzą, że to w większości przedstawiciele właściwej i niższej klasy średniej, ci, co potracili stanowiska, oszczędności i domy, w związku z czym nie mieli innego wyjścia, jak tylko przenieść się do dzielnic nędzy na obrzeżach stolicy.
Stanowiska i oszczędności. A także wygodne, dobrze usytuowane domy, znienacka pochłonięte przez hipotekę. Ludzie zaradni, ale mało przewidujący i w rezultacie zepchnięci w biedę, która w Meksyku zawsze otacza wysepki względnego dobrobytu.
W Gorozpevillach - co za nazwa, naprawdę! - wylądowała też pewna liczba pracowników fizycznych, robotników sezonowych, którym odcięto drogę ucieczki. Północna granica została uszczelniona, więc trzeba siedzieć na miejscu, bez pracy i przede wszystkim bez wsparcia ze strony
#101
państwa, albowiem mamy gospodarkę rynkową i to rynek reguluje kwestie podaży i popytu w dziedzinie zatrudnienia, a jakże! - wykrzykuję, rozczarowany skutkami filozofii, którą sam zawzięcie promowałem: państwo jest złe, rynek jest dobry, państwo to zły potwór, rynek to dobra wróżka...
I tu właśnie do akcji wkraczają dowodzone przez Adama Gongorę siły porządkowe, by szczuć morderczymi psami, podkładać ogień pod nędzne baraki, rozpruwać łóżka i kanapy, pałować tych, co odmawiają opuszczenia swych domów, i tych, co nie odmawiają, a ja się zastanawiam: skoro wcześniej z konieczności porzucili swoje wille w Anzures czy koło stacji metra Patriotismo, by przenieść się do tych nieszczęsnych Gorozpevilli, dokąd teraz pójdą? Co im zostało, skoro zepchnięto ich już na sam margines stolicy? Co im zostało? Góry, wulkany, równiny, Cuernavaca, Toluca? Ciekawe. Zobaczymy. Może Gongora ma mistrzowski plan, którego nie znam, lecz który odgaduję: czy mój złowrogi imiennik to z powołania demograf? Czy planuje odciążyć Dystrykt Federalny, nadmiar ludności przymusowo odsyłając na prowincję?
Patrzcie, jaki ze mnie poczciwiec. Staram się myśleć o Gongorze jak najlepiej. Zmuszam się do tego dla dobra kraju. Ulotna iluzja. Wkrótce przychodzi rozczarowanie.
Dzień po dniu represje zataczają coraz szersze kręgi, obejmując już nie tylko lokatorów namiotów porozstawianych przy torach, lecz również ludzi, którzy znajdują zajęcie przy cyrkach i jarmarkach: klaunów, linoskoczków, woltyżerów, karłów, sprzedawców pestek dyni, lokalnych słodyczy i lodów. W czym oni zawinili? Pewnie w niczym, tyle że Gongora uderza na oślep, musi wykazać swą siłę, dlatego zwraca się przeciw słabym, nie przeciw bandytom. Miałby ryzykować starcie z mocnymi? Też coś.
#102
Organizuje obławy na narkomanów, na drobnych przestępców z problemami psychicznymi, na biedaków, na damskie i męskie dziwki, na ludzi, którzy nic strasznego nie zrobili, ale zostali przez niego napiętnowani jako "szumowiny", tak ich określa, a ja się zastanawiam: jak daleko myśli się posunąć? I dlaczego nie atakuje winnych, tylko ofiary? I jeszcze: kiedy zaatakuje mnie, bo a) jestem bogaty, b) jestem mężem Priscili?
Zagadka a) się wyjaśnia, w miarę jak Gongora podnosi swe zbrojne ramię coraz wyżej: najpierw przeciw ubogim, potem przeciw zubożałym i wreszcie przeciw bogatym. Doskonale rozumiem - pewnie! - że ta eskalacja cieszy się powszechną aprobatą, zakorzenioną bardziej w zapiekłej urazie niż w umiłowaniu sprawiedliwości: Gongora znajduje winnych tam, gdzie są jedynie ofiary, lecz nie zwala wszystkiego ryczałtem na bogatych, a to przysparza mu zapewne więcej chwały, niż gdyby zapuszkował samego Ala Capone. Widzę, jak się uwija, mały i natrętny, uczesany z pożyczką, i wszędzie go pełno, na zdjęciach i w wiadomościach telewizyjnych, i co gorsza - w moim własnym domu, to znaczy w domu don Celestina, dokąd zagląda "na herbatkę" ze słynną eks-Królową Karnawału w Veracruz, czyli moją żoną.
I tak wracamy do zagadki b) i zmian w zachowaniu mojej małżonki, doñi Priscili. Albowiem o ile na początku capo Gongora zachodzi na herbatkę do córki Króla Herbatnika, o tyle wkrótce potem przestaje zachodzić. Zamiast tego ona wychodzi. Dokąd? Twierdzi, że do kuzynki Sonsoles, co akurat łatwo sprawdzić:
- Nie, Adam, Priscili tu nie ma. Nie widziałam się z nią od miesięcy. To na razie.
Ten brak dyskrecji ze strony Priscili tylko mnie upewnia w mniemaniu, że Królowa Karnawału kłamie jak sam król
#103
Momo, a nie zaciera śladów, ponieważ - niewiniątko - nie nawykła do oszustwa, które ja - szelma - uprawiam z wyrafinowanym sprytem.
Zastanawiam się, jak prawdziwy macho, czy odebranie mi żony można porównać do odebrania władzy. Dla zdecydowanej większości nas zdobycie kobiety stanowi wystarczający dowód na męskość i pozwala nam, uspokojonym, wrócić do swoich zajęć. Dla niektórych, godnych pożałowania mężczyzn to zdobycie władzy oznacza pełne zwycięstwo, zaspokajające przy okazji wszelkie inne potrzeby: dla takich kobieta jest zbędna, funkcjonuje jako kura domowa, fartuch bez twarzy. Dla jeszcze innych - i sądzę, że Gongora zalicza się do tej przeklętej kategorii - mieć władzę i mieć kobietę to dwa uzupełniające się wymiary tego samego sukcesu. Wiem coś o tym, bo sam należę do tej kategorii. Mam władzę i mam kochankę, na Boga, i tyle niech wam wystarczy.
Najbardziej w tym wszystkim zaskakująca jest jednak przemiana dokonująca się w Priscili: zdawało mi się, że mogę w niej czytać jak w otwartej książce, a teraz litery tej książki niepowstrzymanie rozłażą się na wszystkie strony, niby stado mrówek. Co się stało? Nie zamierzam popadać w banał nad banałami: że Priscila odczuwała potrzeby seksualne, o których nie miałem pojęcia. Przystosowała się do naszego życia, unosząc się z prądem, jak większość kobiet. Komfort. Mąż. Dom. Służące. Trudno było wyobrazić ją sobie w innej sytuacji, na przykład na miejscu zbrodniarki imieniem Chachachá, zamkniętej w więzieniu Santa Catita. A jednak w zestawieniu z dewiacjami, o które podejrzewam żonę, Chachachá jawi mi się teraz jako mniszka, a Królowa Mambo okazuje się bardziej lojalna wobec gangstera Smoka niż Królowa Wiosny w stosunku do mnie.
#104
Rozdział 21
Nic z tego wszakże nie zakłóca festynu życia:
SMM (Stowarzyszenie na rzecz Meksykańskiej Moralności) wzmaga swoją kampanię wymierzoną w homoseksualistów. Szacowne familie zwierają szyki przeciw gejom, nawet i wręcz przede wszystkim - przeciw własnym dzieciom. W takich razach ojcowie rodzin popisują się odwagą, wywieszając na drzwiach swoich domów tabliczkę z napisem:
TUTAJ MIESZKA ZBOCZENIEC
"Zboczeniec" i "zboczenie" to ulubione słowa SMM, które szeroko promuje hasło:
STRZEŻCIE SWOICH SYNÓW
Ci jednak reagują w sposób zaskakujący. W wywiadzie udzielonym naszej gazecie młody człowiek zwany Orchideą ujawnił "tymczasowość" swojego życia od chwili coming-outu. "Moi przyjaciele znikają, potem znajdowane są ich zwłoki" - powiedział. "Bałem się wychodzić z domu, choć i tam mój własny ojciec powtarza, że woli mnie jako trupa niż pedzia". I dodał: "Toleruje mnie u siebie, bo mówi, że jak wyjdę, to zginę. A ja mu na to bezczelnie, że co z tego. Choć lepiej być pedziem niż trupem".
#105
Ogromna liczba domów i mieszkań opustoszałych w związku z długami hipotecznymi niespłaconymi przez lokatorów odmieniła oblicze stołecznego rynku nieruchomości. Zażarcie konkurujący agenci próbują się nawzajem dyskredytować. Kilka przykładów z ostatniej chwili:
"Obejrzyj posesję przy ulicy Acatempan. Szczerze? Jeśli nie uciekniesz z krzykiem, to niełatwo cię przestraszyć".
"Wystawiony na sprzedaż dom przy alei Masaryka przypomina afrykański burdel".
"Jeśli masz poczucie humoru, zajrzyj do mieszkania w Vallejo, a padniesz ze śmiechu".
"Nie daj się oszukać. Posesja sprzedawana w okolicach Eje Sur leży bezpośrednio przy miejskim wysypisku. Co za smród!"
"Jesteś masochistą? Więc spodoba ci się dom w Virrey de la Cerda".
"Uwaga! W szafach w mieszkaniu do wynajęcia przy Calzada San Joaquín są karalusze kupy".
"Gustujesz w epoce jaskiniowców? Jeśli tak, to pędź wynająć dom w miejscu zwanym, o ironio, Niebiańskim Zakątkiem, zanim ubiegnie cię Trymalchion".
"Jeśli chcesz wiedzieć, co cię czeka, zakradnij się kiedyś do budynku na rogu Zarco i Valerio Trujano. Ciekawe, czy tamtejsza złowroga para stróżów wzbudzi twoje zaufanie".
"Spędź parę chwil w sypialni mieszkania przy placu Popocatepetl, a zobaczysz, co znaczy być podglądanym przez sąsiadów".
"Lubisz atmosferę kazamat? Więc bez wahania wynajmiesz nędzną piwnicę, reklamowaną jako luksusowy apartament, w okolicach Ogrodu Puszkina".
#106
W naszej redakcji zjawiła się pewna dama po czterdziestce, podająca się za mamę dziecięcia bożego, które naucza na skrzyżowaniu Insurgentes i Quintana Roo. Na pytanie naszego reportera, czy jest w takim razie Dziewicą Maryją, uroczyście odpowiedziała, że owszem. Poddana stosownemu badaniu przez jedną z zatrudnianych przez naszą firmę pielęgniarek, okazała się jednak uzurpatorką.
W głośnych oświadczeniach prasowych don Adam Gongora, odpowiedzialny za bezpieczeństwo narodowe, dał wyraz swojej głębokiej tęsknocie za czasami długotrwałej dominacji Partii Rewolucyjno-Instytucjonalnej, kiedy to związki zawodowe podlegały rządowi, w praktyce nie istniało prawo do strajku, pracownicy byli podporządkowani szefom, a szefowie popierali ekipę rządzącą. Pan Gongora kilkakrotnie powtórzył, że wspomina to wszystko z nostalgią, choć zdaje sobie sprawę, że co minęło, nie wróci. Obecnie sytuacja wygląda inaczej i wymaga wdrażania innowacyjnych rozwiązań. Najbardziej krytycznie nastawieni komentatorzy dopatrują się w tych deklaracjach uzasadnienia dla ewentualnego zaostrzenia środków bezpieczeństwa i próby wykorzystania nostalgii za złą przeszłością w celu zapobieżenia okropieństwom jeszcze gorszej teraźniejszości.
Niedzielne dziecię boże energicznie zaprotestowało przeciwko zakusom podszywającego się pod nie Jenara Gonzaleza i poprosiło, żeby od tej pory jego licznych naśladowców demaskować za sprawą braku znamienia, które ma na ciele tylko ono, oryginalne dziecię. Jakiego dokładnie - tego nie zdradziło z obawy, że uzurpatorzy zaczną się dla zmyłki tatuować. Czy chodzi o znak na którymś z pośladków? Oto pytanie.
#107
Pragnący zachować anonimowość wybitny astrofizyk z Autonomicznego Uniwersytetu Narodowego ocenia, że kometa, którą liczni Meksykanie widzieli przelatującą ubiegłej nocy po niebie, nie była wcale kometą i że chodziło po prostu o pozorną zmianę pozycji jakiegoś ciała niebieskiego względem dalszych gwiazd. Uczony dodał, że zjawisko to, będące efektem niezgodności różnych obrazów tego samego obiektu obserwowanego z różnych punktów, określa się mianem paralaksy.
Pragnący zachować anonimowość duchowny bez zwłoki zareagował na powyższe stwierdzenie, przypominając, że w 1531 roku kometa Halleya pojawiła się w tym samym dniu co Najświętsza Panienka z Guadalupe, w związku z czym - podkreślił ten sam duchowny - nie można przedkładać naukowych wymysłów nad prawdy natury religijnej. Zagadnięty na temat ewentualnego religijnego znaczenia wczorajszej komety, sługa Kościoła odrzekł, że aby odpowiedzieć na to pytanie, musielibyśmy wiedzieć to, czego jeszcze nie wiemy, ale co pewnego dnia zostanie objawione. Słowa te zostały przez grupę wiernych nagrodzone oklaskami.
Zalew chińskich turystów zmusza naszych kelnerów do nauki mandaryńskiego zamiast - jak niegdyś - angielskiego. Co więcej, przybysze ze Wschodu życzą sobie prywatności przy jedzeniu, co z kolei zmusza naszych restauratorów do dzielenia obszernych lokali - jeszcze niedawno stanowiących przedmiot dumy rodzimego sektora usług żywieniowo-wyszynkowych - rozmaitymi parawanami, ściankami i ścianami. "Klient nasz pan" - wyjaśnia menadżer słynnej restauracji Bellinghausen z Różowej Strefy.
#108
Dało się zauważyć, że liczni przedstawiciele wolnych zawodów porzucają swoje tradycyjne zajęcia, powodując niebezpieczne niedobory wśród lekarzy, adwokatów, inżynierów i architektów. Odpytywani w tej kwestii główni zainteresowani odrzekli zgodnie, jakby się zmówili: "Teraz jesteśmy mentorami". Pewien ciekawski i niezbyt roztropny reporter zagadnął, czy znaczy to, że oddają się mendzeniu. Na co rzecznik wspomnianej grupy (albowiem doszło do zgrupowania) odparł z oburzeniem: "Nie chcemy po prostu od nikogo zależeć". (Sprawa pozostaje zagadkowa).
Na specjalnej konferencji prasowej kierownictwo Stowarzyszenia na rzecz Moralności Meksykańskiej (SMM) rozpoczęło swą ogólnokrajową kampanię przeciw homoseksualizmowi. "W tym kraju nie potrzebujemy ani żebraków, ani pedziów" - oświadczył prezes SMM. "Zamierzamy oczyścić nasz naród" - dodał, po czym stwierdził, że bezdyskusyjnych gejów wolno, w zależności od powagi ich przewin, okradać, porywać i zabijać. Pewien rozwścieczony ojciec rodziny powiedział, że jego syn gej postanowił zmienić imię z Angel na Angela i zaczął poprawiać swoje dane w akcie urodzenia, na świadectwach szkolnych i w paszporcie, wywołując niekończące się zamieszanie, które naraża państwowe urzędy na ogromną stratę czasu. "Co będzie, jeśli wszystkie cioty zechcą pozmieniać sobie imiona i dokumentację?" - pytał ów oburzony pater familias. Prezes SMM podsumował konferencję słowami: "Nie zapominajmy, że Meksyk jest krajem katolickim, konserwatywnym i brutalnym, bardzo męskim...". "Wykastrować ich!" dorzucił rozwścieczony obrońca czystości.
#109
Rozdział 22
Obserwuję posunięcia Gongory. Udaję, że nie dostrzegam jego wielce prawdopodobnego romansu z moją biedną żoną, i nie występuję publicznie przeciwko wprowadzanym przezeń bezwzględnym i arbitralnym środkom bezpieczeństwa.
Obserwuję i odliczam czas.
Wiem, że Gongora się u mnie zjawi: zjawia się.
Nie wiem, czego chce: czegoś chce. W jego postawie jest trochę arogancji. I trochę groźby.
Przyjmuję go w swoim biurze, uprzejmie i z kamienną twarzą.
Jednakże niemal wypadam z roli, kiedy Gongora rusza ku mnie z perfidnym zamiarem uściskania mnie na powitanie. Jak doskonale wiecie (a jeśli nie wiecie, to się dowiedzcie), w Meksyku męski uścisk stanowi rytuał nieodłączny od przyjacielskich stosunków i Gongora wyraźnie postanowił uczynić mu zadość. Niestety, wszystko się we mnie przeciwko temu burzy, nie tyle dlatego, że nie chcę go dotknąć, choć wiem, iż uprzejmość tego wymaga, ile dlatego, że podejrzewam Adama Gongorę o skrajne stadium halitosis: poprzedza go fala trzewiowego odoru, zupełnie jakby gówno wydostawało się nieszczęśnikowi przez usta, w tyłku natomiast zamieszkiwały jego słowa. Takie mam
#110
podejrzenie. A on zbliża się, cuchnąc jarmarczną kukurydzą, gęstym, mdlącym pulque, bezczelnym bekaniem, brudną ścierką języka i padliną spomiędzy dziąseł.
Co robić?
Nie ma rady. Uprzejmość zwycięża. Moje domysły się potwierdzają. Adam Gongora śmierdzi. Wydaje mi się, że wręcz szczyci się tą wonią kiszkowego rozkładu. Wszystko to wywołuje we mnie zgrozę oraz wątpliwość. Jak moja żona Priscila, głupia wprawdzie, ale schludna, może znosić podobne zapachy? I wątpliwość: czy Gongora jest świadom własnego smrodu i rzeczywiście pielęgnuje go jako kolejny element składowy swojej arogancji: no, stary draniu, zobaczymy, czy zdołasz mnie uściskać bez zatykania sobie nosa. Ale pamiętaj: od tego zależy twoje zdrowie i życie, nieszczęsny.
A zatem się ściskamy, z całą przezornością po obu stronach, jak możecie sobie wyobrazić.
Wszystko po to, by wreszcie przejść do rzeczy.
- Co pana do mnie sprowadza?
- Widzi pan, Gorozpe, dbanie o bezpieczeństwo wymaga podejmowania działań, które czasem wydają się nieprzyjemne, ale są, niestety, konieczne. Nie będę pana oszukiwał...
- O.
- Weźmy choćby przyjaźń. Co pan na to?
- O. No, oczywiście.
- Ja staram się nie dopuścić, żeby moje zobowiązania i moje przyjaźnie znalazły się w jednym worku. Co pan na to?
Uśmiecham się.
- Cebule tutaj, pomidory tam.
Gongora się nie śmieje.
#111
- Tyle że po dojściu do władzy...
Teraz znów się uśmiecha. Władzy? Proszę nie dać się zwieść. Władza... Doprawdy... Władza... Nie ma co...
Przerywa mi.
- Władza narzuca bardzo, ale to bardzo nieprzyjemne obowiązki, wie pan? Rozumie pan? Co pan na to?
- Wiem, wiem. Pewnie.
- Na przykład okazuje się, że wczorajszy przyjaciel i dzisiaj pozostaje przyjacielem, tylko że...
- Tylko że co? Doprawdy! Zamieniam się w słuch.
- Tylko że już wiem o wczorajszym przyjacielu rzeczy, których nie podejrzewałem w przyjacielu dzisiejszym... Co pan na to?
- Czyli jakie rzeczy?
- Nie, niech mnie pan nie ciągnie za język.
- Jest pan moim gościem, nigdy bym się do tego nie posunął.
- No więc tak. Jeszcze wczoraj byłem skromnym obywatelem cieszącym się dobrą opinią... Co pan na to?
Powściągam uśmiech.
- Nawet jeśli moim wrogom trudno w to uwierzyć.
- A pańskim przyjaciołom?
- Czy pan jest moim przyjacielem, panie mecenasie?
- Nie jestem pańskim wrogiem, jeśli to pana niepokoi.
- Nie, czy jest pan moim przyjacielem?
- Nie śmiałbym do tego aspirować - mówię i znów się uśmiecham, błagając Najwyższego, żeby nie odbierał mi tego uśmiechu, ponieważ sprawiłoby to ogromną satysfakcję mojemu rozmówcy.
Gongora złowrogo rusza wargami.
- Czyli znajduje się pan gdzieś pośrodku, ani tu, ani tam...
#112
- Zdaje pan sobie sprawę, że człowiek taki jak ja ma do czynienia z wieloma ludźmi. Tych, którzy na to zasługują, traktuję uprzejmie. Po przyjacielsku raczej rzadko.
- A grubiańsko?
- Nigdy. Nigdy. Zostałem dobrze wychowany, wie pan?
Gongora miał nerwy ze stali. Udał, że nie rozumie aluzji.
- Uważa pan, że to niepoważne: atakować człowieka, z którym jeszcze wczoraj uprzejmie się gawędziło?
- Na kolacji u jego teścia...? - wypuściłem się złośliwie i dwuznacznie.
Znów zignorował prowokację.
- Załóżmy, że po dojściu do władzy człowiek jest zmuszony prześwietlić kogoś, kto jeszcze wczoraj był, cóż, jeśli nie jego przyjacielem, to bez wątpienia godnym szacunku znajomym...
- Załóżmy.
- I że po dojściu do władzy człowiek odkrywa fakty, dowody na to, że ów przyjaciel, czy też znajomy, jak pan chce, to niegodziwiec. Co pan na to?
- Tak, wyobrażam sobie taką sytuację - mówię do ściany.
Gongorze aż błyskają okulary w metalowych oprawkach.
- Jak by się pan w takiej sytuacji zachował, panie Gorozpe?
Przyjmuję szczególnie uprzejmy wyraz twarzy.
- Proszę mnie o to nie pytać. Ostatecznie chodzi o pański problem. Ja, widzi pan, nie mam wrogów. A pan?
- Piastuję publiczne stanowisko. Co pan na to?
Patrzę pytająco, bez słowa.
- I piastowanie tego publicznego stanowiska zmusza mnie niekiedy do działania wbrew moim najszlachetniejszym odruchom...
#113
Teraz, owszem, robię minę zaskoczoną i z lekka kpiącą.
- Co pan zamierza? - Stykam palce obu dłoni i przybliżam je do podbródka.
- Nie, żadnych zamiarów, panie Adamie. Ja działam, nie zamierzam.
- Więc jakie działania pan podejmuje?
- Wywiązuję się. Co pan na to?
- Wobec kogo się pan wywiązuje? I z czego?
- Z zobowiązań.
- Zdaje się, że panu ciążą...
- Wywiązuję się, nawet jeśli dotyczy to moich przyjaciół. Co pan na to?
- I pańskich znajomych...
- Owszem. Niszczę ich, jeśli uznam za stosowne. Co pan na to?
- A więc do dzieła. Co pana powstrzymuje?
Wstał. Pożegnał się. Opuścił moje biuro.
Ale dopiero po tym, jak go obowiązkowo uściskałem.
- Nie obchodzi mnie, czy jestem kochany, czy znienawidzony - oświadczył na odchodnym.
#114
Rozdział 23
Z wizyty złożonej przez Adama Gongorę w moim biurze mogę wywnioskować wiele rzeczy. Ograniczę się do trzech: 1) Gongora chciał mnie zastraszyć, dając mi do zrozumienia, jak daleko sięga jego władza - tak daleko jak cień jego niewielkiej postaci - i próbując skłonić mnie do prześledzenia jego brutalnych posunięć w kontekście niepokojącego pytania: kiedy przyjdzie twoja - to znaczy moja kolej?
Mam to wszystko przemyślane i chwilowo ograniczę się do skonstatowania dwóch faktów: a) że rozumiem jego cel i b) że ani myślę dać się temu pokurczowi wyprowadzić z równowagi i wpaść w zastawioną przezeń pułapkę.
Kolejna kwestia jest następująca: 2) Co mogę zrobić, żeby ubiec jego wymierzone we mnie działania?
I wreszcie ostatnia, niedopowiedziana: 3) Gongora wystąpił jako sekretny kochanek mojej żony Priscili, Królowej Karnawału, jasne, nie nawiązując w żaden sposób do tego, o czym mógł, ale nie musiał wiedzieć, czyli: że ja sam nie dochowuję Priscili wierności i że ona, sprawiedliwie rzecz biorąc, ma prawo do tych samych erotycznych korzyści co ja, zwłaszcza jeśli weźmie się pod uwagę, że przez dwadzieścia jeden lat współżycia nasze relacje w łóżku sprowadzały
#115
się do zabawy medalikami, którymi ona osłania swą seksualność, skutecznie ignorując moją.
Wobec tego, co zostało wyżej powiedziane, mam na podorędziu liczne hipotezy dotyczące punktu drugiego. Moja żona Priscila jest, jak wiecie, niezbyt rozgarniętą damą, która gada zupełnie bez sensu. Że coś takiego potrafi ekscytować pewien typ mężczyzn - w to nie wątpię. Fakt, że próba erotycznego zbliżenia może zostać przyjęta okrzykiem: "Colgate wybiela najlepiej!" albo bardziej adekwatnym "Ratuj się, kto może!", albo słowami dowolnej piosenki - to zapewne (dla nieprzyzwyczajonych) dodatkowa podnieta. Winię samego siebie, panowie: czy to rutyna sprawiła, że zapomniałem o utajonej seksualności tej kobiety, która w swoim czasie wzbudzała pożądanie najlepszych partii w mieście? Pożądanie tak zresztą intensywne, że ostatecznie żaden z tamtych admiratorów się z nią nie ożenił, być może przeczuwszy niebezpieczeństwo, którego ja, nieszczęśnik, nie umiałem czy też zdecydowanie nie chciałem dostrzec.
Przyglądam się Priscili i nie widzę w niej nic, co odróżniałoby ją od kobiety, z którą przeżyłem dwadzieścia jeden lat w związku małżeńskim. Czy to faktycznie moja wina? Czy Priscila ma w sobie uroki, których z nawyku nie doceniam? Czy trzeba świeżego spojrzenia - choćby tak krótkowzrocznego i obmierzłego jak spojrzenie Adama Gongory żeby zauważyć zalety, których ja, w przeciwieństwie do innych, nie rejestruję?
W związku z tym wszystkim jestem o krok od decyzji, która może się okazać fatalna w skutkach. Żeby odkryć Priscilę na nowo. A raczej po prostu ją odkryć, bo przecież ożeniłem się z nią bez miłości - pozwólcie, że się przyznam - w ramach chwytu zwanego sięgnięciem do rozporka
#116
i mającego mi pomóc w karierze dzięki bogatej żonie tudzież przynależności do ustawionej rodziny.
Proszę bardzo: biję się w piersi. Przyznaję, że ab initio byłem bezwstydnym, godnym pogardy dorobkiewiczem. A uczyniwszy to, czuję się czysty, uwolniony od wszelkiego grzechu popełnionego w imię awansu, bo czuję też, że jeśli zajrzę na dno swojej duszy, to kto wie, czy nie odkryję tam aby prawdy, innej prawdy: że jednak zakochałem się w Priscili, a nie w jej majątku; że jednak jej pragnąłem i świętowałem zwycięstwo nad innymi pretendentami, którzy, jak to się mówi, tylko ją zwodzili...
A i to nie jest pewne. Bo może Priscila naprawdę mogła przebierać w złotych chłopcach z maseratich, a wybrała najlepszego luksusowego szofera? Bo może nie postrzegała mnie jako męskiej deski ratunkowej, która - przez przypadek, na szczęście, na nieszczęście - trafiła z kolei na swoją żeńską deskę ratunkową, tylko jako kogoś, kto ją, Królową, zdobył, odebrał osaczającym ją zewsząd bogatym maseraciakom?
Co wy na to? (Jak zwykł kończyć swoje wypowiedzi Gongora).
Człowiek wynajduje argumenty będące mrzonkami na temat resztek niegdysiejszych i dawno zwietrzałych uczuć. Człowiek rekonstruuje swoje życie miłosne z przeinaczającą swobodą, na jaką pozwala upływ czasu. Człowiek przyozdabia wstążkami to, co od dwudziestu jeden lat nie jest niczym więcej, jak tylko uschłym drzewem. Człowiek...
Powściągam ten ruch swojej duszy, która dziś się budzi i zwraca ku Priscili tak samo jak, być może, przed dwudziestu jeden laty. Tyle że te lata, malgré laphilosphie des tangos, coś jednak znaczą i ryzykuję, że nagle zacznę wymyślać sobie życie uczuciowe, które nigdy nie służyło niczemu, co by się
#117
kompletnie różniło od moich początkowych (i późniejszych) relacji z Priscilą.
- Nigdy się w niej nie kochałeś - chłoszczę się mentalnie. - Po prostu chciałeś awansować. Chciałeś bezpieczeństwa. Protekcji bogatej żony, nic więcej, ty bezwstydniku, skurwysynu...
To samobiczowanie ustaje wszakże, kiedy mówię sobie, że jakiekolwiek były pierwotne motywy pchające mnie do ślubu z Priscilą, nie zmienia to faktu, że przeżyłem z nią ponad dwie dekady. Jesteśmy parą. Jesteśmy małżeństwem. Jako tacy jesteśmy postrzegani, zapraszani, sadzani przy stole, usprawiedliwiani, aj, te gazy Priscili, cóż, ostatecznie pani Adamowa Gorozpe ma prawo psuć powietrze, kiedy zechce...
Ale jak to uczucie ma się do innego, które dopada mnie mściwie, wbrew mojej woli, choć pozostaje jak zawsze ukryte na samym dnie mojej egzystencji: do związku z El? Czy wolno mi wyrzucać Priscili jej (domniemany) romans z Gongorą, skoro sam oddaję się (nieulegającemu wątpliwości) romansowi z El?
Ogarnia mnie strach. W tym swoich rozważaniach pominąłem najważniejsze. Jeśli prześledzicie mój wywód (zróbcie to, błagam), zauważycie, że na początku dopuściłem możliwość, jakoby Gongora mógł wiedzieć o mojej zdradzie, i powiedziałem, że Priscilą ma prawo itd. Ale nie, Gongora nie może wiedzieć o związku, który łączy mnie z El. Przecież trzymam go w najściślejszej tajemnicy i nic w postawie Gongory nie wskazuje na to, że on wie, nic.
A może wszystko? Może Gongora wie wszystko, nawet to, co najstaranniej ukryte? Może trzyma nas w garści, w swojej ciemnej łapie o palcach ginących pod pierścieniami ze srebra i ametystów?
#118
Nic, nic nie pozwala mi sądzić, że Gongora wie. I nic, nic nie pozwala mi sądzić, że Gongora nie wie.
Czy na tym polega prawdziwa perfidia jego wizyty w moim biurze? Na tym, że teraz zadręczam się domysłami, czy on wie o El, czy nie? Bo może sypiać z Priscilą, a ja nic (taki miałbym zamiar, gdyby tak było). Wie, że może próbować szkodzić moim finansom, a ja nic, bo czuję się doskonale zabezpieczony przed wszelkim lokalnym atakiem: moja fortuna ulokowana jest w miejscach i instrumentach, których nie mam powodu tu zdradzać...
Moja słaba strona to El.
Jeśli Gongora przypuści swój atak w tym punkcie, wtedy, owszem, zapewne mnie zrani... nawet śmiertelnie, bo nie może zaatakować El, nie krzywdząc i mnie...
#119
Rozdział 24
Inny koszmar: w moich snach pojawia się Adam González.
To gruby, bardzo ciemny mężczyzna o kędzierzawych włosach i ustach trębacza.
Tym razem wszystko dzieje się bardzo szybko i na ekranie mojego snu wydarzenia następują po sobie w błyskawicznym tempie.
Adam González robi listę wrogów.
Zaczyna ich zamykać do więzienia jednego po drugim, wolniutko.
Jednego oskarża o brak szacunku dla flagi narodowej; drugiego - o sprzeniewierzenie funduszy publicznych; trzeciego - o nadużycie władzy; czwartego - o zniewagę względem osoby wszechmocnego Adama Gonzaleza.
W moim śnie - tym razem wiem już, że to sen, nie daję się nabrać - oskarżeni się bronią.
- Atakuje nas, żeby upokorzyć.
- Wysyła sygnał narodowi.
- Każdy może paść ofiarą mojej arbitralnej decyzji.
- Niech nikomu nie przyjdzie na myśl zwrócić się przeciw mnie.
- Niech nikt nie protestuje ani o nic nie prosi.
Rodziny aresztowanych się skarżą.
#120
- Nie pozwolili nam zobaczyć ojca.
- Mojemu mężowi uniemożliwiają wszelkie kontakty, żeby przypadkiem nie uciekł.
- Wiem, jak wyglądają cele: mają dwa metry kwadratowe, nie da się tam usiąść czy położyć swobodnie.
- Jestem gubernatorem. Zaraz zdejmą mnie z urzędu, na który zostałem wybrany.
- Jestem studentem. Skazali mnie za uczestnictwo w demonstracji.
- Jestem burmistrzem. Od sześciu lat czekam, aż się do mnie dobiorą.
- Jesteśmy winni zdrady ojczyzny, buntu, rebelii.
- Jesteśmy do niczego niezdatni.
- Jesteśmy winni.
- Tak mówi Adam González.
- Jeśli tak mówi, to musi być prawda.
- Niech żyje!
#121
Rozdział 25
Wracam do El, jak spragniony wędrowiec wraca z pustyni do oazy. Tyle że teraz się boję. Czy ktoś mnie śledził? Czy ktoś coś podejrzewa? Co wie Gongora? Co wiedzą jego szpicle?
Tam, gdzie wcześniej widziałem tylko niewinnie spojrzenia, zaczynam dostrzegać podejrzane twarze. Postawy, które wcześniej wydawały mi się "normalne", przypisuję szpiegowskim zabiegom.
Dlaczego wszyscy moi współpracownicy zakładają ciemne okulary?
Dlaczego wracam do El, wystawiając na szwank swoją miłość? Czy Gongora mnie obserwuje? Czy wie o moim sekretnym romansie? Po co wracam? Czy jedynie po to, by powiedzieć: "Sytuacja jest niebezpieczna. Lepiej, żebyśmy na jakiś czas przestali się widywać"?
Tyle że nie wiem, czy to prawda.
Nigdy El nie okłamywałem. Odsłoniłem przed nią szczegóły swojego życia, uczucia, obawy, pragnienia. Kocham ją, bo mogę wyznać jej to, czego nigdy nie odważyłbym się wyznać nikomu innemu. Wobec swoich współpracowników jestem jak zapieczętowany na głucho grób. Moja relacja z Priscilą i jej rodziną jest - albo była do tej pory - czysto konwencjonalna.
#122
El.
Tylko El wie wszystko.
Jak mam jej zakomunikować: "Słuchaj, przez jakiś czas nie będziemy się widywać"?
Przecież natychmiast zapyta, tak jak to właśnie robi:
- Dlaczego? Dlaczego, Adam?
- Nie mogę ci powiedzieć.
- Nie możesz mi...? Nie wierzę własnym uszom.
- Nie powinienem się z tobą spotykać. Dla twojego dobra, wierz mi.
- Dla mojego dobra? Więc czemu mi tego nie wytłumaczysz? Co znowu knujesz?
- Nic nie knuję. Przysięgam, że cię kocham i że nie chcę cię narażać na niebezpieczeństwo...
- Na niebezpieczeństwo? Umiem się bronić.
- Słuchaj, ta rozmowa zaczyna przypominać test Rorschacha. Po prostu przyjmij moje argumenty i...
- Ale ty mi nie przedstawiasz żadnych argumentów. Oświadczasz: "Nie mogę cię przez jakiś czas widywać", i tyle. Co przecież znaczy: "Nie zamierzam cię więcej widywać". Rozumiesz? Masz mnie za idiotkę? Sądzisz, że przed tobą nie miałam nikogo? Że nikogo nie straciłam? Myślisz, że jesteś pierwszy albo jedyny, kretynie?
Jeszcze nigdy się w ten sposób do mnie nie zwracała. Jeszcze nigdy nie obrzucała mnie wyzwiskami. Mówiłem już i jeszcze raz powtórzę: nasz związek opiera się na wzajemnym szacunku, zwierzamy się sobie ze wszystkiego...
Ze wszystkiego? Kiedy El wyzywa mnie od kretynów, uświadamiam sobie nagle, że ja opowiadam jej o wszystkim, a ona mi o niczym. Co ja o niej wiem? Skąd pochodzi? Z kim była związana? Po co te tajemnice?
- Po co te tajemnice? - pytam znienacka.
#123
El patrzy na mnie ze zdumieniem. Błagam: niech nie powtarza tego mojego pytania i nie zamienia dłużej tej strasznej rozmowy w rodzaj testu Rorschacha.
Naprawdę straszna jest ta rozmowa. I strasznie niefortunna. Niepotrzebna. Co się ze mną dzieje? Dlaczego musiałem poprosić El, żebyśmy "przez jakiś czas się nie widywali"? Tak bardzo ogłupiły mnie okoliczności? Dlaczego mówię (El ma świętą rację) te kretyństwa? Czy uczesany z pożyczką pan Gongora wygrał tę walkę walkowerem?
Czy jestem tak słaby? Tak głupi?
Już chciałem się ze wszystkiego wycofać: nie, El, tylko żartowałem, będzie jak zawsze, nic się dzieje, już dobrze, okej?
Ale nie mogę. Nikt nie może wycofać się z idiotyzmu rzekomo usprawiedliwianego przez szczerość.
Nie rozumiem, co się stało. Nie wiem, czemu zjawiłem się u El, żeby jej powiedzieć: "Przez jakiś czas nie mogę się z tobą widywać".
Zapomniałem, że dla kochanków "jakiś czas" to "cały czas": nigdy więcej się nie spotkamy. Dla kochanków taka zapowiedź to zawsze ostateczny wyrok. A przecież chciałem tylko uchronić El przed burzą, która nie ma z nią żadnego związku: ma związek z Gongorą i machinacjami władzy, ale na pewno nie z El. Dociera to do mnie zbyt późno. Błąd został już popełniony.
Słowa leją się jak wodospad żółci.
- Przez jakiś czas? Komediant. Powiedz prawdę. "Już nigdy".
- Już nigdy? Nic się nie martw. Facetów mi nie zabraknie.
- Nie zabraknie? Masz tu listę telefonów. Zadzwoń, draniu, no, dalej, sam mnie poumawiaj na randki.
#124
- Na randki? Zerknij w mój kalendarz, frajerze, przekonaj się, jak spędzam czas, kiedy cię ze mną nie ma...
- Kiedy cię ze mną nie ma... Myślisz, że kiedy tak siedzisz w tym swoim biurze albo świętujesz w towarzystwie swojej głupawej rodzinki, ja oglądam koncerty Luismiego?
- Koncerty Luismiego? Jesteś zazdrosny o Luismiego, biedaku? O przystojniaka, którego masowo podziwiamy, ale z którym nie mamy żadnego kontaktu?
- Taktu? Taktu nigdy dosyć. Co się z tobą stało, Adam? Dlaczego mnie tak traktujesz? Ty i ja tacy nie jesteśmy.
Tylko to zdanie: "Ty i ja tacy nie jesteśmy" - odpowiada rzeczywistości. Resztę zmyślam, wyobrażam sobie, tak nieprzewidywalna jest reakcja El na moją sugestię, która a posteriori okazuje się nieprawdopodobnym idiotyzmem.
- Słuchaj, przez jakiś czas nie będziemy się widywać...
Powiedziałem to El, bo mówię jej wszystko. A teraz do
mnie dociera, że cokolwiek jej mówię, jest nie tylko przyjemne, ale również możliwe do współdzielenia. Otóż to: El i ja współdzielimy każdy przedmiot i każdy ważny element tej "wspólnoty", którą stworzyliśmy. Rzecz sprowadza się do tego, że opowiadamy sobie wszystko, lecz to, co sobie opowiadamy, tym bardziej nas zbliża.
Tylko dziś, tylko tym razem - postawiony, jak nigdy wcześniej, w obliczu złości El - zdaję sobie sprawę z prawdziwego stanu rzeczy.
Ja opowiadam El o wszystkim: o mojej pracy, o rodzinie, o tym, że Abelardo się wyprowadził, że pojawił się Gongora itd.
O wszystkim.
A El nie opowiada mi o niczym.
#125
Co o niej wiem?
O niczym.
Absolutnie o niczym.
El żyje w teraźniejszości. Jest moją teraźniejszością.
Nigdy mi nie zdradziła, skąd pochodzi, gdzie przyszła na świat, kim byli jej rodzice... Albo co robi w czasie spędzanym beze mnie, oprócz oglądania telewizji i chodzenia na koncerty do Audytorium Narodowego.
Próbuję się hamować.
A ja? Czy opowiedziałem jej, skąd pochodzę, kim byli moi rodzice, gdzie i jak się wychowałem?
Prawda, że nie?
Czyli że w pewien sposób znajdujemy się w tej samej sytuacji.
Ja nie wiem nic o przeszłości El. A El nie wie nic o mojej.
Czy dlatego tak dobrze się dogadujemy? Bo żyjemy wyłącznie teraźniejszością, dla teraźniejszości, w zrównoważonym układzie, w ramach którego El wie wszystko o tym, co ja akurat robię, a ja wiem wszystko o tym, co jednocześnie robi ona?
Chwilowi kochankowie.
Kochankowie bez historii.
Kochankowie, którzy mówią sobie wszystko.
Tyle że aż do dzisiaj wszystko było takie jak zawsze. Bez większych zmian. Moje interesy kwitły niejako same z siebie, osadzone w niesprawiedliwym systemie, który nielicznym fortunom pozwala wzrastać, a większość społeczeństwa skazuje na życie w ubóstwie - taka już wola Boga, poza tym zawsze pozostaje nam oddanie Najświętszej Panience z Guadalupe, uniwersalne, bo niezależne od ideologii, członkostwa partyjnego, klasy i stanu konta bankowego (czy też w ogóle jego braku).
#126
Moja rodzina jest, jaka jest, na tym polu żadnych nowości. Król Herbatnik. Królowa Wiosny. Co więcej? Co wiem o El w czasie przeszłym dokonanym? Co ona wie o odmienionym w czasie przeszłym Adamie? Nic, wolimy szczęśliwość czystej teraźniejszości. Unikamy pułapek biografii, psychoanalizy, pogłoski i tego, "co też oni na to powiedzą". Nasz związek już trochę trwa, ale zaczyna się zawsze teraz, w chwili obecnej...
Tyle że nagle Abelardo wyprowadza się z domu Króla Herbatnika, żeby zostać "pisarzem". A do mojego życia wdziera się przeklęty Adam Gongora, zadając mi zagadki, spiskując za moimi plecami (jego wizyta w biurze mnie w tym upewnia) i, na domiar złego, uprawiając footsie z moją małżonką, Królową Karnawału!
Wyrzucam sobie brak inteligencji. To przecież do mnie niepodobne. Ostatnie zdarzenia wybiły mnie z rytmu. Muszę odzyskać panowanie nad sytuacją. Wypadki w biurze (wizyta Gongory) i w domu (wyprowadzka Abelarda i gierki prowadzone przez Priscilę z policyjnym katem, który jest tak niewychowany, że gada z pełnymi ustami i pryska jedzeniem na boki) wywarły niekorzystny wpływ na moje postępowanie i osobowość. A także na moją wyjątkową pozamałżeńską relację, włączając ją w obręb moich spraw zawodowych i rodzinnych, niech to szlag!
Muszę z powrotem stać się sobą.
Ale dlaczego moi współpracownicy na spotkania ze mną zakładają ciemne okulary?
- Nie pozwolę, żeby twoja osobowość wchłonęła moją - oświadcza El, zimna jak lodówka. - Mam własne życie. Nie staraj się mnie zmieniać. Zawsze uciekam od kochanków, którzy usiłują mi coś narzucać. Nawet tego ze mną nie próbuj, draniu.
#127
- Nie trzeba głośno tłumaczyć zmian zachodzących w naszych osobowościach - przekonuję na odchodnym.
A wtedy El mówi coś strasznego.
- Jeśli cię zabiję, to z miłości. Nie ze strachu.
I choć jestem ubrany, spogląda z lękiem na mój brzuch. Po czym, wbrew swojemu zwyczajowi spuszczając oczy, dodaje:
- Nie myśl, że twoja osobowość pochłania moją. Nie jestem twoim pokarmem, Adam. Co najwyżej mogę być twoim żebrem.
#128
Rozdział 26
Abelardo prosi mnie o spotkanie. W moim biurze? Nie, odpowiadam, nikt z rodziny nie ma wstępu tam, gdzie pracuję. Rozdzielać życie rodzinne i zawodowe: oto żelazna zasada dobrze zorganizowanej egzystencji.
W restauracji Dunaj przy ulicy Uruguay. Zamówimy owoce morza, popijemy dobrą undurragą i nikt nam nie będzie przeszkadzał, jako że lokal podzielono ostatnio na małe, osobne jadalnie, zgodnie z upodobaniami chińskiej klienteli.
Mój szwagier opowiada mi o swoich troskach. Robi to z poetycką wręcz wrażliwością, a ja po raz kolejny zastanawiam się, skąd taka orchidea pośród samych kaktusów. Umknąwszy pośpiesznie z zamkniętego kręgu rządzonego twardą ręką znanego pisarza, Abelardo schronił się pod skrzydłami Rodriga Poli, w świecie telenowel, zaczepiając po drodze o Wydział Filozofii i katedrę Ignacia Braniffa, co jednak, jak mi wyznaje, nie zapełniło jego wielkiej emocjonalnej pustki. Kobiety skupione wokół Braniffa należały do generacji freudowskiej: wszystkie chciały przenosić w codzienność swoje doświadczenia z psychoanalitycznej kozetki i nie potrafiły rozmawiać o niczym innym - reszta była banałem, a mężczyzna, który nie brał na serio tej manii,
#129
zyskiwał etykietkę niepoważnego i - o zgrozo! - sprawnego w łóżku. A one nie znosiły mężczyzn sprawnych w łóżku. Z lęku przed męską dominacją. Wolały oswajać impotentów, traktując ich z niezmierzoną czułością i niestrudzenie dociekając sekretnych przyczyn problemu: może ojciec, może matka, może Edyp, może Jokasta, może Eddy Poe...? Wszystko wina kruka, trumna była źle zamknięta, no i czy czarny kot dał się w końcu pogłaskać?
Wymęczony przez aniołki Freuda, Abelardo przerzucił się dla odmiany na aniołki z telewizji. Oglądał rozmaite programy i choć dialogi były głupie, niektóre dziewczyny wydawały się nie dość, że ładne, to jeszcze na pierwszy rzut oka nawet inteligentne. Zdecydował się jednak na brzydulę, a raczej na rzekomą brzydulę - aktoreczkę, która przed kamerami nosiła aparat na zębach i ludowe warkocze i powtarzała w kółko "psze pana". W połowie uwiedziona, okazała się starą manipulatorką o niewyparzonym języku, a kiedy Abelardo jej to wytknął, potraktowała go jak idiotę, który nie rozumie, że aktorka jest na planie odwrotnością siebie samej w życiu codziennym i bicebersa (tak to wymawiała). Więc jeśli Abelardowi marzyło się niewiniątko, powinien poderwać ekranową harpię z przepaską na oku... Prawdziwe robienie wody z mózgu!
Po tych dwóch porażkach mój szwagier, młody mężczyzna, który potrzebował damskiego towarzystwa, by dopełnić swoje literackie powołanie, skrzywione z kolei przez konieczność zarabiania na życie pisaniem telenowel, poczuł nową potrzebę: potrzebę boskiego wsparcia przy przezwyciężaniu atakujących go zewsząd sprzeczności.
W związku z tym zaczął uczęszczać na mszę odprawianą o ósmej wieczorem w kościele pod wezwaniem Świętej Rodziny, naprzeciwko lodziarni Chiandoni, gdzie
#130
kiedyś przyjął był pierwszą komunię (w kościele, nie w lodziarni).
Któregoś dnia ukląkł w trzeciej ławce od ołtarza i rozejrzał się dookoła: modlitewne skupienie przychodziło mu z trudem, a o tej akurat porze nie było w pustej świątyni nabożeństwa.
W pierwszym rzędzie klęczała jakaś kobieta.
Od tyłu widać było jedynie długi czarny szal okrywający ją od czubka głowy po pas. Nie poruszała się. Abelardo czekał, by chociaż nieznacznie drgnęła. Nic z tego. Wreszcie się zaniepokoił. Poczuł chęć, by przejść do pierwszej ławki i sprawdzić, co się dzieje. Powstrzymała go wrodzona dyskrecja oraz zasada uprzejmości, która w kościele ulega pomnożeniu, jak Bóg w Trójcy Świętej.
Odczekał pięć-dziesięć-dwanaście minut.
Nieznajoma wciąż trwała w bezruchu.
W końcu się zdecydował. Wstał i z trzeciego rzędu przeniósł się do pierwszego. Ukląkł obok nieruchomej kobiety. Szal przysłaniał jej również twarz. Co robić? Dotknąć jej ramienia? Spytać: proszę pani, czy wszystko w porządku? A może dyskretnie zaczekać? Modlić się razem z nią w pustym kościele? Tylko jaką modlitwę odmawiała okryta szalem nieznajoma? Próbował podsłuchać. Udało mu się wyłowić jedynie niewyraźny szept. Zlewający się z oddechem. Nie sposób było oddzielić jednego od drugiego.
A wtedy do uszu Abelarda dobiegł donośny głos ojca, don Celesa Holguina, który wymyślał mu: tchórzu, mazgaju, idioto, podczas gdy niewidoczna Priscila jęczała od pustego ołtarza: kurczę w potrawce, trzej królowie, skrzyżowanie Insurgentes i...
I w półmroku kościoła pod wezwaniem Świętej Trójcy Abelardo zdał sobie sprawę, że powodowany tajemniczym
#131
impulsem naśladowczym, mimo woli powtarza na głos słowa swojego ojca i siostry, wtórując niewyraźnemu szeptowi klęczącej obok pobożnej damy.
Tyle że kiedy powiedział: "Skrzyżowanie Insurgentes i...", rzeczona dama zwróciła ku niemu zasłoniętą twarz i dokończyła: "...i Quintana Roo".
Reszta jest historią.
#132
Rozdział 27
Czy to była kometa? Czy wstrząs? Adam Gorozpe wręcz fizycznie pamięta traumę trzęsienia ziemi z 1985 roku. Wtedy to, czyli zanim ożenił się z Priscilą, jako młody student odwiedzał tak zwaną Kryjówkę przy ulicy Durango.
Nowego klienta witała tam, niby w oborze, najdostojniejsza krowa, by zaprezentować mu w salonie ustawione rzędem jałóweczki.
- Klient wybiera.
Wybór był taki jak wszędzie. Chude i grube. Młode i nie tak bardzo młode. Z gumą do żucia i bez. Doświadczone i nowicjuszki. Młody Adam wybrał najbardziej dojrzałą: zielonkawoooką, niezbyt ciemną brunetkę, z włosami do pośladków i sztucznym pieprzykiem nad wiecznie rozchylonymi ustami.
Jak się nazywasz?
Zoraida.
Nie powiedziała "psze pana" jak służące w telenowelach.
Zoraida. Przed oczyma wyobraźni młodego Adama stanęła piękna mauretańska księżniczka z Don Kichota, opisana przez Cervantesa jako kobieta, która przybywa na ośle, z zakrytą twarzą i w szacie do samych stóp, krzycząc: "Nie, nie Zoraida! Maria, Maria! Zoraida macange!", co znaczy: mówić "nie".
#133
Mówić "nie". Być wolnym.
Mówić tylko "tak". Inna forma wolności?
Ta wspaniała symetria między Zoraidą literacką i rzeczywistą zmieszała Adama Gorozpe (czyli mnie, waszego narratora, w jego poprzednim wcieleniu, albowiem być młodym to jakby być innym) do tego stopnia, że zaczął wątpić w sensowność uprawiania seksu z kobietą, która na pierwszy rzut oka wydała mu się idealna i w rezultacie - nietykalna. Czy może chodziło o złudzenie? Czy Zoraida, ponieważ nie przypominała pozostałych dziewcząt z burdelu, przez sam fakt bycia inną była lepsza i - może - dziewicza, a przez to nietykalna?
Adam (którym jestem ja albo był tamten) szukał odpowiedzi w szarozielonych oczach, w których znalazł jednak wyłącznie bezdenną dziewiczą głupotę. A wtedy zdało mu się, że widzi wszystkie te biedne kobiety, które Adam kawaler, samotny i biedny, miał odwiedzać, by ulżyć swojej samczej potrzebie, nawet na nie patrząc, przekonany, że grube czy chude, brzydkie czy piękne - po zgaszeniu światła są takie same: szukał, skutecznie, przelotnej satysfakcji, odmiennej od rozkoszy masturbacji tylko przez to, że dzielonej z kimś i w związku z tym, wbrew ostrzeżeniom księży, mniej grzesznej niż bezecny samogwałt, mogący doprowadzić do przedwczesnego szaleństwa albo ostatecznej bezpłodności (jak wmawiali księża temu innemu człowiekowi, którym byłem).
- Nie zwracaj na nich uwagi - śmiał się jego profesor, ojciec Filopater, Kolumbijczyk. - Pamiętaj, że masz na imię Adam. Jesteś - wciąż się uśmiechał - pierwszym człowiekiem. Twoim grzechem nie jest Ewa. Jest nim jabłko. A jabłko to zachłanność, bunt i pycha. Czyli poznanie.
W uśmiechu Filopatera było szyderstwo albo może ironia, nie wiem.
#134
Różnica: szyderstwo jest głupie i łatwe, ironia - inteligentna i trudna, i żywię względem Filopatera wdzięczność za jego nauki, które w moim życiu erotycznym - sekretnym zarówno z Zoraidą jak i z El - pozwalają mi udawać niewiedzę, by przyjmować za prawdę zamaskowane kłamstwo, a na koniec je ujawniać.
W jaki sposób zdołałem połączyć filozoficzne nauki duchownego i nauczyciela ze związkiem seksualnym z kobietą imieniem Zoraida? Przyjmując, że ironia stanowi sposób na złagodzenie tego, czego inaczej byśmy nie znieśli, czyli prawdy. Choć gra się na tym nie kończy, ba, nawet się od tego nie zaczyna, ironizujemy bowiem, żeby przyjąć za prawdę zamaskowane kłamstwo, a na koniec je ujawnić. Bo za dużo jest kłamstw uchodzących za prawdy.
Wyjaśniam tu źródła swojej osobowości - tej, którą widzieliście w akcji u mnie w biurze, w domu i - bez masek w towarzystwie El. Tyle że teraz pojawia się w moim życiu złowrogi awanturnik Gongora, przebrany za stróża porządku, co potęguje moją ironię jako sprawność ducha skierowaną przeciw niemu, jego jaszczurczej twarzy i jego nieprzyjemnej sprawności werbalnej opartej na czymś w rodzaju wewnętrznego betonu, i co zmusza mnie do uruchomienia własnej ironii pod postacią słowa zdolnego upodobnić się do czegoś, co u Gongory nie jest ani nie może być ironiczne, ani też nastawione obronnie wobec symulacji: używam słów, odwracając ich znaczenie, osłabiam prawdę, żeby wywołać zwarcie pewników egzystencji.
Mając do czynienia z przebiegłością Gongory, z jego wstrętnym puszczaniem oka i agresywną wulgarnością, bardziej niż kiedykolwiek doceniam swoje ironiczne skłonności. Czy zdołam go pokonać paradoksalną bronią ironii, podważającą każdą próbę osiągnięcia władzy absolutnej -
#135
ucieleśnianej przez Gongorę - ryzykując, przyznaję, upodobnienie się do niego, ponieważ ani on, w swojej przebiegłości, ani ja, w swoim ironizowaniu, nie bierzemy niczego na serio? Ufam, że moja ironia pokona przebiegłość Gongory, skuteczniej wykorzystawszy trzy tryby bytowania.
Zachłanność. Bunt. Pychę.
Słowa Filopatera rozbrzmiały w umyśle Adama (czyli moim) niemal jak moralne przykazanie. Zachłanność, pęd do zdobywania i gromadzenia, nie odnosiła się wyłącznie do pieniądza, lecz również do zasobów osobowości, do sytuacji w świecie. Tej zaś - sytuacji w świecie - się nie dziedziczyło: zdobywało się ją poprzez bunt przeciw faktom, przeciw przeznaczeniu, przeciw pozycji określonej dla nas przez rodzinne, majątkowe, rasowe i geograficzne loterie. Nic z tego: pycha to przezwyciężanie wszystkich tych ponurych przeszkód i tworzenie własnego świata, w którym sukces zmazuje grzech zachłanności i odkupuje winę buntu.
Że myśli te przemknęły przez głowę Adama Gorozpe (czyli moją, waszego narratora, a zarazem nie moją, tylko tego, kim byłem wcześniej) - to nie ulega wątpliwości, tak samo jak nie ulega wątpliwości pośpiech, z jakim przebiegał ów proces, jak również akt rozpoczęty wprowadzeniem penisa w dziewiczą nicość Zoraidy. Jednakże nie to było najniezwyklejsze; najniezwyklejsze było to, co się jednocześnie wydarzyło bez współudziału Zoraidy czy Adama.
Wstrząs. Wielkie trzęsienie ziemi. Dziewiętnastego września 1985 roku zniszczyło znaczną część miasta Meksyk, a szczególnie dzielnicę wzniesioną na miejscu dawnych jezior i kanałów, które owego ranka - gdy poszedłem do łóżka z Zoraidą - odezwały się znowu swoim podziemnym nurtem.
Kołysały się lampy, dachy, meble; podzwaniały wieszaki
#136
w szafach, spadały na podłogę podobizny Najświętszej Panienki z Guadalupe, zdobiące wszystkie sypialnie w burdelu przy ulicy Durango; pękały wagi kuchenne i waginy, znikały mosty i drogi, aż wreszcie miasto otaczające Kryjówkę ocknęło się przerażone samo sobą, wytrzeszczając oczy na to, czym było w bliższej i dalszej przeszłości, zupełnie jakby ta przeszłość okazała się uśpionym widmem naszej metropolii, wielkim Bogiem Wody, który od czasu do czasu się budzi, a nie znalazłszy dla siebie miejsca, rzuca się niespokojnie, szarpie swoim ciałem uwięzionym pośród cementu i cegieł, przeciska się przez studzienki kanalizacyjne i kanały ściekowe, pozostawiając po sobie zniszczenie - będące niczym innym, jak tylko płaczem nad niemocą przeciwstawioną zapamiętanej kiedyś sile - by dopełniwszy dzieła destrukcji, wrócić w głębokie łożysko przykurzonego spokoju.
Faktem pozostaje, że ja, Adam Gorozpe, rżnąc tymczasem śliczną dziewuszkę o szarozielonych oczach i rozpuszczonych włosach, zostałem uwięziony w jej wnętrzu.
Właśnie tak. Uwięziony. Wagina Zoraidy zacisnęła się pod wpływem strachu i najzwyczajniejszego poczucia, że dzieje się coś dziwnego, a ja utkwiłem w środku jak w imadle.
Nie wiem, co się stało. Zalało mnie podwójne przerażenie wywołane przez tektoniczne wstrząsy i zamknięcie w anatomicznej pułapce. Nie byłem już panem swojej męskości. Podobnie jak Zoraida nie była dłużej panią swej kobiecości. Moje męskie ciało sczepione z ciałem kobiety na podobieństwo dwóch zaplątanych w siebie nawzajem bezpańskich psów - wzbudzało we mnie zgrozę: czy już na zawsze miałem pozostać złączony z piękną Zoraidą? Czy miałem oglądać, jak tuż przed moimi oczami starzeje się, tyje, siwieje i być może umiera? Czy śmierć stanowiła jedynie wybawienie od tego cielesnego jarzma? I czy Zoraidzie
#137
również pisane było obserwować mój powolny starczy uwiąd, dopóki nie padnę martwy w jej ramionach?
Wiadomo, że chodziło o samcze zwidy. Żadna erekcja nie trwa całe życie.
Tyle że w tamtym momencie opisane przeze mnie przerażenie współistniało z przeczuciem nieskończonej rozkoszy, zdolnej trwać do końca - nie tego momentu, lecz w ogóle czasu. Moja przyjemność doznawana wewnątrz tej kobiety miała być - już była - wieczna. Któż pragnąłby doskonalszego raju...?
Wtedy zdarzyły się trzy rzeczy.
Wstrząsy ustały, a ciała rozdzieliły się z westchnieniem nie wiem, ulgi czy żalu. Tak czy owak było to westchnienie rozdzierające.
Wstałem z łóżka i rozsunąłem zasłony. Powietrze drżało od wycia syren. Wszędzie unosił się pył i gdzieniegdzie dawały się słyszeć szlochy.
Wyjrzałem na zewnątrz. Doszło do wstrząsu. Przeleciała kometa. Poranek został zgwałcony przez trzęsienie ziemi i odkupiony przez obecność ciała niebieskiego, które przemieszczało się wzdłuż orbity wschodzącego słońca. Świetlisty ogon rozpościerał się nad miastem, nad krajem, nad całym światem. Szybko jednak oddalał się od słońca, po którego orbicie się poruszał. Jakby chciał się od niego uwolnić.
Odsunąłem się od okna.
Zoraida właśnie się ocknęła.
Spojrzała na moje nagie ciało, zrazu z czymś w rodzaju sennej aprobaty.
A później krzyknęła.
#138
Rozdział 28
Adam Gongora posuwa naprzód dzieło ciemności, jak wyraziłaby się wspaniała Rosario Castellanos. Zaczął opróżniać więzienia, które sam zapełnił włóczęgami, żebrakami i wszelkim podejrzanym elementem.
- Są mniej groźni na swobodzie - zawyrokował.
Za kratkami zostawił natomiast niewinnych przedstawicieli klasy średniej.
- Ku przestrodze. Klasy uprzywilejowane nie są już tak bardzo uprzywilejowane, prawda? Co wy na to?
Faktem pozostaje, że prawdziwi bandyci zażywają wolności i robią swoje, podczas gdy Gongora usypia opinię publiczną i własne sumienie - co takiego? - na zmianę łapiąc i wypuszczając nieszkodliwych lumpów albo pracownice seksualne (jaki los spotkał piękną Zoraidę?), co pozwala mu stwarzać wrażenie, że prowadzi na rzecz bezpieczeństwa ożywioną działalność, którą ja oceniam jako pozorną, niepotrzebną i nieliczącą się z niczym. Co najgorsze, ludzie wierzą, że skoro Gongora wykonuje tak wiele ruchów, to te ruchy muszą być istotne. Nic podobnego. To wszystko jedna wielka farsa.
Jak go zdemaskować?
Nie myślcie, czytelnicy, że cokolwiek robię, robię w imię zemsty na swoim przeklętym imienniku, któremu przyszło
#139
do głowy rozkochać w sobie moją żonę. Nie: sprzeciwiam się Gongorze, bo Gongora oszukuje kraj. Jego represje nie dotykają winnych. Przeciwnie: sprzyjają ich ochronie. W miarę jak płotki lądują w pace, odsunięte w cień rekiny mogą oddychać coraz swobodniej, nadal oddając się porwaniom, sprzedaży narkotyków i zabójstwom.
Jak zdemaskować Gongorę? A przede wszystkim jak go ukarać za tę przestępczą farsę, ażeby nie wyglądało to na osobistą zemstę? Delikatna sprawa, z którą nie potrafię się uporać, dopóki on sam nie podsuwa mi, niechcący, okazji.
A więc tak: Gongora ulega pokusie sprawowania władzy. Ze ją ma - to oczywiste. Że istnieje władza potężniejsza od tej dostępnej nawet najbardziej wpływowemu policjantowi - o tym musi się dowiedzieć i przekonać.
Czyli: rzuca się w zdradliwe odmęty polityki. Myślę, że zainspirowany potworną korupcją sił porządkowych, w których połowa funkcjonariuszy to bandyci, podczas gdy połowa bandytów to z kolei policjanci, przy czym i jedni, i drudzy traktują swoje "zadania" jako wymianę usług Gongora sądzi, że przenosząc tę grę na wyższy poziom administracji publicznej, może mnie skusić i wywabić z mojego bezpiecznego stanowiska firmowego adwokata o dużych wpływach, ale bez oficjalnej pozycji. Idealne rozwiązanie. Nie wiem, czy ten prostak Gongora pojmuje wszystkie jego aspekty, skoro pewnego pięknego ranka zjawia się u mnie z propozycją zawarcia sojuszu - tak to nazywa - mającego wynieść mnie, Boże święty, na stanowisko prezydenta Meksyku.
Mówi, że wszyscy politycy są spaleni. Bezużyteczni. Nie umieją rządzić. Nie umieją administrować. Akcentuje poszczególne sylaby: ad-mi-nis-tro-wać - to werbalny trik,
#140
który znam aż za dobrze z rozmów ze swoim teściem, don Celesem.
- Wpadłem na pewien pomysł - rzuca gdzieś znad podłogi.
- Doprawdy! - wykrzykuję.
- A może byśmy tak, mój drogi imienniku, we dwóch poparli nieprawdopodobnego kandydata do prezydentury? Co pan na to?
- Co ja na to? - uchylam się. - Marzy się panu wynalezienie prochu?
- Nie, serio, moglibyśmy we dwóch: ja, reprezentujący siłę państwa, i pan, reprezentujący siłę rynku, zawrzeć sojusz dla poparcia nieprawdopodobnego kandydata... Co pan na to?
Przerywam mu:
- Co właściwie ma pan na myśli? Nieprawdopodobnego, bo tępego, nieuczciwego czy...? - Tu się waham. I wreszcie kończę: - Czy zwyczajnie nie do pomyślenia?
Gongora usiłuje się uśmiechnąć. Bez skutku. Przesuwa ręką po głowie, poprawiając swoje "pożyczone" włosy.
- Nie, po prostu nieprawdopodobnego. Żeby ten prawdopodobny był mu wdzięczny. Co pan na to?
Mentalna karuzela, na której jeździ ten człowiek, przyprawia mnie, przyznaję, o mdłości. Stawiam na logikę.
- A kto miałby być tym prawdopodobnym?
- Ten, kto rządziłby zza tronu. Co pan na to?
- Wie pan, mieliśmy już w Meksyku maksymat polegający na tym, że prezydent mieszkał w Pałacu Prezydenckim, a ten, kto naprawdę rządził, naprzeciwko.
- Oczywiście. Calles był maksymalną szychą, ale rolę prezydentów odgrywali jego zausznicy.
- A więc? Historia się powtarza? Tak pan sądzi?
#141
- Skąd, mecenasie. Nic z tych rzeczy. Bo tym razem ten, kto zajmie prezydencki fotel, będzie to zawdzięczał nie jednej, tylko dwóm szychom. Co pan na to?
Nabrzmiałe znaczeniem milczenie.
- Panu i mnie. Pan jest tym nieprawdopodobnym, dzięki czemu obaj będziemy prawdopodobnymi... Co pan na to?
Odchodzi przeświadczony, że nawet jeśli mnie nie przekonał, to przynajmniej zaintrygował i skłonił do zastanowienia. Tkwi w błędzie. Natychmiast pojmuję, że ten idiota zgrywa spryciarza, że miód władzy zamącił mu w głowie, że nie rozumie, z kim ma do czynienia - z Adamem Gorozpe - i że kto wie, czy ten donżuan od siedmiu boleści nie wymyślił sobie, iż zawierając ze mną sojusz, zamieni swój romans z Priscilą w jakieś, dajmy na to, ménage à trois, co zakrawa na kiepską komedię.
- Panu i mnie.
- A kto będzie prezydentem?
- Pan, mecenasie, oczywiście, że pan. Któż by inny? Co pan na to? Wcale nie próbuję pana wykiwać.
PS: Umówiłem się z Abelardem Holguinem na kolację w restauracji Bellinghausen. Zjawia się jak zwykle. Ale jest w nim coś dziwnego. Coś, czego w nim wcześniej nie widziałem.
#142
Rozdział 29
Nie wiem. Zawsze źle to znoszę. Zwłaszcza jeśli nie wiem czegoś, o czym sądziłem, że to wiem. Dlaczego moi współpracownicy noszą ciemne okulary? Już im pokazałem, że nie zniżę się do zadawania pytań. Jeśli chcą wyglądać jak ślepcy - ich sprawa.
W moich relacjach z rodziną podobnie: funkcjonują może nie dzięki ciemnym okularom, ale dzięki czemuś w rodzaju tych klapek, które zakłada się koniom, żeby się nie bały i nie zmieniały tempa.
A związek z El wygląda kiepsko, kiepściutko.
Priscila chodzi z głową w chmurach. Unosi się w powietrzu. Swoim zwyczajem gada bez ładu i składu, ale sprawia wrażenie jeszcze bardziej nieprzytomnej niż normalnie, zupełnie jakby jakaś nowa sytuacja powodowała ten stan, skądinąd typowy, tyle że wcześniej spontaniczny, naturalny, a teraz - paradoksalnie - mający logiczną zewnętrzną przyczynę, którą próbuję odgadnąć, kiedy patrzę, jak moja żona wstępuje po schodach i z uniesionymi ramionami tudzież rozchełstanym szlafrokiem ogłasza:
- Jestem Królową Wiosny.
Po czym, znalazłszy się na podeście półpiętra, wymierza policzek nowej służącej, która schodzi z góry ze stertą ręczników.
#143
Kiedy indziej przyłapuję w saloniku Gongorę klęczącego przed Priscilą, jak gdyby podobny karzełek musiał klękać, żeby wyznać miłość: nawet na stojąco wygląda przecież, jakby klęczał, pokurcz jeden.
Kto wie, co tam jej opowiadał, bo Priscilą szepcze:
- Mów tak jeszcze...
Ta idiotyczna prośba każe mi przypuszczać, że ci dwoje wciąż są na etapie wstępnym, że Gongora ją adoruje, a ona mu na to pozwala, ale że wciąż nie trafili do łóżka. I nagle wątpliwość: a kłamstwa, którymi Priscilą usprawiedliwia popołudniowe zniknięcia? Czy w tym czasie sypia z Gongorą, czy raczej popijają razem ciepłe mleko w Sanbornsie - niewinni i zakochani jak Mickey Rooney i Judy Garland w filmach, o których często rozmawiam z Abelardem?
Tak czy owak na dźwięk moich kroków Gongora wstaje z klęczek i ponieważ nie jest głupi, niczego nie tłumaczy, tylko uprzejmie mnie wita, natomiast Priscilą, idiotka, musi oczywiście zakrzyknąć:
- Oj, pan Gongora po prostu zawiązywał sobie sznurówki. Brazylia, brazylijski, ojczyzna samby i...
Patrzę z pogardą na buty Gongory i po raz kolejny się dziwię, że nie nosi podwyższonych obcasów.
Potem kłaniam się i odchodzę, myśląc, że przecież ostatecznie gówno mnie obchodzi, co wyczynia moja żona z tym draniem. Ich sprawa: nie przychodzi mi do głowy lepsza dla nich kara niż wzajemne towarzystwo. Uświadamiam sobie z westchnieniem, że wszystko to ani mnie ziębi, ani grzeje.
Prawdziwym niepokojem napawa mnie El.
Nigdy wcześniej nie oddaliliśmy się od siebie tak bardzo. Mniej istotne są problemy nękające mnie w biurze - tajemnica ciemnych okularów - czy w domu - ewidentny romans Priscili z Gongorą.
#144
Tymczasem El to moje życie. Łatwo tak powiedzieć, ale nikt nie przekona się o prawdziwości tego wyrażenia i nie zrozumie jego sensu, dopóki sam czegoś podobnego nie przeżyje (cóż za redundancja!). Napięta i wręcz zerwana - z powodu mojego niedawnego niefortunnego wystąpienia: "Słuchaj, przez jakiś czas nie będziemy się widywać" - relacja z El sprowadza mnie na ziemię, w tym sensie, że do tej pory zawsze byłem zwycięzcą, rozumiecie? Wszystko mi się udawało niemal od niechcenia: cokolwiek robiłem, obracało się na moją korzyść.
Możecie mnie nazywać królem Midasem albo Rothschildem, albo Trymalchionem, a nawet rzucać kalumnie na moją profesję ("To normalne wśród prawników"), ale prawda wygląda tak, że we wszystko wkładam dużo wysiłku i że zdaję sobie sprawę, iż moje działania kończą się sukcesem tylko dlatego, że tkwi w tym element niespodzianki, zbiegu okoliczności, fartu, który sprzyja mi bardziej, niż potrafiłbym to sobie wyobrazić.
Każdy o tym wie - i dobrze. Nikt natomiast nie przypuszcza, że znam prawdziwe źródło swojego powodzenia. To źródło ma imię. Ma płeć. Ma głos. To El. Bez El wszystko by się natychmiast rozpadło. A jeśli nawet nie, to i tak straciłoby znaczenie. Nie mówię tu nic, czego by mój czytelnik nie wiedział. Każdy z nas rozumie, że o zewnętrznej wartości rzeczy decydują w istocie elementy bardzo osobiste. Pieniądze, kariera, znajomi - wszystko to, co w życiu dobre, zyskuje sens dzięki istnieniu podstawowej relacji emocjonalnej. Czy to z matką i/lub ojcem, czy z dziećmi, czy z najbliższymi przyjaciółmi, czy wreszcie z tym lub innym nauczycielem (Filopaterem). Bez tego ziarna nie ma plonu. Kochać i wiedzieć, że jest się kochanym. Rozumieć, że nawet jeśli świat się zawali, nawet jeśli wylądujemy na ulicy,
#145
wszystko jedno, wciąż będziemy mieli punkt oparcia, od którego zawsze zdołamy zacząć na nowo. Każdy człowiek jest wyspą, mówi słynne angielskie powiedzenie each man is an island - i na tej wyspie towarzyszy nam kochana istota. Bez niej żyjemy sami. Robinsonowie trafiają się rzadko: większość nas potrzebuje podstawowej troski ze strony jednej, dwóch, pięciu osób. Ale jeśli pokocha nas choćby jedna, nie przepadniemy z kretesem.
Opisuję swój związek z El. Używam do tego celu niezwykłego jak na siebie tonu, zbliżonego wręcz do spowiedzi, tę zaś inauguruje nikt inny, tylko cierpliwy Hiob, który spowiada się przed Bogiem i czyniąc to, tworzy własną biografię. I który zamienia życie w fikcję, aby bardziej zaimponować Bogu, a przy okazji światu, pozbawionemu rzekomo znaczenia, lecz milcząco obecnemu w roli odbiorcy: "Słuchajcie, jestem Hiob, wcielenie cierpienia i pokory".
Jak wyspowiadać się przed światem? Krzycząc? Snując szczegółową opowieść? Uciekając się do wyobraźni? Pozostawiając to zadanie innym?
Czytałem z Filopaterem Lukrecjusza i dowiedziałem się stamtąd, że jeśli Bóg istnieje, to istoty ludzkie zupełnie Go nie obchodzą (powtarzanie tego kosztowało Filopatera niemało, zwłaszcza że zaraz dorzucał jeszcze herezję Platona: jeśli Bóg istnieje, to koniec naszych nadziei, albowiem bogowie idą ludzkości na rękę tylko wtedy, gdy tracą rozum).
Szalony bóg i grzeszna jednostka - doprawdy, niezła parka! "Dusza jest zbyt mała, by pomieścić samą siebie" twierdzi święty Augustyn - dlatego musi wytwarzać dodatkową przestrzeń ekspresji poprzez spowiedź, niewyobrażalną dla starożytnego Greka, który dążył do harmonii prawdy, a nie do jej deformacji dokonywanej przez porywy serca pochopnego jak moje. Święty Augustyn wybiera do
#146
tej roli pamięć, gorzką i zawodną w odzyskiwaniu - mówi tego, co zostało zapomniane.
Dlatego ja nie jestem święty. Postanowiłem nie mieć pamięci i pora, byście się o tym dowiedzieli. Tego, co pamiętam, nie pragnę. Tego, czego pragnę, nie pamiętam. Czemu? Może dlatego, że wszelka biografia, jak powiedział mi kiedyś Filopater, chce uchodzić za coś prawdziwego, nie fikcyjnego. Stanowiłaby więc owoc rozumu, nie emocji cierpienia, które biograf musi odsunąć w przeszłość.
Miasto świętego Augustyna to miasto boże. To było też miasto Filopatera. Ja mieszkam w mieście ludzkim, w którym pewien policjant, niejaki Adam Gongora, klęka przed moją żoną Priscilą Holguín, oboje zaś pozostają nieświadomi tego, co ja wiem. Że serce ma swoje motywy nieznane rozumowi. Że chce się uwolnić z kajdan i że Gongora żyje w więzieniu najbardziej płaskiego racjonalizmu, takim samym jak San Juan de Aragón i Santa Catita, dokąd trafiają ofiary policyjnego neogongoryzmu, nieświadomego, że serce ma własną historię i że ta osobista historia nigdy nie zostanie wyczerpana w biografii, filozofii czy polityce, albowiem jej celem - niewiarygodnym, niemożliwym do spełnienia - jest ni mniej, ni więcej, tylko odzyskanie raju.
Odzyskanie raju...
Odzyskanie miłości El.
Co wy na to?
#147
Rozdział 30
WIADOMOŚCI O KOMECIE:
W ramach niekończącej się dyskusji o kometach cytowany już duchowny, ksiądz Güemes (wreszcie zdradził swoje nazwisko), twierdzi, że każde ukazanie się podobnego ciała niebieskiego stanowiło znak proroczy. Rok 1965 to początek końca PRI i dominacji prezydenckiej; rok 1957 załamanie się "meksykańskiego cudu" i utrata rewolucyjnych złudzeń; o roku 1910 nie trzeba nawet mówić - rewolucja, Madero wkracza do stolicy, wstrząs, przelatuje kometa; w 1908 stary dyktator Porfirio Díaz ogląda kometę z wieży w Chapultepec, ogłasza, że Meksyk dojrzał do demokracji, i zaczyna się szykować do odejścia; w 1852 pojawienie się komety sygnalizuje upadek dyktatury Santa Anny i początek rewolucji liberalnej; w 1758 zapowiada nadchodzące walki o niepodległość; w 1682 wicekról La Laguna, hrabia Paredes, każe powiesić na placyku Volador Antonia Benavidesa, pirata wielkich mórz, który skończył żywot na suchym płaskowyżu, a wszystko dlatego, że z uporem przezywał się Czarnym Koniem - dowód, że każda przeszłość zawiera swoją przyszłość w zalążku; w 1607 Luis de Velasco młodszy zostaje po raz drugi mianowany wicekrólem Nowej Hiszpanii, zakazuje wyzysku Indian, ale zwalcza dowodzonych przez Yangę zbiegłych Murzynów z okolic Río
#148
Blanco, choć także tym później przebaczy i ofiaruje im nowe miasto w Veracruz, San Lorenzo de los Negros przy tej okazji, dowodzi Güemes, kometa ukazała się na cześć dobrego władcy; natomiast w 1553 roku jej przelot zbiegł się ze straszliwą powodzią w mieście Meksyk, co stanowiło dowód na to, że w równym stopniu wróży nieszczęścia, jak uświetnia chwile szczęśliwe; wreszcie w roku 1531 (konkludował sługa Kościoła) w tym samym momencie objawiły się kometa i Najświętsza Panienka, skończyła się epoka pogańska i zatriumfowała prawdziwa wiara, tak, tak, proszę pana. Owszem, odparł na to astrofizyk, niejaki Vizarrón, który, nie chcąc zostawać w tyle, również zdradził swoje nazwisko, owszem, proszę pana księdza, tyle że w 1508, kiedy w Meksyku nie było jeszcze nawet śladu chrześcijaństwa, na niebie też pojawiło się ciało niebieskie sypiące błyskami, azteckie świątynie zapłonęły, wody wezbrały, a wiatr połączył swe wycie z lamentem Płaczki przemierzającej co wieczór ulice miasta i zawodzącej: o moje dzieci, o moje dzieci...
- Jeszcze jeden dowód na to, że mam rację: to była zapowiedź przyjścia Pana! - woła don Güemes.
- Ależ skąd! - śmieje się Vizarrón. - Co łączy wszystkie komety? Mówię panu: nie historia, lecz fizyka. Kometa znajduje się w orbicie słońca. Składa się, mój drogi panie, z lodu i skał. Wytwarza przy tym gazową otoczkę. Ma długość miliona mil. Wyrzuca z siebie gwiazdy. Jest dziełem słońca. Ale nie odbija światła słonecznego. Odbija promieniowanie słoneczne, a to różnica, i emituje własne światło. Chwilowe światło, mój panie. Bo w pobliżu słońca wyparowuje. Przestaje istnieć.
- Ale jej przelot zbiega się z wydarzeniami historycznymi, to wyraźny dowód na zgodność wiary z faktami...
#149
- To pan łączy historię i cud, cud i kometę. Proszę posłuchać: co roku jest dziewięć komet. Co pan na to odpowie?
Nic. I tylko głos ogrodnika Adama Gorozpe (czyli mojego), podśpiewującego w skupieniu przy pracy: "Kometo, gdybyś wiedziała,/co twój lot zapowiada,/nigdy byś nie wzleciała/na niebo, skąd deszcz nam spada,/lecz nie twoja to wina/ani Boga, ni Syna".
#150
Rozdział 31
Szukam haka na Gongorę i jedna rozmowa podsuwa mi rozwiązanie.
Mikroskopijny gliniarz przychodzi do mnie z wizytą, kto wie, w jakim, sobie tylko znanym celu. Jest u mnie akurat jeden z moich doradców, więc proszę go, by został. Chcę w ten sposób dać Gongorze do zrozumienia, że nie ma między nami tajemnic. Cokolwiek chce mi powiedzieć, niech to powie przy świadkach. Koniec jego drobnych pałacowych intryg, że niby mamy razem rządzić i kto będzie numerem jeden, a kto numerem dwa, czy jedynka stanowi przykrywkę dla dwójki i czy będziemy współpracować na równych prawach, nawet jeśli ja, cywil, okażę się bardziej przekonujący jako szef państwa niż funkcjonariusz służb mundurowych, bo czasy rządów mundurowych też już się skończyły, prezydent musi być cywilem, i tak dalej, i tak dalej.
Jak zatem wspomniałem, proszę jednego ze współpracowników, aby przysłuchiwał się mojej rozmowie z Gongorą. Zobaczymy, czy ten odważy się proponować jakieś przekręty w obecności osób trzecich.
Karzełek wchodzi i maskuje swoje niezadowolenie z zastanej sytuacji.
- Don Diego Osorio - przedstawiam swojego doradcę. - Don Adam Gongora.
#151
Gongora kłania się Osoriowi, jakby w ten sposób go żegnał, lecz mój podwładny, posłuszny zaleceniu, ponownie siada, ku wyraźniej konsternacji gościa. Zapada milczenie. Osorio proponuje Gongorze papierosa. Gongora odmawia. Osorio wkłada papierosa do ust i potrząsnąwszy z rozmachem zapalniczką, jakby w obawie, że nie zadziała, zapala ją tuż przy twarzy Gongory.
Płomień ledwie muska policzek. Ale Gongora krzyczy.
Strasznym, agonalnym, obronnym krzykiem pełnym strachu, strachu i jeszcze raz strachu.
Kurdupel zrywa się z krzesła. Nie potrafi opanować ramion, które same wyciągają się w geście osłaniającym twarz przed niewinnym płomykiem zapalniczki.
Istne ucieleśnienie zgrozy.
Patrzę na niego. Patrzymy na siebie nawzajem.
Oczy Gongory zdradzają wściekłość, że oto dał się przyłapać na słabości. Mój współpracownik gasi ogienek. Trafnie odczytuje moje spojrzenie. Trafnie odczytuje mowę ciała. Znowu pstryka zapalniczką. Bawi się nią. Na milczący znak z mojej strony ponownie, niby przez przypadek, zbliża płomień do Gongory. Ten ostatni patrzy na mnie z głęboką nienawiścią. Wyciąga rękę. Nie ma odwagi, by samemu zdusić to, co budzi jego przerażenie. Chowa rękę. Zakrywa oczy drugą. Traci panowanie nad sobą. Odwraca się do nas plecami. Wypada z gabinetu. Mój doradca z powrotem zakłada czarną maskę, którą uprzejmie zdjął, aby dać przed Gongorą pokaz normalności. Dzięki, Diego.
Tylko dlaczego wszyscy wciąż noszą ciemne okulary?
#152
Rozdział 32
Opisana przed chwilą scena przywróciła mi, proszę państwa, pewność siebie, którą za sprawą przedstawionych tu perypetii mogłem, jak się obawiałem, utracić. Wszystko zdawało się ukartowane, żeby mnie pogrążyć. Ciemne okulary podwładnych. Romantyczne odrodzenie mojej biednej Priscili. Pojawienie się groźnego policjanta, Adama Gongory.
I, przede wszystkim, kryzys mojego związku z El.
To ostatnie martwi mnie najbardziej. Mogę się obyć bez współpracowników, bez żony, bez oziębłych kochanek; mogę się obyć bez wszystkiego, z wyjątkiem El.
Rozważam w samotności: czy powinienem pogodzić się z samym sobą, zanim wrócę do El, żeby powiedzieć jej to, co mogę jej powiedzieć nie wcześniej, niż powiem samemu sobie?
Czy raczej powinienem postawić na spontaniczność spotkania i stanąć przed El, by tak rzec, nagi, jak pierwszy mężczyzna pierwszego dnia: Adam i El.
Ja sam, czytelniku, który mi towarzysz, nie potrafiłbym już teraz rozgraniczyć tych dwóch rzeczy. Mieszają mi się w umyśle. Nie bez powodu: prawdę mówiąc, są jedną, a właśnie nadszedł moment prawdy.
El, zaakceptowałaś mnie jako człowieka dumnego. Zrobiłaś to, bo wiesz, że w przeciwieństwie do wielu innych
#153
przypadków moja duma nie opiera się na arogancji czy narcyzmie. Nie wiem zresztą, czy te ostatnie zasługują na miano dumy. Arogancja jest tylko pustą pozą przyjmowaną na użytek innych. Nie wypływa bynajmniej z duszy aroganta, lecz służy wyłącznie jednemu celowi: zrobić wrażenie na osobach trzecich, upokorzyć je, wybić się ponad nie (a czasami też ukryć własną czczość).
Narcyz z kolei, jak wiemy, to człowiek zakochany we własnym odbiciu. Czy to jest punkt odniesienia, który najlepiej nas określa, kochanie moje? Młody i piękny mężczyzna skazany na to, by się nie widzieć, lecz by być widzianym. To konsekwencja jego pochodzenia: bogowie obdarzyli go miłością do wszystkiego, z wyjątkiem własnej osoby. Jest nieszczęśnikiem, który posiada, ale nie posiada. Dlatego za kochankę ma tylko Echo. Czyste powtórzenie cudzego krzyku.
Echo jest sama, El, jej głos to wyłącznie echo innego echa. A jej kochanek, Narcyz, otrzymał przedwieczną obietnicę, że dożyje starości, ale pod warunkiem, iż nigdy nie będzie oglądał siebie samego. Nie wie, że to iście boski przywilej: starzeć się i starzeć, i nigdy nie dostrzegać na sobie upływu czasu. Wiedzieć, że jest się starym, ale tego nie widzieć.
Cena: nikogo nie kochać. Być kochanym, lecz samemu nie kochać. Być kochanym przez echo, zwykłe powtórzenie. Skoro jestem tak piękny, jak mówią, dlaczego nie mogę na siebie spojrzeć ani nikogo pokochać? Dlaczego kocha mnie jedynie echo? Kim jestem?
Ty wiesz, El: Narcyz, ani arogancki, ani dumny, lecz tylko ciekawy i udręczony przez własną ciekawość, pewnego dnia widzi swoje odbicie w źródlanej wodzie. I zakochuje się w tym odbiciu. Staje się więźniem siebie samego, swojego wyglądu, swojego obrazu.
#154
Wyobraź sobie jego rozpacz, El, kiedy odkrywa piękno, ale nie może go posiąść, bo to piękno jest tylko odbiciem w wodzie, a to odbicie jest nim, Narcyzem - nieuchwytną, niemożliwą do dotknięcia płynnością...
Duma stanowi przejaw godności. Stanowi, zgoda, jej najbardziej egoistyczny, lecz zarazem najmniej istotny element: człowiek godny może być dumy, choć może być też skromny, i zawsze się zastanawiałem, czy skromność nie jest aby inną, zakamuflowaną formą dumy. Skromność posunięta do ostateczności potrafi skrywać diaboliczną dumę, która tylko czeka na okazję, by się ujawnić - naga, a jednak z czarcim ogonem.
Mówię to wszystko, żeby stanąć przed El nie tylko z poczuciem własnej wartości, ale również z poczuciem wartości swojej erotycznej partnerki.
Do jakiego stopnia, w imię pamięci naszego związku, każde z nas powinno ustąpić drugiemu?
Czy też nie chodzi o ustępowanie - przynajmniej nie w sensie negatywnym - tylko co najwyżej o odstępowanie (od roszczeń), bez słowa, bez żadnego triumfowania czy użalania się nad sobą, poprzez gest czułości, ruch przybliżenia, postawę, która mówiłaby: "Nic się nie stało (choć wiadomo, że coś się jednak stało), po prostu bądźmy tacy jak zwykle".
Naprawdę? Czy odpuszczenie grzechów z przeszłości pozwala zacząć związek od nowa, czy też powinniśmy z El już zawsze dźwigać bagaż rezygnacji w rytm nieobecności?
Może pomijam tu to, co najprostsze i najbardziej bezpośrednie: El i ja się kochamy. El i ja nawzajem się potrzebujemy. W ferworze kłótni El oświadczyła, że nie, że ma przecież swoją przeszłość,
#155
własne życie, że mnie nie potrzebuje. Ja nigdy nie powiedziałem jej czegoś podobnego. Co nie upoważnia mnie teraz do odgrywania strony poszkodowanej. Muszę przyjąć dobrodziejstwo współdzielenia jako część przekleństwa utraty.
Nie wiem, czy sam siebie oszukuję, twierdząc, że wszystko to z konieczności pociąga za sobą arogancję czy narcyzm. Może sposobem na obejście tego niebezpieczeństwa jest naturalna wytrwałość - jeśli wytrwałość oznacza niejawny hołd dla osoby kochanej, nie zaś grubiańską natarczywość względem kogoś, kogo bez wzajemności pragniemy. Ufam, że będę umiał odpowiednio się zachować.
Skąd mam wiedzieć? Nie oszukuję się. Jedyne wyjście to przyjąć wobec El trudną postawę kogoś, kto wie, co się stało, ale nie prosi o wybaczenie, gdyż zakłada, że El, tak samo jak ja, pragnie, byśmy znowu się kochali, bo wszystko o sobie nawzajem wiemy.
Istnieją miłosne związki, których podstawą jest warunek, by jedno jak najmniej wiedziało o drugim. Tego rodzaju uczucie może wypalić się błyskawicznie albo trwać bardzo długo, albowiem poznanie drugiej osoby zajmuje całe życie. Do tej pory moja relacja z El rozwijała się dzięki poczuciu, że im więcej wiem, tym większą zyskuję pewność. Czy ta pewność skłoniła mnie do niepotrzebnego igrania z uczuciem El?
"Na jakiś czas musimy przestać się widywać" - tak powiedziałem, nie zdając sobie sprawy, że to puste słowa: że wszystko, co w pewnym momencie nakazywało mi je wypowiedzieć, by chronić El i nasz związek przed niebezpieczeństwami natury politycznej i rodzinnej, przed zagrożeniami piętrzącymi się jak czarne chmury - no bo Gongora, Priscila, Abelardo, bandyci, niesprawiedliwość, niepewność,
#156
Jenaro Ruvalcaba, Chachachá, Smok, mój teść, dziecię boże z Insurgentes i moi współpracownicy w nieodłącznych ciemnych okularach - że wszystko to w ostatecznym rozrachunku okaże się banalne, sztuczne, niewarte wzmianki.
I prawie zabije naszą miłość.
Czy zdołam ją wymyślić na nowo?
PS2: Zadzwoniłem do biura Abelarda w telewizji. Usłyszałem:
- Taki już tu nie pracuje.
- Dlaczego?
- Nie umiem panu powiedzieć.
- Gdzie jest?
- Kto to wie.
#157
Rozdział 33
Znam już tajemnicę Adama Gongory: Adam Gongora boi się ognia. I nie zna z kolei mojej tajemnicy. Nigdy nie zobaczy mnie nago. Przypuszczam na niego atak, podczas gdy rozmaite wątpliwości przypuszczają atak na mnie. Dlaczego właściwie chcę skończyć z Gongorą, skoro oddaje mi przysługę, absorbując Priscilę, odmładzając ją i wkradając się w jej łaski, czego ja już od dawna nie potrafię? Och, gdyby jedyną funkcją tego drugiego Adama było wykonywanie zadań, których pierwszy Adam wykonywać nie może albo nie chce (jak na przykład rozkochanie w sobie Priscili), zostawiłbym go w spokoju.
Problem w tym, że Gongora to nie tylko amant Priscili, lecz również strażnik porządku, a porządek, którego strzeże, jest jednym wielkim kłamstwem: opiera się na oskarżaniu niewinnych i ochronie kryminalistów. Owszem, Gongora zamyka pomniejszych szkodników, a do tego bogaczy i przedsiębiorców. Nie tyka natomiast, nawet przysłowiowym czubkiem palca, prawdziwych przestępców, wielkich narkotykowych bossów, importerów broni, ludzi winnych wymuszeń i porwań.
Niełatwo mu to głośno wytknąć, ponieważ opinia publiczna, spragniona jakichkolwiek działań, przyklaskuje wszelkim wdrażanym przezeń środkom, byle tylko coś się
#158
działo, i stąd - bez względu na to, co się powie - masowe demonstracje poparcia organizowane przez ubranych na biało ludzi domagających się kary dla bandytów. Gongora dostarcza tym wszystkim manifestantom satysfakcji, wyłapując płotki, a przy okazji przyskrzyniając od czasu do czasu jakiegoś milionera. Dla przykładu. A co ze zubożałą klasą średnią? Ma do dyspozycji Gorozpeville.
Faktem pozostaje, że prawdziwi przestępcy robią, co chcą, i że ja, przejrzawszy grę Gongory, zyskuję szansę na podjęcie przeciwko niemu kroków, których nie dałoby się uzasadnić jego idiotycznym romansem z moją żoną Priscilą.
Na początek przychodzi mi do głowy pewien fortel, mający go rozbroić.
Postanawiam udać idiotę. Zapraszam Gongorę do swojego biura i mówię, że podoba mi się jego plan: zobaczmy, czy uda nam się przejąć władzę, jeśli jednego Adama (mnie) posadzimy na fotelu prezydenckim, a drugiemu (Gongorze) pozwolimy pociągać za sznurki.
Gongora wykrzywia się w uśmiechu godnym Dicka Cheneya.
- Poza tym prawda jest taka, mój drogi imienniku - dodaję, wkraczając w piekielny krąg jego nieświeżego oddechu - że moja żona Priscilą zakochała się w panu na zabój.
Szkoda, że nie mogłem zrobić mu w tym momencie zdjęcia: to udawane zaskoczenie, głęboka satysfakcja, tiki ponurego donżuana. I naiwna ostrożność.
- Doprawdy? Co też pan opowiada!
- To fakt. I proszę posłuchać: nie zamierzam stawać wam na drodze...
- Ale przecież...
- Nie. Problem będzie z moim teściem, don Holguinem.
#159
- Problem?
- Problem.
Śmiech Gongory brzmi przerażająco uroczyście.
- Ja nie miewam problemów. Co pan na to?
- Ja na to, że don Celes to katolik, który codziennie przystępuje do komunii i bije się w pierś.
- Doskonale.
- Fatalnie. Nigdy nie pozwoli córce na rozwód.
- Skąd pan wie?
- Bo sam o tym myślałem.
- Zdążyłem się zorientować, że Priscila nie jest z panem szczęśliwa. Co pan na to?
- Ani ja nie jestem szczęśliwy z Priscilą. Szczerze panu mówię. Problem w tym, że mój teść nigdy się nie zgodzi na rozwód. "Małżeństwo zawiera się na zawsze", powtarza. "Małżeństwo kończy się dopiero wraz ze śmiercią jednego ze współmałżonków".
Gęste od znaczeń milczenie.
- Czy widział pan już sypialnię nieboszczki doñi Rosendy, matki Priscili?
- Priscila była tak miła, że...
- Czyli rozumie pan, jakim kultem otacza don Celes instytucję małżeństwa? Rozumie pan, że nigdy nie dopuści do rozwodu córki?
- Jasne, że tak. Czasem pojawia się na chwilę w salonie, kiedy pijemy herbatkę z Pris...
- " Vade retro, szatanie, nic ci się nie dostanie".
- Otóż to. - Tu Gongora chciał mnie przewiercić na wylot spojrzeniem, ale tylko wytrzeszczył oczy. - Mówi to zresztą na głos. Jakie stąd wnioski?
- Mój drogi panie... Wnioski są takie, że nasz wspólny wróg nazywa się Celestino Holguín.
#160
- Pański teść - rzuca Gongora ni stąd, ni zowąd, jakby się zaraził od Priscili ogólną niekoherencją. - Co pan na to?
- Ale już nie pański - wracam do tematu.
- Zobaczymy, zobaczymy... - Mój imiennik pochyla się do przodu, a ja, niby niechcący, zapalam mu zapałkę tuż przy twarzy.
PS3: Abelardo zostawił mi wiadomość. Jutro o czternastej trzydzieści obiad w restauracji Bellinghausen.
#161
Rozdział 34
Zastanawiam się, w warunkach tego rosnącego napięcia między prawdą a kłamstwem, między komedią a tragedią, czy to, co robię, staje się powoli tym, co powinienem robić. W obronie rodzin, ich środków do życia i ich własności, na których i dla których zbiłem - jak teraz rozumiem swoją fortunę.
Albowiem nie chodzi o osobistą zasługę czy o coś równie wyrwanego z kontekstu. Widzę, co się dzieje. Fizyczna obecność Adama Gongory jest tego dowodem i stawia mnie wobec przykrej konieczności zaoponowania.
Jak?
Może poprzez działania odwrotne do jego działań.
I to mnie odrzuca. Zdaję sobie sprawę, że aby pokonać Gongorę, muszę najpierw go oszukać takim idiotycznym gadaniem jak przed chwilą. Później jednak powinienem przejść do czynów tak brutalnych, że przerastających wszystko, na co potrafiłby się zdobyć sam Gongora.
Nasz kraj to kraj świeżych fortun. Może w epoce kolonialnej kler i posiadacze ziemscy podzielili się tym, co było do podziału, w zamian za utrzymywanie jakiego takiego porządku. Tyle że po wyzwoleniu ten porządek się rozpadł. Pozbawione hiszpańskiej opieki nowe państwo zaczęło przypominać słynny z aktów przemocy jarmark w dublińskim
#162
Donnybrook albo pogrążony w chaosie kościół w Amozoc, istny burdel, z francuska chienlit albo z argentyńska quilombo, którego funkcjonowaniu rytm nadawała wyłącznie - postukująca czasem groźnie - proteza dyktatora Santa Anny. Juárez i liberałowie skończyli z konserwatywnymi rządami, cesarstwem Maksymiliana i francuską okupacją. Od tamtej pory Meksyk usiłuje zachować równowagę między porządkiem a postępem, instytucjami a awansem. Powtarzam sobie, że bogacze z czasów mojego dzieciństwa to w zasadzie biedacy w zestawieniu z dzisiejszymi milionerami, przy czym ci ostatni działają w ramach bardzo zróżnicowanego, bardzo licznego społeczeństwa, złożonego ze stu milionów ludzi walczących wszelkimi metodami o lepsze miejsce pod słońcem.
Jestem adwokatem i specjalistą od inwestycji. Znam wielu lekarzy, prawników, architektów, profesorów, naukowców, biznesmenów, a nawet polityków, którymi może się poszczycić nasz kraj. Rozumiem też jednak odwieczne mechanizmy meksykańskiej korupcji, znajdujące zastosowanie na samej górze i na samym dole, od orła po węża, od lwa po kojota. I tę wieczną przepychankę, tę ciągłą wymianę kadr, porozumiewawczych mrugnięć, propozycji "nie do odrzucenia". Począwszy od łapówki dla policjanta, skończywszy na łapówce od ministra. Po to, żeby ten pierwszy nie wsadził cię do więzienia i żebyś ty nie wsadził do więzienia tego drugiego. Zwariować można!
Nie: najgorsze, najgroźniejsze jest pojawienie się nowej klasy bandytów, którzy powoli przejmują władzę, najpierw na granicy, potem w głębi kraju, najpierw poprzez niepiśmiennych policjantów, potem poprzez oświeconych polityków, wszystko chyłkiem - skąd się tacy biorą? Nie są rolnikami ani robotnikami, ani przedstawicielami klasy średniej.
#163
Należą do osobnej klasy: klasy przestępców, zrodzonej, jak Wenus z morskiej piany, z piwnej piany rozlanej w brudnych barach. To synowie komety. Korumpują, przekonują, szantażują, grożą i w końcu przejmują władzę nad miastem, nad regionem, w końcu nad całym krajem...
Najgorsze, że czasami w imię słusznej sprawy trzeba się posłużyć mniej słusznymi metodami.
I teraz to zadanie przypadło mnie.
Znalazłem się, panie i panowie, między młotem konieczności a kowadłem wymogu. To różnica. To, co konieczne, można odwlec. Tego, co wymagane, nie. Jak dla mnie - konieczne jest lepsze, bardziej sprawiedliwe społeczeństwo. Aby zaistniało, wymagana jest z mojej strony brutalna akcja, która zniweczy skutki działań Adama Gongory.
Ten śmierdziel sam, mimo woli, stwarza mi okazję. Na dnie mojego umysłu zdążyło się już zapalić czerwone światełko: Gongora to kombinator. I może w końcu przekombinować.
Przekombinował.
Mistrzowski plan tego drugiego Adama (that is Gongory) sprowadza się do zajmowania pustych politycznych przestrzeni powstałych po wycofaniu się lokalnych instytucji rządzących. Takie miejsca natychmiast opanowuje Gongora, posługując się siłami bezpieczeństwa publicznego. Kiedy lokalną władzę paraliżuje fala zbrodni, natężenie przemytu broni i narkotyków albo po prostu zwyczajny brak autorytetu wśród ludności, Gongora każe uzbrojonym po zęby funkcjonariuszom patrolować rządowe budynki, w strategicznych punktach rozstawia karabiny maszynowe i planuje - jak się obawiam - rozwiązanie parlamentu, rozstrzelanie ludzi całkiem niewinnych, jak również winnych pomniejszych wykroczeń, oraz uwolnienie tych najbardziej
#164
niebezpiecznych i stworzenie z nich faszystowskiej - nie bójmy się tego słowa - armii.
Czy to ma być odpowiedź na zasygnalizowane tu przeze mnie problemy? Majaczę czy rozumuję racjonalnie? Zgaduję czy przewiduję?
Ile wiem na pewno, a ile jedynie sobie wyobrażam? Powiedzmy, że po połowie. Tylko że Gongora, żądny władzy, ale władzy uznanej, rozdrabnia się na elementy bardziej barokowe niż ozdoby kościoła w Tonantzinda i wprowadza w czyn zbrodniczy zamiar, który ma pozwolić mu upiec dwie pieczenie na jednym ogniu.
I właśnie tu zawodzi go, zamroczonego miłością, inteligencja.
Po naszej rozmowie sądzi, że odkrył moją słabą stronę. Myśli, że nienawidzę swojego teścia, don Celesa, Króla Herbatnika. Tylko don Celes stoi na drodze zjednoczenia Gongory i Priscili oraz rozdzielenia Priscili i mnie. Bo nie uznaje rozwodów, vade retro i tak dalej.
Dlatego Gongora postanawia wyeliminować don Celesa, dla swojej i mojej przyjemności.
Tyle że nie ma zbrodni doskonałych. Gongora o tym nie wie. Ja wiem. Oto różnica między człowiekiem wykształconym (takim jak ja, wybaczcie zarozumialstwo) a głupim prostakiem w rodzaju Gongory (osłem, który próbuje grać na flecie i dyrygować orkiestrą).
A oto zbrodniczy plan.
Gongora rozkazuje jednemu ze swoich zbirów - niejakiemu Smokowi, właśnie uwolnionemu z więzienia dzięki jego, Gongory, osobistej interwencji - zabić don Celesa, kiedy ten, beztroski i żarłoczny, będzie odbywał cotygodniowy obchód swoich piekarni. Tyle że Smok, zamiast zabić don Celesa, zabija anonimowego piekarza, również odbywającego ów obchód,
#165
a pojąwszy swój błąd, oszukuje zleceniodawcę, zmyślając, że wywiązał się z zadania, zabił, kogo trzeba, więc Gongora powinien teraz spełnić obietnicę i uwolnić go, Smoka, for good, na dobre, z ponurego więzienia San Juan de Aragon.
Don Gongora zjawia się więc, cały w czerni, w Lomas Virreyes, aby złożyć kondolencje swojej przyszłej narzeczonej, a obecnie wciąż mojej żonie Priscili. Dziwi się zaskakującym jak na katolicki dom brakiem krepy przy wejściu i niemal pada rażony apopleksją, kiedy drzwi otwiera mu nie kto inny, tylko sam don Celestino Holguín, cały i zdrowy, lecz niezbyt przyjaźnie nastawiony wobec gościa.
- Wchodź, wchodź, ty szpiclu - zwraca się do zacukanego Adama Gongory. - No, bo ci herbatka wystygnie. Tylko się nie potknij o dywan. Prawdziwy, perski.
#166
Rozdział 35
Zjawiam się w restauracji Bellinghausen, gdzie jestem umówiony na obiad z Abelardem Holguinem. Mój szwagier zarezerwował dla nas dwóch czteroosobowy stolik na podwyższeniu, które pozwala nam wszystko widzieć i pozostawać na widoku, a zarazem odgradza nas od innych na tyle, że ani my nie możemy nikogo podsłuchać, ani nikt nie może podsłuchać nas. (Właściciel wciąż wzbrania się przed podzieleniem lokalu na mniejsze przestrzenie przystosowane do potrzeb klonów doktora Fu Manchu).
Jest w Abelardzie coś nowego. Powiedziałbym, że lśniącego. Szwagier zawsze był elegancki. Teraz ta elegancja przydaje mu blasku. To mną wstrząsa. To dla Abelarda nietypowe. Powściągliwość, którą wykazywał w rodzinnym domu, wydaje się znikać, zastąpiona czymś w rodzaju dziwnego światła. Przypuszczam, że obracanie się w telewizji sprzyja takim zmianom, więc już-już zamierzam tę kwestię przemilczeć, kiedy przypominam sobie, że zadzwoniwszy do Abelarda do biura, usłyszałem, że już tam nie pracuje.
- Zmieniłeś pracę? - pytam bez większych wstępów.
- Nie. - Uśmiecha się. - To praca zmieniła mnie.
Robię minę pod tytułem "opowiadaj".
Abelardo wdaje się w długi wywód, świadczący w pewnej mierze o jego talentach literackich. Zdarzyło mi się poznać
#167
wielu młodych ludzi, którzy bez powodzenia próbują swoich sił na polu pisarstwa, aż pewnego dnia pojmują, że to nie ich działka, a retoryczne zdolności wykorzystują potem jako skrzydła, by wzlecieć ku innym, mniej wymagającym, choć bardziej wygodnym gniazdom.
Wywód Abelarda dotyczy sytuacji w kraju, a zatem kwestii doskonale znanej zarówno mnie, jak i wam, jeśli czytacie te strony. Płyniemy bez steru. Utraciliśmy wiarę w cokolwiek. Rząd sobie nie radzi. Partie walczą ze sobą nawzajem i niczego nie wnoszą. W parlamentach stanowych posłowie albo śpią, albo okupują trybuny i rozwieszają transparenty. Stanowe rządy są w znacznej części kontrolowane przez kartele narkotykowe albo dławione żelazną ręką Adama Gongory. Wystraszeni turyści jeżdżą gdzie indziej. Ceny ropy spadają. A co do granicy - siła robocza nie ma szans wyemigrować, a w Meksyku brak pracy, mimo że wszystko wymaga odbudowy lub stworzenia od podstaw: drogi, porty, zbiorniki wodne, miasta, rolnictwo, plan zagospodarowania tropików...
Ograniczam się do przytakiwania. Abelardo się rozpędza i próbuje odpowiedzieć na odwieczne pytanie: co robić?
Chcę się włączyć, punkt po punkcie proponując rozwiązania dla przemysłu, handlu i tak dalej.
Przerywa mi, nieco naiwnie i z odrobiną pogardy.
- Nic, tylko programy i programy, Adam. Znamy to wszystko na pamięć. Zawsze kończy się na gadaniu. Wszystkie te dobre chęci udaremnione przez marazm, chciwość, lekceważenie. Skoro mam już to, czego chciałem, po co się martwić o innych? Tak myśli mój ojciec, nie mów, że nie.
Patrzy na mnie trochę podejrzliwie.
- A ty, Adam?
Odpowiadam, że ja jestem prawnikiem i biznesmenem,
#168
który generuje dochody i stwarza miejsca pracy, dając ludziom możliwość robienia oszczędności i odkładania na emeryturę...
Abelardo znów mi przerywa.
- A dusza, Adam? Duch tego kraju?
Szczerze mówiąc, nie bardzo wiem, co mu odrzec. Powiedziałem już, co miałem do powiedzenia. Wierzę w inwestycje, pracę, postęp, co właściwie...?
- A dusza? - upiera się Abelardo. - Co będzie z naszą duszą?
Na tak poważne pytanie nie ma natychmiastowej odpowiedzi. Odkładam ją więc na później. Dusza... No cóż... Jeszcze przyjdzie czas... Cała wieczność przed nami, czyż nie?
Natomiast rozwiązania sytuacji w moim domu nie da się odkładać na później.
Chodzi o Priscilę, siostrę Abelarda, córkę don Celestina, kochankę (platoniczną?) Gongory, a moją małżonkę przed Bogiem i ludźmi.
Dociera do mnie, że odkąd wynikła cała ta zagadkowa sprawa, ani razu nie rozmawiałem sam na sam z żoną, zbyt często okupowaną przez Gongorę i zbyt rzadko obecną w moich myślach. Sądziłem, że tak już będzie aż do naturalnego końca. Tyle że tego popołudnia Priscila postanawia wziąć byka za rogi.
- Dziwi cię, że pokochałam brzydkiego mężczyznę?
- Nie - odpowiadam spokojnie. - Wbrew pozorom brzydale mają zwykle więcej szczęścia niż przystojniacy.
- Rumba jest przyjemniejsza niż son - podejmuje moja znana z niekoherencji żona.
- Co takiego? Mów do rzeczy, na miłość...
- Mówię, że kocham brzydkiego brudasa. Że mam dosyć twojej schludności. Wszystko w tobie jest czyściutkie,
#169
wypucowane, w Jalisco umieją kochać, a rzeczywiste prawo głosu...
- No i znowu - próbuję zakończyć to absurdalne przedstawienie.
- Wygrałam! Nade mną słońce tropików!
- Jesteś biedną idiotką - wyrywa mi się.
- Znów będę Królową Wiosny! Cantinflas!
- Suche liście odchodzą w zapomnienie, jak mówi piosenka...
- Już nic nie możesz mi zrobić. - Priscila puszy się jak paw. - Bo nic nie możesz zrobić swojemu rywalowi. Na wielkim ranczu, gdzie mieszkałam...
- Zdajesz sobie sprawę, że Gongora cię tylko wykorzystuje?
- On mnie kocha. Mówi, że jestem świeczką na jego torcie.
- Dlatego cię zgasi.
- Dlatego będzie na mnie chuchał i dmuchał.
- Właśnie. Aż zgaśniesz.
- Stoję na dziobie swojego okrętu, a stery dzierży dusza ma... Marsjanie wylądowali... On mnie kocha.
- Kocha cię, żeby mnie pogrążyć. I chce zabić twojego ojca. Obudź się, skarbie, obudź, bo już świta.
W miarę jak się do siebie przybliżamy, narasta między nami elektryczne napięcie i Priscila, nie wiedząc, czy się odsunąć, czy wytrzymać, zaczyna nucić hymn narodowy.
- Uwodzi cię, żeby wyciągać od ciebie sekrety, manipuluje tobą, a na koniec pozbędzie się ciebie jak brudnej chusteczki i...
- Zazdrośnik! Na drodze do Guanajuato!
- Co znowu?
- Brzydal jest najbardziej rycerski. Brzydal ma największą władzę. Brzydal mnie kocha.
#170
- A ty jego?
- Z mych boskich jadeitowych oczu wyczytasz moją miłość.
Co mogę na to odpowiedzieć?
Mogę zdradzić, że Gongora planuje zamordować don Celestina? I że raz już próbował, ale mu się nie udało i zginął tylko biedny piekarz, odbywający ten sam obchód co jego szef?
Nie robię tego, bo wiem, że Priscila by mi nie uwierzyła.
Nie robię tego, bo wiem, że don Celes nie pozwoliłby jej na rozwód.
Nie robię tego, bo sądzę, że za drugim podejściem mały śmierdziel dopnie swego i zabije don Celesa, żeby ożenić się z Priscilą.
Muszę się śpieszyć.
Wszystko toczy się coraz szybciej i obawiam się, że zmierza w stronę katastrofy. Świadczy o tym zachowanie naszego ogrodnika, Xocoyotzina Peredy: znajduję go rozpaczliwie płaczącego przy wykonywaniu obowiązków - jako że jest to człowiek bardzo obowiązkowy - czyli koszeniu trawnika, który otacza dom mojego teścia i opada ku wąwozowi, gdzie pod naszymi stopami i pod warstwą trawy spoczywają przysypani całkowitym zapomnieniem umarli...
- Co się stało, don Xocoyotzinie? - pytam i kładę dłoń na ramieniu tej skamieliny.
- Nic, nic, szefie - odpowiada don Xocoyotzín, a na jego twarzy, oprócz zwykłej melancholii, maluje się całkiem nowy smutek.
- Nie, no naprawdę, proszę mi powiedzieć.
- Chodzi o Xocoyotita - szlocha. - O Xocoyotita.
- Pańskiego wnuka? - pytam ze znajomością rzeczy. Xocoyotito to pański wnuk, prawda?
#171
- Nieprawda, proszę pana.
- Jak to? Pański wnuk nie jest pańskim wnukiem?
- Jest. A raczej był... Był moim wnukiem - płacze don Xocoyotzin.
Nie przystaje ani na chwilę. Ciąga kosiarkę w tę i z powrotem, zmuszając mnie do kręcenia się w kółko.
Opowiada: wezwano go, żeby przyjechał po zwłoki swego wnuka, Xocoyotita Peredy Ramosa, wyłożone pod murami więzienia San Juan de Aragon. Obok leżało jakieś dwadzieścia innych trupów, pozostawionych tam, by krewni mogli je odebrać. Każdy z karteczką identyfikacyjną przyczepioną do dużego palca lewej nogi.
- Lewej nogi?
- Tak, szefie. Wszyscy tak mieli. I mój Xocoyotito też, ubrany poza tym w same majtki.
- I nie udzielono panu żadnych wyjaśnień?
- Ależ tak: że to bandyci na usługach karteli, schwytani i zabici w Michoacanie, a teraz odesłani rodzinom w stolicy.
- Co pański wnuk robił w Michoacanie?
- Oj, szefie, Xocoyotito nigdy nie był w Michoacanie...
- A więc...?
- Tego dnia, co to go wtedy podobno schwytali w Michoacanie, był ze mą na urodzinach swojej siostry...
- A więc?
- Wszystko to kłamstwa, don Adamie. Mój wnuk zapłacił za cudze winy. Ani nigdy nie był w Michoacanie, ani nie miał nic wspólnego z narkotykami. Reperował meble, całe dnie w swoim warsztacie!
Przypominam sobie, że w Kolumbii zdarzył się wypadek tak zwanych fałszywych punktów dodatnich - chodziło o wydane w trybie doraźnym wyroki śmierci, wykonane na
#172
chłopcach, którzy rzekomo współpracowali z kartelami, a mające na celu podreperowanie statystyk pokazujących efekty walki sił publicznych z przestępczością zorganizowaną. Skoro nie udawało się złapać prawdziwych bandytów, wystarczyło wytrzasnąć skądś zwłoki i przedstawić niewinnych w istocie chłopców jako sługusów mafii. Następnie zwracano ich ciała rodzinom, a że były to rodziny proste i ubogie - kto miał protestować? Kto miał dochodzić sprawiedliwości? Na pewno nie mój ogrodnik.
- Dość, że oddali mi mojego chłopca, don Adamie.
Nie wiem, czy spłynęło na mnie objawienie, czy po prostu wskoczył na miejsce ostatni element układanki - tak czy owak zrozumiałem, że Gongora musi podeprzeć się konkretnymi cyframi, nawet jeśli miałyby się one odnosić do niewinnych ofiar. A kiedy mój działający teraz z ponaddźwiękową szybkością umysł dodał do tego prześladowania Bogu ducha winnej klasy średniej oraz zwyczajowych kozłów ofiarnych - czyli klaunów, dziwek obojga płci, włóczęgów i żebraków - okazało się, że nawet jeśli Gongora zamyka niekiedy prawdziwych przestępców, takich jak mężczyźni z San Juan de Aragon i kobiety z więzienia Santa Catita, w rzeczywistości nie robi nic, żeby naprawdę zwalczać zbrodnię: stwarzał pozory, wybierał ofiary, usiłował się przypodobać opinii publicznej, ale jednocześnie nie tykał ani kryminalnych struktur, ani ich szefów, ani ich...
Wszystko zrozumiałem - także to, co powinienem zrobić, żeby Gongorę zniszczyć.
A to coś było tak samo podłe jak poczynania Gongory albo nawet bardziej.
Tyle że ja działałem w imię sprawiedliwości.
#173
Rozdział 36
Mało prawdopodobne, żeby mój szwagier, Abelardo Holguín, odmówił mi przysługi. Rozmowę, która zakończyła się pytaniem o duszę, odłożyliśmy na później, obiecując sobie rozpocząć następną tymże pytaniem...
Twierdzę więc, że Abelardo nie potrafiłby zamknąć mi drzwi przed nosem - nie wiem, czy dlatego, że miał zawsze tylko jednego przyjaciela (mnie) we wrogim domu swego ojca, czy też dlatego, że kibicowałem mu we wszystkich jego poczynaniach, począwszy od momentu, kiedy opuścił domowe więzienie w Lomas Virreyes, przez okres, kiedy bezowocnie próbował sił w literaturze, a następnie dzięki spotkaniu z don Rodrigiem Połą pisał scenariusze telenowel, aż po chwilę obecną...
Umówił się ze mną w restauracji i opowiadał mi o duszy. Ja zadzwoniłem do telewizji i usłyszałem, że on już tam nie pracuje.
Nie chcąc stracić kontaktu z najinteligentniejszą osobą w tej rodzinie kretynów, wpadłem na świetny pomysł, by podarować Abelardowi najnowszy model palma Pre. Palm Pre to smartphone, czyli sprytny telefon opracowany przez zespół trzystu inżynierów, ażeby zabić ćwieka konkurencji na rynku telekomunikacyjnym. Operacja się udała. Plus jest taki, że to nowinka niedostępna jeszcze w Meksyku, co zabezpiecza mnie
#174
przed oficjalnymi i nieoficjalnymi próbami kontrolowania moich kontaktów. I kiedy mój szwagier wyprowadzał się z domu, postanowiłem podzielić się z nim tym skarbem. Bez oglądania się na skutki.
- Dzwonię, żeby się umówić. Chyba powinniśmy porozmawiać, ty i ja.
- Ty, ja i ona - odpowiada.
- I ona - zgadzam się najzwyczajniej w świecie, choć nie bardzo mi się uśmiechają dodatkowe sekrety. - Gdzie?
- W zoo w Chapultepec.
Nie odwiedzałem tego miejsca od czasów dzieciństwa, mimo że mijam je codziennie w drodze z domu w Virreyes do biura przy Paseo de la Reforma. Z daleka jednak - na tyle, że nie docierają do moich nozdrzy głębokie i ostre zwierzęce zapachy, które teraz witają mnie u wejścia do roślinnej przestrzeni parku.
Zdążyłem już zapomnieć ten przenikliwy zapach ogrodu zoologicznego, zapach nad zapachy. Zdaję sobie sprawę, że to woń wszystkich tych zwierząt, które żyją tutaj obok siebie, oddzielone zarówno od publiczności, jak i od siebie nawzajem kratami i fosami. Wiem doskonale, że istnieją zwierzęta, które pchane w równym stopniu przez instynkt i potrzebę atakują inne zwierzęta: te wielkie zjadają te małe. Z innymi wielkimi natomiast - gorylami, niedźwiedziami, lwami i tygrysami - współżyją pokojowo. Nas natomiast zaatakowałyby z pewnością, bo wprawdzie nie jesteśmy mali, ale za to inni, dwunożni, powiedzmy, że racjonalni, a w każdym razie obdarzeni mową. Zaatakowałyby, gdyby nas zauważyły.
Jako że my, przede wszystkim, jesteśmy podglądaczami. Przychodzimy do zoo, żeby się im przyglądać. Niektórym rzucamy orzeszki. Inne lubimy naśladować. Próbujemy ryczeć jak one. Drapiemy się radośnie - jak małpy. Machamy
#175
ramionami, jakby to były skrzydła, i odkrywamy, że nasze zainteresowanie pozostaje nieodwzajemnione. Zwierzęta na nas nie patrzą. Żywią względem nas obojętność. A przecież to my je więzimy. Tygrys porusza się lekko. Sprawia, że drży powietrze. Chodzi po klatce, jakby na swojej drodze nie miał nikogo żywego.
Bo właśnie przed wielką klatką z tygrysami czeka na mnie tych dwoje. Abelarda rozpoznaję.
Jego towarzyszki - nie.
Stoi do mnie tyłem, pogrążona w kontemplacji tygrysa. Abelardo podaje mi rękę. Towarzysząca mu kobieta odwraca się, by na mnie spojrzeć. Ja jej nie widzę. Twarz zakrywa gruby szal. Szal nie do przebicia wzrokiem, niepozwalający dostrzec absolutnie niczego - jej głos musi pokonać tę zaporę, zanim przedrze się do mnie, wypowiadając prowincjonalnie staroświecką formułę powitania:
- Sagrario Guadalupe, do usług.
Sagrario Guadalupe czy Guadalupe Sagrario? Z czego wynika ten tak rozpowszechniony zwyczaj podawania nazwiska przed imieniem?
Sagrario Guadalupe. Guadalupe Sagrario.
Cała w czerni. Włączając w to szal. Pierwsze, co, jak sądzę, przykuwa moją uwagę, to mnisia sukienka (albo może raczej mnisza, albo nie, jednak mnisia), do tego czarne rajstopy i czarne buty na płaskim obcasie. Tylko ręce, bez rękawiczek, zdradzają nieznajomą. To ręce starej kobiety. Ręce kościste, pokryte niebieskimi, nabrzmiałymi żyłkami, ręce o powykrzywianych reumatyzmem palcach, które ujmują moją dłoń, by zaraz się wycofać, jak gdyby ten kontakt mógł zdradzić wszystko, co ma zostać ukryte.
Patrzymy na zwierzęta. Jest ich w zoo w Chapultepec ponad trzy tysiące. Osobne miasto.
#176
Rozdział 37
OSTATNIE WIADOMOŚCI:
Wciąż toczy się publiczna dyskusja o kometach. Astrofizyk Vizarrón dostarcza nam informacji o tym zjawisku, cofając się aż do Arystotelesa, który wspomniał je po raz pierwszy i użył przy tej okazji określenia "płonąca obietnica". Nie wiemy zresztą, czy mowa tam o "obietnicy", czy o "nadziei", jak utrzymuje ksiądz Güemes, konsekwentnie obstając przy nadawaniu temu fizycznemu fenomenowi duchowych konotacji.
Doktor Vizarrón szczegółowo przedstawia historię komet z naukowego punktu widzenia, począwszy od Stagiryty, lecz duchowny argumentuje, że pojawienie się komety to zawsze znak od Boga, rozgniewanego na ludzi za krzyżowanie Jego boskich planów. Co mają boskie plany odparowuje człowiek nauki - do wyjaśnienia zaproponowanego przez Newtona: że kometa to jedynie zwyczajny fizyczny przejaw tego, co nazywamy przyciąganiem grawitacyjnym? W jakich odstępach czasu możemy oglądać kometę? - pyta więc boży sługa. Co siedemdziesiąt pięć lat. Tę samą kometę? Czy to nie dowód na istnienie niebieskiego planu? Sam pan mówi - konkluduje naukowiec - że chodzi o plan niebieski, a nie boski. Przecież to to samo -
#177
odpowiada ksiądz, usiłując mieć w tej debacie ostatnie słowo.
Policja stanu Teksas w USA zatrzymuje i okrada robotników sezonowych, którzy wracają do Meksyku ze swymi uciułanymi w pocie czoła dolarami albo próbują je wpłacić na konto w banku. Rozstawione wzdłuż dróg patrole wypatrują imigrantów, by oskarżyć ich o nielegalną pracę. Jeśli delikwent prosi o przewiezienie na lokalny posterunek, by móc tam udowodnić, że a) ma pozwolenie na pracę lub b) właśnie wraca do domu i nie zamierza ponownie przekraczać granicy z północnym sąsiadem, albo też zasugerować, żeby c) panowie policjanci zwrócili się po wyjaśnienia do jego pracodawcy, jego samego natomiast zostawili w spokoju, nieodmiennie kończy się to tym, że d) funkcjonariusze ignorują te argumenty, udają, że nie rozumieją po hiszpańsku, i wreszcie stawiają zatrzymanego przed alternatywą f) wybieraj: pieniądze albo pudło. "Ale ja mam pozwolenie". "Wyglądasz, jakbyś nie miał". "Moje papiery są w porządku". "Twój wygląd świadczy przeciwko tobie, a tu pozory się liczą. Pay up".
Władze stanu Guerrero poinformowały o aresztowaniu austriackiego turysty Leonarda Kakabsy albo Cacasy, oskarżonego o zamordowanie niejakiej Sofii Galvez, świadczącej usługi seksualne w kolonialnym mieście Taxco. Mężczyzna ten został już zresztą zatrzymany tydzień wcześniej w związku z podejrzeniem o zabójstwo innej mieszkanki Taxco, Sofii Derbez, znanej jako Cętka i również świadczącej usługi seksualne. Po zapoznaniu się z okolicznościami śmierci Cętki sąd uznał, że skazanie kogoś tak młodego i przystojnego jak Leonardo Kakabsa albo Cacasa za mord na prostytutce
#178
jedynie przysporzyłoby miastu złej sławy i wypłoszyło turystów. Wyszedłszy na wolność, Austriak rychło popełnił kolejną, wzmiankowaną już zbrodnię. Ponownie zatrzymany, tłumaczył, że obie świadczące usługi seksualne panie po wykonaniu swojej pracy wyśmiewały się z niego i jego nazwiska, oddając się nieprzyzwoitym grom słownym. Jednakże, jak wyjaśnił, do zabójstwa popchnęło go coś innego, a mianowicie fakt, że prostytutki uparcie nazywały go Niemcem, podczas gdy on jest narodowości austriackiej. Tym razem sąd nie miał innego wyjścia i musiał wydać wyrok skazujący, ubolewając przy tym nad szkodami, jakie decyzja ta wyrządzi lokalnemu przemysłowi turystycznemu. "Co jest ważniejsze - pytał sędzia - ukaranie przestępcy czy troska o turystykę stanowiącą główne źródło dochodów miasta Taxco?" Odpowiedzi na to pytanie udzielił sam Leonardo albo Leonard Kakabsa vel Cacasa, mówiąc, że zabijanie prostytutek ma w zwyczaju od czasów dojrzewania, a motorem jego działań od samego początku pozostaje niepowstrzymana odraza i chęć wymierzania sprawiedliwości. "Zabijałem wcześniej i będę zabijał nadal" - oświadczył ten trudny do sklasyfikowania obywatel, kiedy na mocy istniejącego między Meksykiem a Austrią porozumienia o ekstradycji przekazywano go przedstawicielom władz austriackich.
Artykuł powiązany: Wylądowawszy w Wiedniu, rzeczony Kakabsa vel Cacasa poprosił o możliwość odwiedzenia krypty w miejscowym kościele oo. Kapucynów, gdzie pragnął uklęknąć przed grobem Maksymiliana Habsburga (który leży obok Orlątka, księcia Reichstadtu, syna Napoleona I i Marii Ludwiki austriackiej), dziewiętnastowiecznego cesarza Meksyku, syna ich cesarskich mości Franciszka i Zofii,
#179
potomka dziedzicznej (i kazirodczej) linii hiszpańskich i austriackich Habsburgów, neapolitańskich Burbonów i bawarskich Wittelsbachów. Zapytany o powód, Kakabsa vel Cacasa wyjaśnił, że jego poczynania w Meksyku stanowiły po prostu rodzaj zemsty za rozstrzelanie Maksymiliana przez mieszkańców tego dzikiego kraju. Wiedeńskie władze, zapoznając się z kartoteką delikwenta, natknęły się na dwa kolejne niewyjaśnione morderstwa popełnione na świadczących usługi seksualne Zofiach. Przeprowadzone od razu dochodzenie ujawniło, że matka zatrzymanego również nosiła takie imię. Leonardo albo Leonard pozostaje pod obserwacją uznanych autorytetów w dziedzinie psychiatrii (zwanych co prawda przez opinię publiczną Wichtimacherami, Besserwisserami, Ważniakami albo Mędrkami) w zakładzie zamkniętym przy Wahringerstrasse.
Artykuł późniejszy. W lodziarni w Buenos Aires, usytuowanej w okolicy Las Heras, prawie na skrzyżowaniu z Anchoreną, Tomás Eloy Martínez mówi o przypadku Kakabsy vel Cacasy jako o potencjalnym temacie powieści. Sergio Ramírez, pisarz z Nikaragui, przełamuje swoją zwyczajową powagę niespodziewanym, szerokim i radosnym uśmiechem. Kakabsa to nie Cacasa, to Sacasa, mówi. I wyjaśnia, że w Nikaragui żył kiedyś mitoman zwariowany na punkcie kazirodztwa narzucanego niektórym przez nazwisko - po co tyle Chamorrów, Coroneli, Debayle’ów?
Nie chodziło o pokrewieństwo, wyjaśnia Sergio, ale o to, że w Nikaragui nazwiska są tym, czym gdzie indziej imiona nadawane na cześć świętych: podstawą tożsamości i egzystencji. Dlatego nie da się ustalić, czy Sacasa pochodził z "tych Sacasów", czy był zwyczajnym mitomanem z Blefu, uzurpującym sobie prawo do "arystokratycznego" nazwiska,
#180
żeby za jego fasadą ukrywać swoje niezliczone wybryki, takie jak:
Fabrykowanie fałszywych rękopisów, rzekomo autorstwa poety Rubena Daria, a następnie publiczne ich palenie, wywołujące zbiorowy gniew w narodzie, który postrzega Daria jako swoją rację bytu: że kraj niby mały, ale za to poeta wielki. Sacasa, pod zarzutem braku poszanowania dla świętości, trafił za to do więzienia, ale na krótko.
Domaganie się, żeby nikaraguańskim dyktatorom piętnować pośladki żelazem (gotycką literą "D"), w dwojakim celu: z ich perspektywy - żeby się wyróżniali, z perspektywy reszty Nikaraguańczyków - dla łatwiejszej identyfikacji. Somoza odpłacił Sacasie pięknym za nadobne, częstując go upichconą przezeń własnoręcznie zupą albo raczej odbijającym się trwale kakao: kazał mu mianowicie wytatuować na tyłku "I", od "imbecyl", choć wedle samego Sacasy - od "imperator"... Cóż...
Rozdawanie dzieciom modlitewników z powtykanymi gdzieniegdzie stronami z "Playboya", wywołującymi w trakcie mszy niepowstrzymane, choć strachliwe śmieszki. Modlitewniki zostały skonfiskowane przez księży, którzy następnie pochowali je zazdrośnie w fałdach sutann, żeby od czasu do czasu przeglądać. Sacasa chełpił się później, że udało mu się skusić nie tyle dzieci z ich zdrową ciekawością, ile księży z ich niezdrowym tłumieniem naturalnych popędów. Chciał przejść do historii - zaznaczył Ramirez jako Sacasa Wyzwoliciel.
A zatem - wtrącił Tomas Eloy - twój Sacasa to nasz Sikasky, sprytny bandyta z Buenos Aires, specjalizujący się w sztuczce polegającej na tym, że zostawał na miejscu mordu jako niemy, spokojny świadek zbrodni, którą sam popełnił, ale której policja nigdy mu nie przypisywała, bo
#181
przecież tam był, nie uciekał. W czasach dyktatury wojskowi zatrudnili go jako idealnego zabójcę, bo mordował i nie czuł potrzeby ucieczki. Ostatecznie winą obarczano samą ofiarę, a Sikasky awansował, zresztą wbrew swej woli, jako że jego technika sprowadzała się do pozostawania jak najbliżej centrum wypadków, a przez to poza wszelkimi podejrzeniami.
Ale i tak się uratował. Widziałem go ostatnio tu, w okolicy, na kolacji.
- Oczywiście. Zadenuncjował głównych katów z okresu dyktatury. Bardzo skutecznie. Jednego po drugim. Wysłał do paki własnych szefów.
- A teraz...
- A teraz z melancholią popatruje od swojego stolika w stronę Recolety i ubolewa, że jego ofiary, zamiast na tym oligarchicznym cmentarzu zbudowanym dzięki hodowli krów i uprawie zboża, leżą w grobach La Chacarity...
- Gdzie spoczywają też Carlos Gardeł i Eva Perón.
- Sikasky nie znosi konkurencji.
- Powiedz mi, Tomasie Eloyu, czy twój Sikasky to mój Sacasa?
- Powiedz mi, Sergio, czy twój nikaraguański Sacasa to wiedeński Kakabsa?
- Powiedz mi, Tomasie Eloyu, czy wiedeński Kakabsa to Cacasa, zabójca meksykańskich dziwek?
- Powiedz mi, Sergio, czy w literaturze możesz ustalić czyjąś tożsamość tak samo jak w kinie? Że na przykład ten oto pan, który podaje się za Dominga Sarmienta, to w rzeczywistości aktor Enrique Murińo?
- Nie. Raskolnikow może być Peterem Lorre’em albo Pierre’em Blancharem, ale ani Lorre, ani Blanchar nie mogą być Raskolnikowem. Są obrazami. A Raskolnikow to słowo, parę sylab, nazwisko, literatura...
#182
- Czyli literaturę sobie wyobrażamy, a tylko w kinie widzimy?
- Nie. Literaturze przypisujemy takie obrazy, jakie chcemy.
- A kinu nie?
- Tylko po zgaszeniu świateł i zamknięciu oczu.
- Poproszę dulce de leche.
- W Argentynie nie używa się określenia cajeta.
- "Maksiu, cajeta \ prosiła obłąkana cesarzowa Charlotta, przywołując w jednym wspomnieniu swego męża, który dla niej nigdy nie umarł, i ulubiony meksykański deser, którego nikt jej nigdy choćby z litości nie podał.
- A co to ma wspólnego z powieścią Adam w Edenie, którą właśnie czytasz?
- Wszystko i nic. Skojarzeniowe tajemnice lektury.
- Chodzi o to, żeby odwlec rozwiązanie?
- Nie ma rozwiązania. Jest lektura. Czytelnik stanowi rozwiązanie.
- Czytelnik odtwarza czy stwarza?
- Interesująca powieść wymyka się pisarzowi z rąk. Raczej...
- W którym miejscu książki jesteś?
- Masz na myśli Adama w Edenie? Stanąłem na fragmencie, w którym Adam Gorozpe i jego szwagier Abelardo Holguín urządzają sobie turniej zagadek na temat boksu.
- Co mówią?
- To ci przeczytam:
- "Kto skodyfikowal reguły walki bokserskiej?
- Jack Broughton mniej więcej w roku tysiąc siedemset czterdziestym siódmym i markiz Queensberry w tysiąc osiemset sześćdziesiątym siódmym...
- Kto był pierwszym zawodowym bokserem?
#183
- Pewien angielski Żyd, Daniel Mendoza. Wtedy nie używano jeszcze rękawic.
- Kto pierwszy użył rękawic?
- Wspomniany już Jack Broughton. Ale spopularyzował je inny Anglik, Jean Mace.
- Natomiast John L. Sullivan wolał walczyć gołymi rękami.
- Jaką funkcję społeczną spełnia boks?
- Pozwala awansować. Zrzucić skórę irlandzkiego analfabety, włoskiego imigranta, czarnego niewolnika...
- Joe Louis, mistrz w latach tysiąc dziewięćset trzydzieści siedem - czterdzieści dziewięć.
- Skończył jako odźwierny, bez grosza przy duszy, za to z kalafiorowatymi uszami.
- Czy możemy przesunąć awans społeczny z pola zbrodni na pole boksu, szwagrze?
- Uwzględniając po drodze partyzantkę: filipiński mistrz bokserski z tysiąc dziewięćset dwudziestego trzeciego roku nazywał się Pancho Villa.
- Rok tysiąc dziewięćset dwudziesty trzeci: ten sam, w którym zamordowano naszego Pancha Villę.
- Nie łudź się, szwagrze. Kiedy walczysz bez rękawic, nie możesz ruszać nogami".
#184
Rozdział 38
Dzwoni do mnie El. W jej głosie brzmi rozpacz, nie rozumiem. Ruszam w drogę od razu. Moi współpracownicy patrzą na mnie (albo i nie, kto to może wiedzieć) zza ciemnych szkieł. Szofer wysadza mnie koło restauracji Bellinghausen, przy ulicy Londres, niemal na skrzyżowaniu z Insurgentes. Mój ulubiony lokal. Nikt nie będzie niczego podejrzewał. Aż do ulicy Oslo hamuję swoje kroki. Nie chcę sprawiać wrażenia, że się śpieszę. Ani że odbywam niezobowiązującą przechadzkę. Mam nadzieję, że nikt mnie nie rozpozna. Że nikt mnie nie zatrzyma.
Docieram pod dom El. Wyjmuję klucz. Bez potrzeby. Brama stoi otworem. Wchodzę po kamiennych schodach na pierwsze piętro, gdzie mieszka El.
Znowu to samo: drzwi otwarte na oścież.
Jeszcze zanim przekroczę próg, kątem oka dostrzegam chaos.
Nic nie jest na swoim miejscu. Lampki zrzucone na podłogę. Popodwijane dywany. Wywrócone krzesła. Fotele poplamione jakimś ciemnym, śmierdzącym płynem. Potłuczona porcelana. Trwale oślepiony ekran telewizora. Podrapane ściany.
A z sypialni dobiega bezradne, ciche, urywane, uparte szlochanie.
#185
Biegnę wziąć El w ramiona. Jest w szlafroku. Rozchylonym. Siada na krawędzi łóżka, wciąż płacząc. Obejmuję ją.
Weszli, wyważając drzwi, uzbrojeni, nie wiem w co dokładnie, nie znam się na tym, ale wyglądało to śmiertelnie groźnie, schowałam się do łazienki, rozdygotana, ale nic ode mnie nie chcieli, tylko wrzeszczeli przez drzwi, niszcząc wszystko i wywracając do góry nogami, nie zrobili mi krzywdy, nawet mnie nie widzieli, przysięgam, naprawdę, tylko wrzeszczeli, że krzywdę to zrobią tobie, że masz przestać ich nabierać i zabijać tych, co wciąż żyją, i żebyś uważał, bo liczy się nie to, czy twój teść umrze, czy nie, tylko czy ty umrzesz, czy nie, spryciarzu, tak powiedzieli, żebyś nie zgrywał spryciarza, Adam, i nie stosował ciosów poniżej pasa, żebyś zapomniał o swoim teściu i zajął się sobą, bo ty jesteś kolejną ofiarą, nie twój teść, więc się pilnuj, a to tylko ostrzeżenie: ledwie ostrzegawcze pacnięcie w twój święty tyłek, pierwszy dzwonek, pierwszy dzwonek...
Objąłem ją i oboje zrozumieliśmy, że cokolwiek się stanie, my pozostaniemy jednością. Dzielący nas w ostatnich tygodniach dystans zamienił się w rodzaj pauzy, przerwy koniecznej dla odświeżenia i umocnienia łączącego nas związku. Czy zawdzięczaliśmy tę łaskę - łaskę pojednania policyjnej brutalności Gongory? Obejmowałem El, myśląc szybko, że a) Gongora wychodzi z siebie, bo nie udało mu się zabić don Celesa i zdobyć w ten sposób swojej uwielbianej, a nagle osieroconej Priscili; b) Priscila rozwiedzie się ze mną tylko wtedy, gdy przestanie na niej ciążyć dogmatyczny katolicyzm ojca; c) jedynie rozwód ze mą pozwoli jej wybrać los gorszy od śmierci, czyli życie małżeńskie z odrażającym Adamem Gongorą; d) zabójstwo Króla Herbatnika nie doszło do skutku przez prostą pomyłkę; e) winny tej pomyłki jest wypuszczony nagle z więzienia bandyta znany
#186
jako Smok, lecz figurujący w aktach jako Gustavo Huerta Matthews; f) nazwisko po matce, Matthews, to dodatkowa zmyłka, jako że matka Smoka, praczka z Oaxaki, nazywa się Mateos, a zagadnięta w wywiadzie o syna, najpierw się go wyparła, następie zaś wybuchła płaczem nad jego niegodziwościami, będącymi skutkiem porzucenia rancza na rzecz stolicy; g) pomagierzy Gongory rozpoczęli zakrojone na międzynarodową skalę poszukiwania zbiegłego Smoka, gdyż Gongora zaklina się, że nie z nim takie numery, a pomyłka równa się zdradzie; h) zamknięta w więzieniu Santa Canta Chachachá twierdzi, że nie zna miejsca pobytu swego kochanka Smoka; i) powyższe zapewnienie musi odpowiadać prawdzie, albowiem osadzoną poddano ciężkim przesłuchaniom, podczas których nie zmieniła swojej śpiewki: nie wiem, nie wiem, nie wiem, a poza tym idźcie się walić; j) zapędziwszy się w smoczy ślepy zaułek, Gongora wrócił na szeroką aleję noszącą imię Adama Gorozpe; k) ponieważ don Celestino nie umarł, oszczędzając wszystkim trudów związanych z rozwodem Adama Gorozpe i Priscili, który musiałby z konieczności poprzedzać ślub Priscili z Adamem Gongorą, to ki) najlepszym rozwiązaniem będzie śmierć Adama Gorozpe, jako że owdowiała Priscila będzie mogła zawrzeć nieunikniony związek z Gongorą; 1) czyli Gorozpe musi umrzeć; m) ale najpierw powinien pocierpieć; n) jak zadać mu cierpienie? o) trzeba najpierw sprawdzić, co robi po pracy; 01) wraca do domu; 02) jada w restauracjach w Różowej Strefie i generalnie w centrum; 03) spaceruje w okolicach Paseo de la Reforma; p) przyjrzyjcie się tym spacerom - dokąd chodzi? q) rozkaz, szefie - w tajemnicy zagląda do mieszkania przy ulicy Oslo, niemal na rogu ulicy X; r) kto tam mieszka? s) niejaka El; si) El i co dalej? S2) po prostu El; t) rozkaz: włamcie się do
#187
jej mieszkania, zniszczcie wszystko, zasiejcie strach, zróbcie tej całej El krzywdę; u) niech Gorozpe zrozumie to jako stosowne ostrzeżenie.
- Więc to było tylko ostrzeżenie - powiedziała przytulona do mnie El.
Milczałem.
Drążyła:
- Jakie ostrzeżenie?
Powiedziałem:
- Bardzo niestosowne.
I podwójne, jak jej wyjaśniłem, gdy już skończyliśmy się kochać. À propos mojej osoby: że jeśli nie rozwiodę się z Priscilą, zrobią z niej wdowę. Jezu! I à propos ciebie: że cię zabiją, żeby mnie bardziej udręczyć. Jezus, Maria!
A na tym nie koniec. Poza wyprostowaniem kwestii osobistych Gongora pozbędzie się w ten sposób człowieka, którego wpływy go irytują, człowieka - mnie - przed którym się otworzył, proponując mu udział w brudnej politycznej grze. Człowieka - mnie - który się zorientował (z nieocenioną pomocą ogrodnika Xocoyotzina), że Gongora fałszuje statystyki śmierci przestępców, mordując niewinnych chłopców i przedstawiając ich jako sługusów karteli. Człowieka - mającego głos - który wie, że Gongora wsadza do więzień niewinnych ludzi i czasem pomniejszych kryminalistów, dzięki czemu zyskuje opinię gwaranta sprawiedliwości, jednocześnie zamykając nieradzących sobie z hipoteką przedstawicieli klasy średniej oraz, niekiedy, jakiegoś milionera, co dodaje sprawie rumieńców i usypia opinię publiczną.
- To geniusz!
- Nie taki jak ty, kochanie.
- Co byś zalecała?
#188
- Posłuchaj mnie. I nie myśl, że mówię to, co mówię, bo cała jestem otwartą raną.
- Najważniejsze, El, to czy cię widzieli?
- Nie. Schowałam się w łazience. Krzyczeli do mnie przez drzwi.
- Coś im odkrzyknęłaś?
- Skąd! Grozili mi. Ale mnie nie widzieli. Nie znają twojego sekretu.
- Tylko ty go znasz, kochanie.
- Nikt inny nie oglądał cię nago, prawda?
- Owszem. Ale dawno temu. I ta dziwka już nie żyje.
#189
Rozdział 39
Wychodzę z zoo za Abelardem Holguinem i zawoalowaną damą, która przedstawiła się jako "Sagrario Guadalupe, do usług".
- Dokąd idziemy?
- Do mnie - mówi kobieta w czerni.
- Czy to daleko? - pytam, obawiając się pokazywać publicznie w opisanych wyżej okolicznościach.
- Nie, bliziutko - szepcze tajemnicza dama.
Choć jeszcze bardziej tajemnicza niż ona jest pokonywana przez nas trasa.
- Proszę się nie martwić. Nie wyjdziemy poza Chapultepec.
I rzeczywiście. Zatrzymaliśmy się w końcu obok gęstego zagajnika, który rozpoznałem jako "lasek ślepców".
- Niech pan zamknie oczy - niemal rozkazała Sagrario Guadalupe.
- Skup się na zapachach - próbował łagodzić Abelardo.
Faktycznie, z zamkniętymi oczami poczułem woń cyprysów i trawy, róż i cypryśników, a potem nagle mchu i cienia, wilgoci i starości. Zamknęły się za nami jakieś pobrzękujące metalicznie drzwi. Posuwałem się po omacku, aż Sagrario kazała Abelardowi zdjąć mi przepaskę z oczu.
#190
Staliśmy w pomieszczeniu z kamienia. Wszystko tam było twarde, niewzruszone - jak w jakimś wielkim lochu położonym w samym środku miasta i mojego emblematycznego parku. Nie szliśmy zbyt długo. Nie mogliśmy się więc oddalić od zoo ani od zamku. Tyle że w tym miejscu słowa "zoo" i "zamek" traciły znaczenie, przygniecione masą kamienia i metalu. Musieliśmy się znajdować - jako ryzykant zaryzykuję takie stwierdzenie - w jakiejś sekretnej jaskini na terenie najpopularniejszego parku stolicy.
I Abelardo, i Sagrario podtrzymywali mnie tak, jakbym zaraz miał upaść, runąć w przepaść... Wyrwałem się, zniecierpliwiony, z tego niepotrzebnego uścisku. Nie wiedziałem, gdzie jestem. Ale, owszem, wiedziałem, że jestem. Mój charakter nie wymagał podpórek. Bez względu na to, gdzie ci dwoje zamierzali mnie poprowadzić, potrafiłem utrzymać się na nogach: stanowczy, opancerzony przeciwko ewentualnym niespodziankom. Bardzo męski.
A czekała mnie prawdziwa niespodzianka.
Przestrzeń przede mną rozświetliła się i pośrodku, na czymś w rodzaju ołtarzyka, pojawiło się dziecię opisywane mi już przez El - dziesięcio- albo jedenastoletni chłopczyk w białej szacie i aureoli złotych włosów. Bardzo grzeczny: "Dzień dobry panu". Przerażający. Nie tylko przez swoją niespodziewaną obecność w tym miejscu, w trzewiach zamku Chapultepec, ale również za sprawą identyczności ze swym publicznym obrazem, rozpowszechnianym przez prasę i przybliżonym mi przez El. Rzecz w tym, że tak na żywo zatracał wszelki pozór "normalności". Był, jak mówiła El, świetlisty, a patrzył - co też zauważyła - wzrokiem nieznoszącym sprzeciwu i pełnym miłości, wielkiej miłości zmieszanej z wielką siłą i "niewielką dozą groźby", by zacytować jej słowa.
#191
Przystanąłem i odważyłem się spytać, myśląc o El, lecz atakując Sagrario:
- A skrzydła? Co ze skrzydłami?
Dziecię zaśmiało się i odwróciło do mnie tyłem: nie miało skrzydeł. Sagrario jęknęła, postąpiła naprzód, przyczepiła mu skrzydła do ramion, a ono nie protestowało. Potem wróciła na dawne miejsce obok Abelarda, dziecię zaś powiedziało:
- Nie trzeba, mamo. Jestem zwykłym uczniem, nie Bogiem.
- Czego ode mnie chcesz? - Znów zaskoczyłem moich strażników, narzuciłem im swoją wolę.
- Ja nie wydaję poleceń, proszę pana. Jestem jeszcze dzieckiem. Chodzę do szkoły. Proszę spytać mojej mamy. Ona wie.
- Ale głosisz wszem wobec, że idziesz za jakimś wewnętrznym głosem, głosem serca - przypomniałem sobie słowa El.
Dziecię zdjęło z głowy jasną perukę, pod którą kryły się włosy czarne i sterczące.
- Jestem zwykłym uczniem - powtórzyło z głębin rozświetlanego tylko przez siebie mroku. - Nikogo nie próbuję oszukać, proszę pana.
- A jednak publicznie oszukujesz, udajesz kogoś innego, kogoś w rodzaju posłańca...? - wypaliłem, powodowany gwałtowną chęcią zatrzymania tego młodego wysłannika jakichś sił... Jakich? Boskich?
- Jestem i jednym, i drugim - oświadczył z prostotą chłopiec. - Uczniem, ale również boskim posłańcem, mającym was uprzedzić...
- Uprzedzić, że co? - Usiłowałem powściągnąć słyszalną w moim głosie niecierpliwość. - Że co?
#192
- Że zbliża się pora - odrzekł łagodnie.
- Pora na co, dzieciaku?
- Pora duszy.
- Kiedy nastanie?
- Teraz.
- Co to jest dusza?
- Nie mów! Nic nie mów! - krzyknęła Sagrario z lękiem w głosie. Lękiem przed czym? Że dziecię powie prawdę, że powie nieprawdę czy, co gorsza, głupstwo? - Nic nie mów!
Ale dziecię ciągnęło niewzruszenie.
- Robię to, co muszę.
- Kto ci każe? - na nowo zacząłem naciskać.
- Nikt.
- Więc dlaczego robisz to, co robisz?
- Nie mam innego... - Dzieciątko jakby westchnęło (jakby), po czym znikło tak, jak się pojawiło: w ciszy.
#193
Rozdział 40
Jako prawnik i przedsiębiorca w erze globalnej (światowej, międzynarodowej) mam kontakty nie tylko w meksykańskich kręgach rządowych i biznesowych, pośród polityków i w służbach bezpieczeństwa. Prowadzę interesy w dwóch Amerykach, na Dalekim Wschodzie i w obu Europach. Mówię "obu", ponieważ z mojej perspektywy zjednoczenie Europy Wschodniej z Zachodnią jeszcze się całkiem nie dokonało. Pomyślcie: Niemiecka Republika Demokratyczna istniała w latach 1949-1990 jako zagraniczny i przygraniczny sojusznik Moskwy; tam, na linii łączącej Morze Bałtyckie z Dreznem, zaczynał się Związek Radziecki, którego (wyspowym) przyczółkiem był Berlin, dawna stolica Rzeszy, po zakończeniu gorącej wojny podzielona na cztery strefy (rosyjską, brytyjską, francuską i amerykańską), a po jej zamrożeniu - już tylko na dwie (wschodnią i zachodnią). Dopiero w 1990 roku, gdy skończyła się sowiecka hegemonia, dwie części Niemiec z powrotem się połączyły, choć ich "jedność" potrzebowała czasu, by się umocnić. Jedna część, ta zachodnia, należała do głównych przemysłowych potęg Europy i świata. Druga, ta wschodnia, cierpiała z powodu zacofania narzuconego przez Moskwę (rola NRD była tak samo satelicka jak rola Bułgarii) i jej anachroniczną politykę gospodarczą, stosującą zalecenia
#194
świętych ksiąg materializmu historycznego z takim uporem, jakby historia nie istniała.
Faktem - istotnym dla potrzeb tej opowieści, przy której dotrzymujecie mi towarzystwa - pozostaje, że wiele instytucji komunistycznego reżimu przetrwało jego upadek, czasem w formie uśpionej, a czasem kuriozalnie czynnej, choć zakamuflowanej. Ta druga grupa obejmowała służby wywiadu i represji, niedopuszczalne z punktu widzenia demokratycznej legalności, ale utrzymywane przy życiu przez tradycje autorytarne, które, rzecz jasna, nie narodziły się bynajmniej wraz z NRD czy ZSRR - sięgały początków Rzeszy, a najstraszniejszy kształt przybrały pod rządami nazistów: Służba Bezpieczeństwa, podległa RSHA, czyli Głównemu Urzędowi Bezpieczeństwa, wchłonęła tajną policję, gestapo, by pod rządami komunistów wypłynąć w postaci STASI, niezdolnej, mimo usilnych prób, przykryć biurokratycznym płaszczykiem wszystkich organów terroru wywodzących się z III Rzeszy.
Wszystko to wiedziałem - jak każdy - tyle że nigdy wcześniej nie wykorzystywałem tej wiedzy. Teraz, postawiony w sytuacji, którą wam opisałem, w obliczu zagrożeń (różnego typu) stwarzanych przez złowieszczego Adama Gongorę, nie miałem innego wyjścia, jak tylko uruchomić swoje germańskie kontakty. W Meksyku nie mogłem liczyć ani na policję, ani na wojsko, nie tylko ze względu na legalne ograniczenia, lecz również - co gorsza - z powodu nielegalnych układów.
Wezwałem więc na pomoc straszliwą tajną bojówkę tak straszliwą, że żadna legalna niemiecka instytucja, bez względu na epokę, nie mogłaby zaakceptować czy usprawiedliwić jej działań. Nie ośmielę się tu podać nawet skrótu nazwy; wiedzcie jednak, że członkowie tej jednostki nie należeli
#195
- nie mogli należeć - do żadnej ze wspomnianych powyżej grup. Nie musieli. Mieli w sobie drapieżność tym większą, im bardziej ją tłumili. Byli jak zamknięte w klatkach orły, czekające, aż otworzą się bramy zoo i będzie wreszcie można zabijać i niszczyć, wyżywając się do woli na gorzej przygotowanym przeciwniku. Ich maskę stanowiło posłuszeństwo, umiejętność postępowania zgodnie z wolą pana i opiekuna. Tak, przypominali bestie hamowane przez niejasną i niepokojącą lojalność względem Szefa, górującego nad nimi i przez to wartego posłuchu. Nie trzeba chyba dodawać, że w społeczeństwie demokratycznym, wymieniającym elity władzy, podobny führer nie wchodzi w ogóle w grę. Stąd zagubienie, désśuvrement, przymusowe wakacje tych Zygfrydów z jajami, dość przy tym bystrych, by nie dołączać do grupek łysoli w czarnych kurtkach, młodocianych rozrabiaków mających w przyszłości rozrabiać jedynie zaprawę murarską albo ciasto na chleb (i nie jest to, rzecz jasna, aluzja do mojego teścia).
Ludzie, o których mówię - w skrócie będę nazywał ich Zygfrydami - woleli dyskretnie trzymać się w cieniu i przystępować do akcji jedynie wtedy, gdy zachodziła taka potrzeba.
Czyli w moim przypadku. Wyjaśniłem swoją sytuację, wysyłając przez palma Pre zaszyfrowaną wiadomość do Berlina i Frankfurtu. W Niemczech mile witano nadarzające się od czasu do czasu okazje, by spuścić te wściekłe brytany ze smyczy - zwłaszcza jeśli długie okresy spokoju i pomyślności, pozbawiając ich wewnętrznych czy zewnętrznych wrogów, uniemożliwiały im jakąkolwiek akcję.
Że (na specjalne życzenie) Zygfrydzi działali w Iraku i Palestynie, w Pakistanie i Malezji - o tym wiedziałem. Stanowili więc jedyną siłę zdolną skończyć z samozwańczymi
#196
meksykańskimi królami przemocy: z moim imiennikiem Gongorą, uciekinierem Smokiem i spółką.
Użyłem słowa "orły". Użyłem słowa "bestie". Przypomniała mi się wizyta w zoo w Chapultepec. Powinienem był użyć słowa "tygrysy". Tygrysy, które wprawiały w drżenie powietrze (odebrałem ich z lotniska w Toluce i widziałem, jak rozjeżdżali na drodze zwierzęta i ludzi) i nie pozostawiały za sobą nawet śladu życia. Zygfrydzi, jak tygrysy, byli czystym instynktem. Ale, w przeciwieństwie do nich, mieli pamięć.
#197
Rozdział 41
Zauważyliście zapewne, że na zakończenie tej opowieści wszystko splata się jak głosy w chórze. Gongora dokonał podwójnej inwazji na moje życie prywatne. Uwodzi Priscilę. Zagraża El. Podminowuje też moje życie publiczne. Stawia mnie w bardzo niekorzystnej sytuacji. Stosowana przezeń wobec klasy średniej polityka kija i marchewki - Gongora atakuje jednych, lecz podlizuje się drugim - znajduje przedłużenie w postaci represji wymierzonych w ludzi bez znaczenia i nabijaniu "fałszywych punktów dodatnich" poprzez mordowanie niewinnych chłopców na dowód, że Gongora czuwa. I wysyła nam sygnał: rządy przemijają, siły zbrojne - nie.
Rozumiem to wszystko i dlatego ściągam do Meksyku oddział niemieckich Zygfrydów dowodzonych przez Zachariasza Wernera, romantycznego poetę, który publikacją wierszy maskuje swoje prawdziwe powołanie - do szpiegostwa i przemocy.
Rozumiem wszystko poza tym drobnym wypadkiem przy pracy, tym nieznacznym zejściem na manowce, jakie niespodziewanie funduje mi mój szwagier, Abelardo Holguin. Co się stało z tym młodym człowiekiem, bratem Priscili, synem don Celestina? W jaki sposób ze złotego młodzieńca
#198
zamienił się w niedoszłego poetę, a potem w autora telenowel, a potem w...?
Nie wiem, jakim słowem określić go teraz, kiedy - po przedstawieniu mnie bożemu dziecięciu ze skrzyżowania Insurgentes i Quintana Roo - Abelardo umawia się ze mną na kolejne spotkanie, tym razem w Sanbornsie przy Insurgentes.
Siadam naprzeciwko niego i czekam na smakującą atramentem kawę, którą podają tu Meksykanom zamiast lury zamawianej przez Amerykanów.
Uśmiecham się. Podoba mi się to wcielenie mojego szwagra. Jest szalony. I mnie zaskakuje.
- Adam, potrzebuję kasy.
Robię minę przychylnego krewniaka, który jednak oczekuje wyjaśnień. Wiem, że Abelardo nie dostanie od ojca, Króla Herbatnika, ani jednego peso i że nie udało mu się utrzymać pracy ani zapewnić sobie jakichkolwiek zarobków. Znów go widzę, jak stoi przede mną w katakumbach w Chapultepec... Ale nie chcę wydawać pochopnych sądów. Po co mu pieniądze?
- Adam, sam widziałeś, co się dzieje.
- Co się dzieje?
- Wszystko się rozpada, kochany. Nie ma harmonii. Siły porządku jedynie potęgują nieporządek. Nie ma władzy. Bandyci kpią sobie z rządu. Ba, gdzie tylko mogą, stają się rządem. Są jak Al Capone, za nieposłuszeństwo karzą śmiercią. Przejmują kontrolę nad państwem.
- Możliwe. Kto wie. Co właściwie proponujesz?
Odnoszę wrażenie, że Abelardo wpada w trans. Spogląda
w górę (choć w Sanbornsie wszystko jest dołem) i zamiast zamówić szwajcarską enchiladę, proponuje mi enchiladę aztecką: Meksyk to kraj zakochany w porażce, rewolucjoniści
#199
kończą źle, kontrrewolucjoniści zajmują się wyłącznie maskowaniem klęski, a we wszystkim tym kryje się oszustwo, szwagrze, czasem nam się zdaje, że ocali nas jedynie rewolucyjna przemoc, kiedy indziej - że tylko sztuczny kontrrewolucyjny spokój, i zobacz, co się dzieje, mamy przemoc bez rewolucji, spokój bez poczucia bezpieczeństwa, demokrację pełną przemocy, błędne koło, Adam, jak się z niego wydostać?
- Jak?
- Dzięki duszy.
- Czyli? - Staram się ukryć sceptycyzm.
- Nic nie działa - upiera się Abelardo. - Wszystko zostaje podane w wątpliwość: państwo, partie, sama demokracja, zatruwają nas narkotyki, zbrodnia, bezkarna przemoc. Co nas może uratować?
- Co?
- Dusza.
- Jak?
Abelardo swoim zwyczajem ciągnie w tonie łagodnego, niemal religijnego uniesienia: dusza, drzemiąca w ludzie religijność, to nas zawsze ratowało - wiara, szacunek dla religijnych symboli, dla świętych.
- Świętych? - Jednak uciekam się do lękliwego sceptycyzmu; oby nie uraził Abelarda.
- Sam widziałeś. Święte dziecię. W nie można uwierzyć pośród wszystkich tych rozczarowań i kłamstw. Popatrz tylko, jakie tłumy gromadzą się po południu na tym skrzyżowaniu. To tu ludzie szukają ochrony przed zagrożeniami, szwagrze.
Możecie być pewni: przeciwstawiam temu racjonalne argumenty. Kto nam zagwarantuje, że to zastępcze dzieciątko zdoła stawić czoło naszym bolączkom?
#200
- Matka Boska z Guadalupe - odpowiada Abelardo.
Staram się zbagatelizować tę odpowiedź. Przypominam
Abelardowi dyskusję prasową między naukowcem Juanem Antoniem Vizarronem, zapiekłym ateuszem, a pobożnym księdzem Franciskiem de Güemes. Abelardo odparowuje, że to tylko dowód na aktualność tematu wiary: kto dziś jeszcze mówi o Białej Koteczce z operetek, Marii Conesie? Kto pamięta o prezydenckich ambicjach generała Arnulfa R.Gomeza? Kto, żeby sięgnąć jeszcze dalej, powie, kiedy założono miejscowość El Rosario w stanie Sinaloa? Kiedy ukuto pierwszą złotą monetę w naszej rodzimej mennicy? Kiedy wygraliśmy bitwę pod La Limonadą, co, szwagrze? Kto wie, że w 1665 roku wybuchł Popocatćpetl? Że podczas trzęsienia ziemi dwudziestego ósmego lipca 1957 spadł z kolumny Anioł Niepodległości? Że po meksykańskim niebie regularnie przelatują komety: w roku 1965, w 1957, w 1910, w 1852, w...? (Już go nie słyszę: wracam pamięcią do chwili, kiedy uwięziony między udami Zoraidy przeżywałem najgorszy lęk każdego samca - lęk przed kastracją, choćby i dokonaną w momencie rozkoszy...)
- A o Najświętszej Panience z Guadalupe pamiętają wszyscy, ona jedna się ostaje w tym morzu zapomnienia.
Uśmiecham się.
- Tyle że nie istnieje. Przesądy.
- Owszem, istnieje. Wyjrzyj na ulicę.
Na rogu Insurgentes i Quintana Roo właśnie zaczynali gromadzić się ludzie czekający na codzienny występ świętego dziecięcia. A ono pojawiło się punktualnie, torując sobie drogę pośród pełnej szacunku ciżby. Ale nie samo. To znaczy z kimś.
Rozpoznałem tę osobę po czarnej szacie i czarnym szalu, które spowijały ją od stóp do głów, zasłaniając wszystko
#201
z wyjątkiem starczych rąk i sennych oczu. Dziecię jak co dzień wstąpiło na podwyższenie.
A ona z nim.
- To moja matka - oświadczyło.
Kobieta zsunęła okrycie i ukazała się oczom zebranych ciemna i słodka, ubrana w błękitną suknię w gwiazdy, z dłońmi złączonymi w geście modlitwy... Te odwieczne dłonie...
Nikt nie krzyknął "cud, cud!", ponieważ cuda, Sancho, zdarzają się rzadko i w rezultacie, zanim zostaną podane do publicznej wiadomości, wymagają potwierdzenia w drodze długich przesłuchań i dochodzeń mających rozwiać podejrzenia o oszustwo: to, czego byliście świadkami, to opus sensibile, wykraczające poza naturalny porządek rzeczy, albowiem chodzi o dzieło Boga, który w ten właśnie sposób postanawia się objawić, a nie o efekt ignorancji ludu, co to na widok dziecięcia z matką zdumiewa się i cieszy, ale wstrzymuje się z otwartą reakcją, jakby nie wiedział, czy przyznać rację ateuszowi Vizarronowi, czy jego przeciwnikowi w gazetowej dyskusji, księdzu Güemesowi.
Jednakże wszystkie wątpliwości się rozwiewają, kiedy dziesięcio- czy jedenastoletnie dziecię bierze matkę na ręce i unosi ją w górę na wyprostowanych ramionach, i tak ją trzyma, nad głową, gdy tymczasem tłum faluje, mruczy i wreszcie wybucha okrzykami:
- Cud! Cud!
Abelardo zaś, siedzący obok mnie w kawiarni, objawia swą przynależność do rodziny praktycznie myślących piekarzy, bo mówi:
- Z cudami jest tak, że nie możesz ich przypisać siłom natury, musisz odwołać się do Boga, a Bóg nie należy do natury ani nie podlega prawom rządzącym społeczeństwem.
#202
Bóg działa bezpośrednio, rozumiesz? Bez pośrednictwa sił naturalnych.
- I? - pytam z rosnącym sceptycyzmem.
- Rzecz w tym, że sprawa naszego dzieciątka i jego matki dziewicy wymaga czegoś więcej niż wiary, wymaga pieniędzy. Kasy. Kapusty. Wielu peso na reklamę. A tego, niestety, nie dostanie się od Boga.
Tu Abelardo patrzy na mnie, nie przeczę, z pewną życzliwością.
- Dlatego potrzebujemy twojej pomocy. Szwagrze.
#203
Rozdział 42
A zatem, czytelniku, powoli zbiegają mi się w rękach wszystkie wątki, wystawiając na próbę moje zdolności kierownicze. Dobrze, dam Abelardowi okrągłą sumkę na utrzymanie dziecięcia i jego matki. Tyle że moja podstawowa działalność nie ma nic wspólnego z krzewieniem wiary na Insurgentes.
Z Frankfurtu - przez Sao Paulo, Cancún i Tolucę, dla zatarcia śladów - przylatują Zygfrydzi. Wszystko przygotowałem. Broń. Instrukcje. Mundury.
Działają szybko. Działają efektywnie. Maski - gazowe i w ogóle - zakrywają im twarze. Niemal wszyscy są wysokimi blondynami, jak przystało na członków bojówki o nazwie odsyłającej do Wagnera. Ale niektórzy okazują się bardzo niscy, niemal jak karły - ci nazywają siebie Alberichami, lecz stoją na czele grupy.
I grupa działa.
Zygfrydzi dysponują dokładną listą meksykańskich bandytów. Ich adresów. Krewnych. Starych i młodych. Kobiet i dzieci.
Działają szybko. Działają bezlitośnie.
Porywają starców.
Uprowadzają dzieci.
Mordują mężczyzn.
#204
Topią rodziny kryminalistów we krwi i bólu. Nikomu się nie upiecze. Nikt nie zostanie oszczędzony. Ani najpotężniejszy. Ani najmniej znaczący. Po paru tygodniach wszyscy są sierotami, wdowcami, zostają bez dzieci.
To potworne, przyznaję.
Oto dziecko powieszone przed świtem na słupie telegraficznym.
Oto starzec utopiony we własnym basenie.
Podaje się do wiadomości, że ta oto kobieta została uprowadzona - na zawsze, do usług. For good. Für immer.
Że w ciągu dwóch tygodni każdy bandyta na własnej skórze odczuł, co to przemoc.
Że brakuje miejsca na cmentarzach.
Że nie wiadomo, kto to są Zygfrydzi.
Że odpowiedzialność ponosi rząd.
Że raczej mordujące się nawzajem gangi.
Że chodzi o zemstę.
Że chodzi o ziemię, pieniądze, konsumentów.
I w tym momencie, właśnie w tym momencie mówię Abelardowi, że może liczyć na pieniądze, tak, tak, szwagrze, jak najbardziej, pod warunkiem, że tego wieczoru święte dziecię ogłosi ze swego ołtarzyka na skrzyżowaniu Insurgentes i Quintana Roo, że nie, to nie rząd ani nie mordujące się nawzajem gangi, że nie o ludzką zemstę chodzi.
- Tylko o boską! Aniołowie zstąpili, by wymierzyć sprawiedliwość! Nikogo nie wińcie! To działa Opatrzność! Usłyszcie głos Boga! Uwierzcie w Jego karzące ramię!
I wszyscy podziwiają Boga, który objawia się w taki sposób, od ręki kończąc z rodzinami przestępców, tych samych, co jeszcze wczoraj porywali, mordowali, pobierali okupy za martwe już dzieci, i proszę, teraz to oni umierają, padają ofiarą zabójstw i nie mają środków, by zapobiec potwornościom
#205
dokonywanym przez Zygfrydów: śmierci w najróżniejszych postaciach. Upostaciowanej apokalipsie.
Kiedy widzę Adama Gongorę powieszonego do góry nogami na słupie telefonicznym przed moim domem, czuję, że spełniłem uzdrawiające zadanie. Teraz - owszem: władza uderzyła karzełkowi do głowy.
Kiedy widzę swoją żonę Priscilę, jak wygląda przez okno swej sypialni i zdjęta zgrozą krzyczy (niedosłyszalnie, bo za szybą), ledwie potrafię ukryć satysfakcję.
Kiedy widzę don Celestina, Króla Herbatnika, jak wychodzi z domu i nawet nie patrzy na dyndającego trupa Gongory, zaczynam staruszka podziwiać: nie bez powodu od dnia ślubu z jego córką mieszkałem z nim pod jego dachem - to dopiero stary drań, mój sekretny sprzymierzeniec, mój bliźni, chociaż nie brat.
Kiedy zasiadam w kawiarni i wręczam Abelardowi zapomogę, która pozwoli dziecięciu i jego matce kontynuować działalność, myślę, że to bardzo, naprawdę bardzo dobrze wydane pieniądze.
Kiedy spoglądam na ulicę i widzę święte dziecię i jego matkę dziewicę, jak po raz kolejny i na wieki wieków okłamują mój kraj, odczuwam głęboką wdzięczność za to, że istnieje wiara, ta wielka zmyłka, odwieczne oszustwo, które każe jednym, liczniejszym, pielgrzymować na kolanach do bazyliki w Guadalupe, innym, mniej licznym, trzymać święte obrazki nad łóżkiem, wszystkim zaś - żałować za grzechy.
Moi współpracownicy zdjęli czarne okulary.
A kiedy wracam do El i razem z nią - przed nią - się rozbieram, tylko my dwoje, moja kochanka i ja, wiemy, że nie mam pępka.
Jestem pierwszym człowiekiem.
#206
Rozdział 43
W czasie spaceru po zoo w Chapultepec don Xocoyotzín, mój ogrodnik, zbliżył się do woliery z orłem i poczuł współczucie. Wielki drapieżny ptak, silny i w naturze polujący za dnia - orzeł nad orły, harpia tropików pokryta piórami aż po pazury - rozpaczliwie latał w kółko po zamkniętej przestrzeni. Don Xocoyotzín, człowiek pochodzący z ludu i dobry z kościami, ulitował się nad więźniem. Korzystając z tego, że o tak późnej porze (ulubionej przezeń) nikogo wokół nie było, jednym machnięciem maczety (którą broni się przed czyhającymi w mieście niebezpieczeństwami) otworzył drzwi klatki i dopiero wtedy zauważył, że w środku leży nieruchomy (nieżywy?) duży wąż.
Orzeł, nie dziękując ogrodnikowi, wyfrunął z zamknięcia: rozpostarł gigantyczne skrzydła o rozpiętości dwustu dwóch centymetrów i poszybował na wolność, ku słonecznemu firmamentowi, ku górskim szczytom, z dala od pestycydów, z dala od myśliwych ze strzelbami, z dala od dusznego miasta...
Don Xocoyotzín zabrał węża do domu, z nadzieją, że przywróci go do życia.
Zapomniał otworzyć klatki z tygrysem. Ten groźnie ryczy.
Następnego dnia na niebie pojawiła się ta sama kometa co w roku...
INTERAKTYWNY SPIS TREŚCI
Rozdział 1 10
Rozdział 2 12
Rozdział 3 14
Rozdział 4 19
Rozdział 5 22
Rozdział 6 28
Rozdział 7 32
Rozdział 8 36
Rozdział 9 41
Rozdział 10 45
Rozdział 11 54
Rozdział 12 57
Rozdział 13 62
Rozdział 14 66
Rozdział 15 75
Rozdział 16 81
Rozdział 17 89
Rozdział 18 95
Rozdział 19 97
Rozdział 20 101
Rozdział 21 105
Rozdział 22 110
Rozdział 23 115
Rozdział 24 120
Rozdział 25 122
Rozdział 26 129
Rozdział 27 133
Rozdział 28 139
Rozdział 29 143
Rozdział 30 148
Rozdział 31 151
Rozdział 32 153
Rozdział 33 158
Rozdział 34 162
Rozdział 35 167
Rozdział 36 174
Rozdział 37 177
Rozdział 38 185
Rozdział 39 190
Rozdział 40 194
Rozdział 41 198
Rozdział 42 204
Rozdział 43 207
Adaptacja BON UW, 2017
http://www.abc.uw.edu.pl, http://www.bon.uw.edu.pl
#1
Adam w edenie
#2
Strona celowo pozostawiona pusta
#3
Carlos Fuentes
Adam w edenie
Z hiszpańskiego przełożyła Barbara Jaroszuk
Świat Książki
#4
Tytuł oryginału Adan en eden
Redaktor prowadzący Elżbieta Kobusińska
Redakcja Mirosław Grabowski
Redakcja techniczna Małgorzata Juźwik
Korekta Marianna Filipkowska Jolanta Spodar
© 2009 by Carlos Fuentes By arrangement with the author. All rights reserved
Copyright © for the Polish translation by Weltbild Polska Sp. z o. o., 2012
Świat Książki Warszawa 2012
Weltbild Polska Sp. z o.o.
02-103 Warszawa, ul. Hankiewicza 2
Księgarnia internetowa: Weltbild.pl Skład
Joanna Duchnowska
Druk i oprawa CPI Moravia Books s.r.o. Brnenska 1024, CZ - 69123 Pohorelice
ISBN 978-83-7799-178-7
#5
Franciscowi Toledo, z podziękowaniami za wspomnienie o osiemdziesięciu słoniach
#6
Strona celowo pozostawiona pusta
#7
Czy Cię prosiłem, Stwórco, gdym był gliną,
Abyś człowieka ze mnie chciał ulepić?
Czy Cię błagałem, byś mnie wezwał z mroków?
Milton, Raj utracony w przekładzie Macieja Słomczyńskiego
#8
Strona celowo pozostawiona pusta
#9
Rozdział 1
Nie rozumiem tego, co się stało. W ostatnie Boże Narodzenie wszyscy się do mnie uśmiechali, znosili mi prezenty, gratulowali, wróżyli nowy - jeszcze jeden - rok sukcesów, spełnień, zaszczytów. Mojej żonie kadzili na okrągło - że prawdziwa szczęściara: mieć za męża takiego człowieka... Dziś zastanawiam się, co znaczy być "takim człowiekiem". Czy miniony rok był złudzeniem mojej pamięci? Czy rzeczywiście stało się to, co się stało? Nie chcę wiedzieć. Pragnę tylko cofnąć się do ostatniej Gwiazdki, tego znajomego, powtarzalnego zwiastuna, przez samą swoją prostotę (przez swoją nieodłączną idiotyczność) pokrzepiającego jak proroctwo kolejnych dwunastu miesięcy, mniej satysfakcjonujących niż Wigilia, gdyż, na szczęście, nie tak durnych i marnych jak Boże Narodzenie, to grudniowe święto, które obchodzimy siłą rozpędu, jakżeby inaczej, sami nie wiedząc dlaczego, z przyzwyczajenia, bo jesteśmy chrześcijanami, jesteśmy Meksykanami, wojna, wojna Lucyferowi, ponieważ w Meksyku nawet ateusze to katolicy, ponieważ tysiącletnia ikonografia rzuca nas na kolana przed żłobkiem, choćbyśmy odwracali się plecami do watykańskiego żłobu. Boże Narodzenie odsyła do skromnych źródeł wiary. Kiedyś, dawno, być chrześcijaninem znaczyło cierpieć prześladowania, kryć się, uciekać. Wyznawać herezję. Dokonywać heroicznego wyboru.
#10
Dziś, w tej nędznej epoce, ateizm nikogo nie gorszy. Nic nie gorszy. Nikt się nie gorszy. A gdybym tak ja, Adam Gorozpe, dokładnie w tym momencie jednym machnięciem ręki wywrócił choinkę, potłukł bombki, wsadził adwentową koronę na głowę swojej żonie, Priscili Holígun, i przepędził gości, jak kiedyś mówiono (co to właściwie znaczy?), na cztery wiatry...?
Czemu tego nie robię? Czemu wciąż zdobywam się na uprzejmość, której wszyscy się po mnie spodziewają? Czemu wciąż się zachowuję jak idealny gospodarz, który, Gwiazdka za Gwiazdką, gromadzi przy sobie przyjaciół i współpracowników, karmi ich i poi, obdarowuje każdego innym prezentem - nigdy dwóch takich samych krawatów, takich samych apaszek - nawet jeśli żona się upiera, że to najlepsza chwila na "wielkie sprzątanie", czyli na pozbycie się niepotrzebnych, brzydkich albo zdublowanych upominków, jakie wciska się innym, by ci uszczęśliwili potem nimi następne niebaczne ofiary, te zaś z kolei...
Przyglądam się stosikowi paczek pod choinką. Nachodzi mnie jakiś lęk. Odwdzięczyć się jednemu ze współpracowników za podarunek otrzymany od niego dwie, trzy, cztery Gwiazdki temu... Ta myśl wystarcza, żeby stłumić przedwczesne obawy. To jeszcze nie sylwester. To wciąż Wigilia. Otacza mnie rodzina. Moja niewinna żona uśmiecha się swoim najbardziej chełpliwym uśmiechem. Służące roznoszą poncz. Mój teść częstuje herbatnikami.
Nie powinienem wybiegać do przodu. Dziś wszystko jest dobrze, to, co złe, jeszcze nie nadeszło.
Roztargniony patrzę przez okno.
Przelatuje kometa.
A moja żona Priscila wymierza siarczysty policzek służącej, która roznosi drinki.
#11
Rozdział 2
Przelatuje, raz jeszcze, kometa. Nachodzi mnie poważna wątpliwość. Czy to świetliste ciało niebieskie poprzedzane jest przez swą jasność, czy dopiero ją zapowiada? Czy światło zwiastuje początek, czy koniec, wróży narodziny czy zgon? Sądzę, że to słońce, największa z gwiazd, określa, czy kometa stanowi jakieś przed, czy jakieś po. Inaczej mówiąc: słońce dyktuje reguły gry, komety to drobinki, chórek, statyści wszechświata. A jednak do słońca przywykliśmy i tylko jego brak - zaćmienie - zwraca naszą uwagę. Myślimy o słońcu, kiedy go nie widzimy. Komety natomiast są jak odpryski słońca, zwierzątka zwiadowcy, zależne od niego i mimo wszystko zaświadczające o jego istnieniu: bez niewolników nie ma i pana. Pan potrzebuje sług, żeby potwierdzać swoją egzystencję. Coś o tym wiem, ja, adwokat i nowoczesny przedsiębiorca, który swoje bycie - tu i teraz, jak również w ogóle - potwierdza pięć razy na tydzień (soboty i niedziele to dni wolne, świąteczne), przewodnicząc biznesowym naradom swoich podwładnych, bardzo zresztą gorliwych w tej podwładności, nawet jeśli ja ze swej strony postępuję jak szef nowoczesny, w żadnym razie nie samowolny: słońce, które grzeje, lecz nie spala. Czyż jednak nie jest prawdą, że zajmuję pozycję szefa, bo oni na to pozwalają? Że to komety skłaniają nas do myśli o słońcu? Że
#12
pierwszy zawdzięcza życie drugim? Nie wiem, czy każdy na moim stanowisku zastanawia się nad tymi rzeczami. Nie wydaje mi się. Ludzie posiadający władzę biorą ją zwykle za oczywistość, zupełnie jakby urodzili się nie nadzy, lecz od razu ukoronowani, spowici w bogactwo. Patrzę na swoich siedzących przy stole pracowników i miałbym ochotę ich spytać: czy jestem słońcem, czy też jestem sam? Czy moja władza wypływa ze mnie, czy pochodzi od was? Czy bez was byłbym jej pozbawiony? Czy władzę macie wy, którzy nadajecie ją mnie, czy też ja, ten, co ją sprawuje?
Dzisiejsza korweta to kometa, bo ją widać. Ileż ciał niebieskich krąży co dzień poza zasięgiem naszego wzroku? Czy jesteśmy kometami brodatymi, niosącymi światło przed sobą, czy ogoniastymi, ciągnącymi blask z tyłu? Gdybym był kometą, to jak wyglądałby mój ogon? Czy rozwiewałby się na wszystkie strony, czy zakrzywiał: adwokat, prezes z zakrzywionym ogonem. Czy byłbym kometą nieokresową, czy okresową - osobliwą i nawet nieprzeczuwaną, dopóki się nie pojawi, czy przewidywalną i w związku z tym nudną, a zatem mało kometowatą?
Czas - czyli ta opowieść - pokaże.
Czy soboty i niedziele to naprawdę dni wolne, świąteczne? Czy w definicji "święta", obok idei wypoczynku, nie zawiera się idea festynu, szybkiej wymiany handlowej?
Dziś nie odpowiem na to pytanie, a przynajmniej taką mam nadzieję, przewodnicząc posiedzeniu zarządu i pozwalając sobie - świadomie, celowo - na odstające od zachowania pozostałych przewieszenie nogi przez boczne oparcie fotela i nonszalanckie nią wymachiwanie. No, kto jeszcze się odważy?
A ja sam - czy odważę się wyjaśnić sobie samemu przyczynę swojego sukcesu?
#13
Rozdział 3
Dlaczego się z nią ożeniłem? Weźcie pod uwagę swoją i moją pozycję. Dopiero zaczynałem karierę. Kończyłem studia prawnicze. Musiałem jeszcze złożyć pracę i uzyskać tytuł. Byłem, ściśle rzecz biorąc, nikim.
Ona natomiast...
Codziennie widywałem jej zdjęcia w prasie. Była Królową Wiosny, jeździła wzdłuż Paseo de la Reforma w alegorycznym wozie (nie wzbudzając, co prawda, specjalnego zainteresowania przechodniów). Była Królową Karnawału w Mazatlanie (zanim objęła bliźniacze królestwo w Veracruz). Była Twarzą Browarów Tezozómoc i zbierała fundusze na domy starców. Otwierała sklepy, kina, autostrady, ośrodki spa, kościoły, bary... I wcale nie ze względu na szczególną urodę.
Priscila Holguín była zaledwie, jak to się mówi, ładną buzią. Jej zbyt okrągłą twarzyczkę ratowały dołeczki w policzkach, błysk niewinnych oczek, blendamedowa białość zębów, loczki à la Shirley Temple i malutki nos, który nie domagał się jakichś pilnych plastycznych poprawek. Takie jak ona nazywa się u nas śliczniutkimi stworzeniami: nie zaliczają się ani do uderzających piękności w stylu Maríi Félix albo Dolores del Río, ani do brzydkiej reszty złożonej z kobiet przysadzistych, ciemnych, grubych i nieistotnych,
#14
do bólu dobrych albo diabolicznie złych, pozbawionych czystej i rzadkiej doskonałości właściwej ich wyżej wymienionym siostrom Metyskom i przeznaczonych do małżeństwa (za młodu) oraz, przy odrobinie szczęścia, do roli jakoś tam tolerowanych matriarchiń (na starość). Siwizna uszlachetnia.
Priscila Holguín plasowała się więc dokładnie pośrodku skali. Z brzyduli nie miała w sobie nic. Z piękności - bardzo niewiele. Była, jak to się mówi, przyjemniutka. Jej wygląd nie kłuł w oczy brzydul ani nie spędzał snu z powiek pięknościom. Stanowiła, by tak to ująć, idealną kandydatkę na żonę. Nikomu nie zagrażała. I właśnie to, że nie stwarzała żadnego niebezpieczeństwa, sprawiało, że wydawała się bardziej pociągająca od krwiożerczych modliszek czy bardziej mdłych dań lokalnej kuchni.
Poza tym jej urok zasadzał się nie tylko na tym, że uświetniała drugorzędne ceremonie: jakby podejrzewając miałkość swych dokonań, uciekała się do piosenek. I tak koronację na królową czegoś tam lub objęcie honorowego patronatu nad czymś innym zamykała zawsze jakimś bolerem, przebojem z repertuaru mariachich albo hitem Julia Iglesiasa. "Na wielkim ranczu, gdzie mieszkałam..."
Wszystko to nie miało nic do rzeczy, ale każdy spodziewał się zwyczajowego numeru Priscili, zupełnie jakby ten był jej potrzebny, aby coś wykazać: że jej domena nie ogranicza się do urody (dyskusyjnej, mało wyrazistej), że ona, Priscila, swoją pozycję zawdzięcza także talentowi (śpiewaniu szlagierów). Albo może na odwrót: że przede wszystkim jest piosenkarką, a tytuł miss zdobyła przez przypadek, jako nadprogramową rekompensatę za uprawianie swojej sztuki. Albo jeszcze inaczej: że śpiewanie rozgrzesza ją z braku prawdziwie olśniewającej aparycji - w znaczeniu
#15
lub też znaczeniach związanych z blaskiem czy objawieniem.
Nie bez powodu - czytałem ubawiony - zabiegali o nią najbogatsi w mieście. Spadkobiercy największych przemysłowców. Paniczyki. Gadżeciarze. Ci, co rozbijają się w maseratich. Czy Priscila nie była oczywistym towarzystwem do kabrioletu, na jacht w Acapulco, do sektora dla VIP-ów? Czy nie była, w ostatecznym rozrachunku, nieosiągalna chyba że na zdjęciach w gazetach? Jak zyskać do niej bezpośredni, fizyczny dostęp, jak się przebić przez tę sztywną otoczkę?
Kiedyś zobaczyłem, że ma być twarzą targów samochodowych. Swój udział zapowiedziały wszystkie ważne europejskie i japońskie marki (amerykańskie nie, na zawsze zaszufladkowane w kategorii terenówek). Mercedes Benz, Audi, Alfa Romeo, Citroen, BMW: niepewnie wkroczyłem między połyskujące maski, luksusowe karoserie, wyczekujące reflektory i czyściusieńkie koła z czarnego kauczuku, pogrążony w kłopotliwej obawie, że żaden z tych samochodów nie mógłby bezkarnie jeździć po mieście Meksyk, nie wystawiając się na dziury w jezdniach, wyzwiska, może wręcz napad, mściwe zniszczenie: czemu ty tak, skoro ja nie, skurczysynu?
W tamtym momencie zrozumiałem, że powinienem wyzbyć się wszelkich śladów urazy, którą żywią ci, co nic albo prawie nic nie mają, względem tych, co mają dużo, bo jest ich mało.
Czy luksusowe auto może wywołać rewolucję? Że tamci zajadają się ciastkami? Że rozbijają się w maseratich? Nie pragnąłem się o tym przekonać. Po prostu wchodząc na wystawę, którą miała otworzyć Cesarzowa Kierownicy (a.k.a. Priscila Holguín), powtarzałem sobie meksykańskie przysłowie mówiące,
#16
że "gadżeciarz bije paniczyka, maseraciak bije gadżeciarza".
Adoratorzy Priscili (P-G-M: paniczyki, gadżeciarze, maseraciaki) otaczali ją ścisłym kręgiem, jakby dla podkreślenia, że będzie należała do wszystkich albo do żadnego. Natychmiast zrozumiałem, co jest grane. Świta adoratorów otaczała Priscilę nie dlatego, że Priscila była Priscilą, lecz w imię tego, co Priscila reprezentowała: była kolejną marką, Priscilą Maserati albo Priscilą Corn-Flakes, albo Priscilą Coca-Colą. Zbliżyć się do niej oznaczało zbliżyć się do źródeł prestiżu, a nie do olśniewającej istoty. Jeśli zapraszali Priscilę na miasto, to żeby podkreślić swoją - paniczykowską, gadżeciarską, maseraciakową - pozycję, a nie żeby rozkochać w sobie tę akurat dziewczynę. Ten, z kim Priscila zgodziła się wyjść, dostawał bonus w postaci zdjęć z królową, twarzą tego czy tamtego, i nie miał jej nigdy więcej zobaczyć, gdyż wystarczał jeden jedyny raz, aby zdobyć sławę kogoś, kto się pokazał z Priscilą, no i Priscila nie pokazywała się z nikim dwa razy, nie myślcie, że chodziło o coś naprawdę, o coś w stylu narzeczonej, żony, sranie w banię. Priscila - zobaczyłem ją, zrozumiałem - musiała być młoda, wolna, dyspozycyjna, nigdy z nikim niezwiązana, bo związek z kimś oznaczałby wykluczenie wszystkich pozostałych pretendentów, pozbawienie ich nadziei na podrasowanie swojego statusu P-G-M, zamianę kolejnego konkurenta w narzeczonego i męża i poświęcenie tym sposobem reszty bananowej młodzieży, która - mirabile dictum - mogła liczyć na profity z jednorazowego wystąpienia u boku Królowej itd. Toteż - domyśliłem się i domyśliłem się słusznie - Priscila Holguín stanowiła, koniec końców, coś w rodzaju wabika, przydając kolejnym złotym chłopcom nieprzezwyciężonego uroku, który pozwalał im potem
#17
z nieskończoną wyższością i odrobiną pogardy wybrać sobie towarzyszkę życia, matkę dla swoich dzieci, pyrrusową zwyciężczynię Królowej Królowych.
Wkroczyłem na targi samochodowe. Zobaczyłem Priscilę w jej prawdziwej postaci. W postaci reklamowego chwytu. W postaci dziewczyny niezagrażającej potencjalnym narzeczonym i żonom wszystkich tych admiratorów, którzy oblegali ją w muzealnym cadillacu. I przedarłem się przez krąg swoich rywali (tak ich wtedy postrzegałem), stanąłem przed Priscilą, wziąłem ją za rękę i powiedziałem:
- Chodźmy. Zapraszam cię na kawę do Sanbornsa.
#18
Rozdział 4
Jak zwykle spotkałem się ze swoimi współpracownikami w dzień po święcie Trzech Króli. W niewielu krajach świętuje się dziś Epifanię: przybycie do Betlejem Kacpra, Melchiora i Baltazara, niosących dary dla nowo narodzonego Dzieciątka. Przypuszczam, że w Meksyku wspominamy Mędrców ze Wschodu, aby mocnym akcentem zakończyć nasze jedyne prawdziwe wakacje, które zaczynają się w połowie grudnia od posadas, czyli dziewięciu uroczystości upamiętniających wędrówkę Świętej Rodziny do Betlejem, potem przechodzą w Boże Narodzenie i Nowy Rok, by dobiec kresu właśnie szóstego stycznia. Później już tylko wymyślamy sobie drobne okazyjki, w lutym święto Matki Boskiej Gromnicznej, w marcu urodziny Benita Juareza i święto ropy, w kwietniu powtórka z rozrywki, do tego mamusie w maju, i tak dalej. Zawsze możemy się pocieszać, że Hiszpanie mają więcej świętych i w związku z tym więcej świąt niż my, tyle że oni zaczęli wcześniej, my ich tylko próbujemy dogonić. I to bez odwoływania się do bóstw azteckich. Święty Huitzilopochtli?
Ale przez samą ideę święta odbiegam od tematu - nie bez przyczyny. Wasz biedny narrator - czyli ja - nie ma zbyt wielu powodów do świętowania tego styczniowego dnia, kiedy wchodzi do sali konferencyjnej, żeby omówić ze
#19
współpracownikami sprawy najwyższej wagi. Zna ich dogłębnie, nie otacza się obcymi, chce, żeby cały jego zespół był godny zaufania, a nie tylko, jak plotą złe języki, gorszy od szefa, czyli ode mnie, zupełnie jakby ktokolwiek - niezależnie od płci - kto by się okazał lepszy, mógł w najmniejszym choćby stopniu naruszyć wyobrażenie, jakie mam na swój temat, i wcale nie przemawia tu przeze mnie zarozumialstwo: moja kariera świadczy o tym, że wszystko, co mam, osiągnąłem własnym staraniem, dzięki czemu wolno mi teraz dobierać sobie bliskich współpracowników wedle woli.
Że są ulegli, potulni? Tak powtarzają złe języki. Że nie znoszę w swoim bezpośrednim otoczeniu nikogo lepszego od siebie? Tak powtarzają ci, którzy zostali na zewnątrz "magicznego kręgu zakreślonego wokół Adama Gorozpe", jak to ujął pewien felietonista (prawda, że przeze mnie opłacony).
Więc tak. Wchodzę do sali konferencyjnej pośpiesznie i spokojnie zarazem (na tym polega mój sekret), zerkając na zegarek i nie podnosząc oczu na nikogo. Asystent (kto to taki? - nie widzę) przysuwa mi krzesło. Siadam. Wbijam wzrok w dokumenty. Przeglądam papiery (smakując świadomość, że to czyste kartki, że świat daje się nabrać!). Zdejmuję okulary, przecieram je chusteczką higieniczną wyjętą z szuflady po lewej stronie (smarki na lewo? - myślę z sarkazmem), zakładam z powrotem i w końcu spoglądam na swoich jedenastu doradców; jedenastu, nie dwunastu, bo ja byłbym trzynasty, a zbawiciele kończą na krzyżu, mówię sobie tego dnia, powracając do pracy - wypoczęty, czujny, opalony w karaibskim słońcu - zanim wreszcie obrzucę zebranych swoim jeszcze wakacyjnym spojrzeniem.
#20
Moich jedenastu współpracowników ma na nosie ciemne okulary.
Nie patrzą na mnie.
Albo patrzą przez czarne szkła.
Jedenaście par przeciwsłonecznych okularów.
- To chyba przesada - żartuję. - Nawet w Cancún było pochmurno.
Mój żart przechodzi bez echa.
Patrzą na mnie dwadzieścia dwa czarne szkiełka. Bezlitośnie.
Co się stało?
#21
Rozdział 5
Kiedy sprawy idą źle, jak dzisiaj, szóstego stycznia, chronię się w rozmyślaniach o swoim teściu, don Celestinie Holguinie, zapamiętanym (i zapomnianym) jako Król Herbatnik oraz ojciec - co już wiecie - mojej żony, Królowej Wiosny (jak już wam opowiadałem). Między Wiosną a Herbatnikiem rozciąga się to, co między okrutną zimą a Najświętszą Panienką z Guadalupe: strefa cudu.
Od początku naszej znajomości bałwochwalczo podziwiałem sposób, w jaki don Celestino zbudował swą fortunę. Podobno nie samym chlebem żyje człowiek, ale mój teść zadaje kłam temu powiedzeniu: żył ze słodzonego pieczywa i przekazał swoje wypieki synom oraz mnie, wczesnemu zięciowi. Przekleństwo, którym Bóg wygnał z raju Adama i Ewę - "W pocie oblicza twego będziesz musiał zdobywać chleb"**01 - don Celes obrócił w błogosławieństwo, co zrozumiałe w kraju takim jak Meksyk, szczycącym się rozmaitością tudzież wybornym smakiem swojego pieczywa i zawzięcie rywalizującym w tej dziedzinie z Francją oraz Europą Środkową, gdzie jednak żadna piekarnia nie może pochwalić się artykułami tak doskonałymi i zróżnicowanymi jak nasze bolillos, białe bułeczki, bardzo do nich po-
**01 W polskich przekładach Biblii jest nie "chleb", lecz "pożywienie" (wszystkie przypisy tłumaczki).
#22
dobne teleras, mięciutkie alamares, orejas, czyli uszy, nadziewane chilindrinas, słodkie conchas, czyli muszelki, i novias, czyli narzeczone (wcale się nie wygłupiam), okrągłe polvorones, podłużne, posypane cukrem banderillas albo campechanas... Paradoks: w biednym kraju tak bogata kuchnia. Poczynając od śniadania: różnie przyrządzane jajka, najrozmaitsze wariacje na bazie tortilli, a do tego papaje, pomarańcze, występujące pod wieloma nazwami pigwy, arbuzy i melony, lucuma (różowopomarańczowa), niezliczone odmiany bananów, guanabana (biała z czarnymi pestkami) i owoce kaktusa (w jaskrawozielonym odcieniu zazdrości).
Niemal pcha się na usta wniosek, że Meksyk jest biedny, bo zbyt wiele czasu traciło się tu zawsze na staranne przygotowywanie i długie jedzenie wystawnych posiłków.
- Patrzcie na jankesów - pouczam swój niewdzięczny zespół, domagający się dwóch godzin na obiad. - Jankesi koło południa połykają coś na stojąco, jak konie, szybko, szybko i do pracy... - Przerwa. - A o szóstej wieczorem (na tak zwaną przez siebie kolację) jedzą sałatę, suchego kurczaka i galaretkę (na deser).
- Chce pan, żebyśmy przynosili sobie lunch do biura? pyta jakiś śmiałek.
Uśmiecham się łaskawie.
- I to nie, kochany. Najlepiej podjeść z rana empanad i fasoli, żeby potem kiszki nie grały marsza.
Wszyscy się śmieją.
Czy raczej się śmiali.
Niezwykły człowiek, ten mój teść. Sądzę, że rozsmakowywał się w swoim piekarskim zawodzie jak w weselnym torcie. Czuł się ważny i wyróżniony biblijnym nakazem, który w jego oczach był raczej błogosławieństwem niż wskazówką.
#23
- Dlaczego Jahwe nie powiedział, że będziesz musiał zdobywać kotlety, omlety albo kiełbasę, albo rosół...
- W pocie oblicza swego? - próbowałem powstrzymać tę wyliczankę biblijnych możliwości.
- Otóż to - przytakiwał don Celes, niemal rad, że się tak wtrącam, i gratulował sobie, że jego dziecinka znalazła tak porządnego męża jak ja, człowieka, któremu on, don Celes, może przekazać stery, by samemu najwyraźniej przejść od wypieku chleba do zadań mniej może koniecznych, za to bardziej dochodowych.
- Wołają cię Adam, takie nosisz imię - ciągnął. - Czyli nosisz imię pierwszego człowieka, który, zamiast wałkonić się w Edenie, musiał zdobywać chleb, zdobywać chleb, rozumiecie? Zdobywać chleb w pocie oblicza swego.
I zwracając się do córki:
- Nie mogłaś wybrać lepiej, Priscilo. Kto by powiedział, że ten głodomór, za którego wyszłaś, będzie tysiąc razy bogatszy niż ja, a wszystko dzięki własnej harówce.
- Oj, tato, taka tam przy chlebie harówka... - rzuca nieświadoma Priscila, po czym odbiera szklankę soku arbuzowego z rąk służącej, której w ramach podzięki wymierza policzek.
Jednakże don Celes już skupił uwagę na innym ze współbiesiadników, swoim synu Abelardzie.
- Słuchaj, Abelardo, czemu ani trochę nie przypominasz szwagra? Mógłbyś się odrobinę do niego upodobnić, co?
Zagadnięty był poważnym, oryginalnym chłopakiem, który od początku wzbudzał we mnie szacunek. Przyznaję teraz, kiedy przyszła pora na szczerość, że nikt inny w rodzinie Holguinów - ani moja żona, ani jej ojciec, ani też jej nieboszczka mateczka, niech jej ziemia lekką będzie - nie
#24
imponował mi tak jak ten milczek odporny na werbalne zakusy ojca i na niepospolitą śmieszność siostry. Zdarza się i w najlepszych rodzinach. Zawsze trafi się jakaś wyjątkowa jednostka, której obecność nasuwa nam pytanie: a ten skąd się tu wziął? Bo nie miał nic wspólnego ze swoim ojcem ani z siostrą, ani ze wzmiankowaną już nieboszczką mateczką, której zachowana w każdym szczególe sypialnia stanowiła coś w rodzaju pomnika pretensjonalności, jako że wzmiankowana kochała róż i wszystko w jej pokoju było tego koloru: zasłony, ściany, łóżko, poduszki, serwetki, kołdry, krzesła, a nawet lustro odbijające ludzi i rzeczy na różowo, jakby po to, żeby przywrócić doñi Rosendzie poczucie własnej wartości, gdyby je (w co wątpię) kiedykolwiek utraciła. Tylko jeden szczegół - stojąca w wazonie biała kamelia - zakłócał tę różową harmonię. Jeśli nie liczyć żelaznego, z założenia pancernego bidetu.
- No bo to była romantyczka - mawiał don Celes (nic więcej nie wyjaśniając), jakby upewniał swego zaufanego sługę, czyli, rzecz jasna, mnie, co do cnót familii, która czyniła mu, czyniła mi, honor przyjęcia na swe łono.
Pomijając już fakt, że łazienka również była różowa. Z papierem toaletowym i - przekonałem się o tym, pociągnąwszy za różowy łańcuszek spłuczki - z samą wodą włącznie. Różowe było wszystko z wyjątkiem owego szczególnego żelaznego bidetu. A doña Rosenda tuż przed śmiercią ufarbowała sobie na różowawo przedwcześnie pojaśniałe włosy.
Przekonawszy się, że rodzina Holguinów reprezentuje banalną i sztampową ekscentryczność, tym większą uwagę zwróciłem na młodego Abelarda, który nie miał z banalnością czy sztampowością nic wspólnego, choć ekscentryczny, owszem, był, szczególnie na de swoich krewnych. Wysoki,
#25
szczupły, małomówny, wydawał się stworzeniem odmiennego gatunku. Nie należał do Holguinów.
- Czy twoi rodzice go adoptowali? - spytałem kiedyś półżartem Priscilę.
- Grubianin! - zganiła mnie. - Impertynent! Drań! Na moim ranczu dwa drzewka wyrosły!
Usiłowałem jakoś połączyć te botaniczne pretensje ze swoim pytaniem, ale bezskutecznie. Tak to już było z Priscilą. W jej oczach nie istniały związki przyczynowo-skutkowe. Nigdy. Na żadnym polu. Dlatego nie mieliśmy dzieci.
- Uwielbiam twój brzuszek - powiedziałem raz z czułością. - Chciałbym, żeby rósł i rósł.
- Wolałbyś mnie grubą? - wściekła się. - Chciałbyś, żebym utyła? Tego byś chciał, potworze? Żebym straciła figurę, ty mięczaku?
- Nie o to chodzi...
- A o co? Brzuch to brzuch. Wiesz, skąd mam taką sylwetkę? Od Pana Boga! I tylko On mi ją może odebrać...
- Razem z życiem - mruknąłem bez złej intencji.
- O! Więc to ci się marzy! Żebym umarła! Kanalia! Mięczak!
- Nie powiedziałem, że...
- Żebym się roztyła jak balon i w końcu pękła! Tchórz! Głupek! Lizus! Na wielkim ranczu, gdzie mieszkałam...!
Jak już wspomniałem, wypowiadane przez Priscilę słowa rzadko wpisywały się w jakiś wychwytywalny kontekst.
Nie, nie odmawiała mi swoich "łask". Jednakże obwarowywała rzecz tyloma zabezpieczeniami, że w końcu traciłem nie tylko cały zapał, ale wręcz resztki zainteresowania. Na szczęście wszystko odbywało się po ciemku. Priscila nigdy nie widziała mnie nago. Tym lepiej. Ani ja jej. A to już szkoda.
#26
- Zgaś światło.
- W porządku.
- Nie patrz na mnie.
- Jak miałbym na ciebie patrzeć? Przecież nic nie widać.
- Dotykaj mnie miłosiernie.
- Co takiego?
- Dotknij moich medalików.
- Przecież nie nosisz.
- Idiota.
- O.
Problem polegał tym, że faktycznie nosiła medaliki i to w takiej ilości, że nasze zbliżenia zaczęły mi się wydawać aktami niewybaczalnego świętokradztwa. Jak pieścić Najświętsze Serce Jezusa? Jak ssać sutki (czy co tam innego) Chrystusowi Umęczonemu? Jak wreszcie posiąść Mesjasza okrytego chustą świętej Weroniki? Ostatnie kuszenie, by wykazać się subtelnością, tak mało do niej podobną, tak mało podobną do tej Priscili, która chyba nie znała mrocznej przeszłości Weroniki, a zresztą myliła ją z Marią Magdaleną: sądziła, że obie były odrodzonymi przez religię siostrami Pana, przez co podważała dziewiczość Maryi, chyba że dziewczynki miałyby być młodsze od Jezusa - a w takim razie, jak mawiają krupierzy, rien ne va plus, i dalej do Betlejem!
- Znałam jednego Murzyna z Hawany, co świetnie umiał bawić się... - śpiewała Priscila, kiedy osiągnęła (kiedy jej dałem) przyjemność.
Po ciemku. Bez oglądania mojego nagiego ciała - na szczęście.
#27
Rozdział 6
Ten, kto to czyta, łatwo zrozumie, że ten, kto to pisze, potrzebował schronienia poza domem. Aby móc zapomnieć o rodzinie Holguinów. O jej żywych i martwych członkach. Aby móc spoglądać w lustro bez wstydu, jako że Priscila and family sprawiali, że wstydziłem się za siebie i za nich.
Aby podbudować swoją reputację, nadszarpniętą przez ten prosty fakt, że ożeniłem się z Priscilą (przyznaję to teraz przed wami), że kiedy było trzeba, sięgnąłem do rozporka, że z dołu drabiny społecznej (gołodupiec) szybko wspiąłem się znacznie wyżej (dorobkiewicz, social climber), i to nie dzięki swoim zdolnościom, choć nie bez związku ze słabościami, a dawałem Holguinom tyle samo co oni mnie albo i więcej. Bo oni dawali mi korzyść płynącą z kontrastu: będąc tym, kim byłem i jestem w zestawieniu z nimi, dysponowałem nieograniczoną swobodą, by być innym, by wyrwać się z domowych pieleszy i robić swoje.
Że niby don Celestino mnie finansował? Cóż, świetna inwestycja. Zwróciłem mu pożyczkę z nawiązką. Nakreśliłem granicę. W domu w Lomas Virreyes mogłem się przystosować do rodzinnych dziwactw. Gdzie indziej zamierzałem być tylko sobą. Żadnych familijnych wpływów. Zakaz, panno sekretarko, łączenia telefonów od żony czy
#28
teścia. Niech się pani sama nimi zajmie, o ile będą mieli rzeczywiście istotną sprawę (dotyczącą pieniędzy, własności, pilnych spotkań). Proszę ich ignorować, jeśli zadzwonią z jakimś głupstwem (jak godziny otwarcia salonów fryzjerskich i kosmetycznych, skargi na służbę, kolacyjki z płotkami, a poza tym boli mnie głowa, już mnie nie kochasz, gdzieś się zapodziały kluczyki od samochodu, mogę powiesić portret papy w salonie?).
A zatem moje biuro jest moim azylem, z definicji nienaruszalnym, z powołania świętym. Nie ma tam wstępu moje życie prywatne. Pracownicy to rozumieją i traktują mnie z szacunkiem należnym człowiekowi, o którym - jak o mnie - nie wiedzą nic w kwestiach niezwiązanych z biurem i działalnością zawodową. Odwrotnie niż zazwyczaj, mój gabinet stanowi o mojej prywatności. Dom jest areną zgiełku, idiotyzmów, plotek, szantaży ze strony tych, co myślą, że trzymają cię za jaja tylko dlatego, iż pamiętają, jak będąc smarkaczem, latałeś w dziurawych skarpetkach. Przekleństwo bliskości. Na szczęście mogę się bez niej obyć. To nie dla mnie. To mnie nie dotyczy. Ja macham nogą przewieszoną przez boczne oparcie fotela.
Moje prawdziwe "ja" rodzi się wciąż na nowo za każdym razem, kiedy wkraczam do biura, wydaję polecenia sekretarkom i zasiadam na honorowym miejscu przy stole, wokół którego gromadzą się współpracownicy.
Mówię im po imieniu.
Oni tytułują mnie panem.
(Trochę przywilejów dodaje autorytetu).
Wstają, kiedy wchodzę.
Ja nie ruszam się z krzesła, kiedy oni opuszczają pokój.
Nigdy nie korzystam z łazienki.
Sikam przed pójściem do pracy.
#29
Nie piję wody.
Oni - owszem: tracą w moich oczach przez swoje potrzeby. (Słowa, klasa. Oni potrzebują. Ja mam).
Stąd - rozumiesz - moja konsternacja (zręcznie zamaskowana, rzecz jasna: jeśli coś mnie skonsternuje, wiem, jak to ukryć); stąd, powtarzam, moja konsternacja w dniu szóstym stycznia - kiedy wszyscy zjawili się w ciemnych okularach.
Nie okazałem zdziwienia, rzuciłem jedynie stosowny żarcik.
I przeszedłem do zaległych spraw: prosiłem o opinie, udzielałem pozwolenia na wyjście do łazienki, częstowałem wodą, wszystko jak gdyby nigdy nic...
Zebranie się skończyło. Ruszyłem ku drzwiom. Wszyscy wstali.
Co mnie czekało przy następnej okazji?
Kolejne spotkanie wyznaczyłem na poniedziałek - był piątek.
Tym razem moi współpracownicy mieli na nosie przeciwsłoneczne okulary. A za nimi coś jeszcze gorszego: zuchwałą dociekliwość. Odgadłem, jakimi spojrzeniami obrzucali mnie zza ciemnych szkieł. Spojrzeniami pełnymi wyzwania, zza którego przezierał strach. Wytworzyła się wokół mnie próżnia, stanowiąca zarazem barierę do przezwyciężenia i szansę do wykorzystania. Nastąpiło przetasowanie sił, natychmiast wychwycone przez moje czujne anteny. Siła słabości, którą im narzucałem. Słabość siły, która wracała od nich do mnie. Skrzypienie klepki w podłodze, gdy jeden z nich wstał, żeby iść do łazienki: nigdy wcześniej nie słyszałem tego dźwięku. Ścisnąłem kolana.
Co się działo?
Nie zamierzałem dać im okazji do tłumaczenia mi zaistniałej sytuacji.
#30
Odnosząc dziwne wrażenie, że przechadzam się nad brzegiem przepaści, wykonałem ruch uprzedzający. Zamierzałem podjąć decyzję, ponieważ ich postawa (buntownicza? pozbawiona szacunku? w każdym razie nieznośna?) mnie do tego zmuszała. Nie liczyłem się z konsekwencjami. Wydałem rozkaz.
- Zdjąć mi już te okulary, wy komety jedne. Wyszło słońce.
Popatrzyli na mnie ze zdumieniem.
Zrozumiałem, że oto rozstrzygnąłem tę partię na swoją korzyść.
Jednakże ów bunt odebrał mi część pewności, z jaką wcześniej rządziłem nimi, a rządząc nimi, rządziłem sobą.
Wszyscy zostali w okularach. Nie zdjęli ich, zuchwalcy.
Ale to już inna historia.
#31
Rozdział 7
Każdy potrzebuje pocieszenia. Bezpański pies wałęsa się w poszukiwaniu kogoś, kto go przygarnie, wykąpie, otoczy opieką: da mu miskę jedzenia i dach nad głową, o wiele cenniejsze, gdy uzyskane nie własnymi siłami, lecz dzięki cudzej dobroci. Ptak uwięziony w klatce odczuwa wdzięczność za siemię, ale tęskni za swobodą latania; a kiedy ucieknie i wzięci, zaczyna tęsknić za porzuconym siemieniem. Nastolatki - tak słyszałem - buntują się przeciw rodzicom, wyfruwają w świat, by później wrócić i prosić z pokorą o wikt i opierunek, wygodę i troskę. To przypadek mojego długoletniego kolegi Abla Pagana, prawdziwego buntownika, który porzucił dom rodzinny, ale rzeczywistość skłoniła go do powrotu z podkulonym ogonem. Nie wiadomo, jak się sprawy potoczą. Bo widzicie, ja mam w tej chwili wszystko, czego potrzebuję. A Meksyk? Bo przecież spadek wartości peso. Bo mafia narkotykowa przejmuje władzę. Bo stolica nieodwołalnie tonie i gówno sięga nawet Lomas, położonych, jak sama nazwa wskazuje, na wzgórzach. Bo drogi stają się nieprzejezdne, kontrolowane przez bandytów jak w XIX wieku. Bo gdyby tak zmartwychwstał Zapata... Bo gdyby to czy tamto... Bo gdyby nadeszło wielkie trzęsienie ziemi i nastał wreszcie koniec...
#32
Pies, ptak, dziecko - coraz bliżej mi dziś wieczorem do domu, w którym mieszka El.
Nie chcę obnosić się z ranami. Trwam jak zwykle, nieugięty, troskliwy, sympatyczny, bez widocznych rys, bez niepotrzebnych wyjaśnień, zgodnie z anglosaskim dictum, tak mało docenianym przez Latynosów, oszukane kobiety i oszukujących mężczyzn:
Never complain. Never explain.
"Nigdy się nie skarż. Nigdy się nie tłumacz".
El nie wymaga ode mnie tłumaczeń i nigdy nie słyszała, żebym się skarżył. To element naszego porozumienia. El jest, jaka jest, ze swoimi zachwycającymi przymiotami, wybaczalnymi śmiesznostkami, zrozumiałymi wadami. Daje mi tyle, że nie mogę jej wyrzucać pojedynczych defektów. El wie, że je ma. Ba, popisuje się nimi.
Co jeszcze, tak na początek?
El często się nudzi. Wymaga rozrywek i rozmaitych niespodzianek. El darzy samą siebie miłością i mówi, że miłość do siebie samego to warunek miłości do innych. El nie boi się okazywać swoich braków, bo wierzy, że jeśli kochanek rozumie, kim jesteśmy, możliwość zaskoczenia wzrasta proporcjonalnie do tego, o czym nie ma pojęcia. El bez słów żąda ode mnie, żebym pozwolił się odgadywać, żebym jej wszystkiego nie opowiadał, żebym dał jej szansę nie tylko mnie kochać, ale w dodatku kochać mnie jeszcze bardziej dzięki tym rzeczom, których wciąż we mnie nie odkryła.
El chce, żebym pozostawał dla niej tajemnicą, tak samo jak ona dla mnie.
Faktem jest, że nic o niej nie wiem. Zawarliśmy milczące porozumienie. Zupełnie jak w piosence: "Nie mów mi więcej, niech pomyślę, że przeszłość nie istnieje i że urodziliśmy się w chwili naszego spotkania".
#33
Nie wiem o El nic poza tym, co dotyczy naszego życia od momentu, w którym się poznaliśmy, El natomiast zna mnie z mojego życia publicznego, a nie z mojej przeszłości. Zrównuję się z El, zamieniony w jedną wielką kurtynę spuszczoną na to, co działo się ze mną przed małżeństwem z Priscilą, kiedy to herbatnikowa rodzina postawiła mnie na świeczniku. I to mnie z El łączy. Kochamy się tu i teraz, bez odwoływania się do naszych wcześniejszych egzystencji. Kochankowie, dzieci, ambicje: nie składając żadnych przysiąg, zgodziliśmy się na związek poświęcony celebrowaniu chwili obecnej. A jeśli czasem ulegam pokusie wspominania, to po godzinach - żeby tak się wyrazić - i tylko w tej sekretnej, nienadającej się do ujawnienia rozmowie z tobą, czytelniku.
Nienadającej się do ujawnienia? Co ja mówię?
Zgadzam się na rolę niespodzianki.
Oczywiście El zna moją pozycję w sferze publicznej. Nigdy o niej jednak nie wspomina, dając mi poczucie, że za każdym razem, gdy przekraczam jej próg, jestem nowym człowiekiem, objawiającym się właśnie wtedy, w te noce zawsze świeżej miłości z kimś, kto nie zna nawet mojej sytuacji rodzinnej, jeśli nie liczyć ogólnodostępnych faktów: że mam żonę, że mój teść to Król Herbatnik. Faktów, dodajmy, całkowicie pozbawionych znaczenia dla ducha tak wolnego jak El.
"Wolny duch". Czy coś takiego istnieje? Czy istnieje choćby jedna istota ludzka niezwiązana w jakiś sposób ze swoją przeszłością, swoimi korzeniami, swoją rodziną? Albo ze swoim zawodem, zadaniami, zobowiązaniami?
Tak, istnieje i na imię ma El. Tak sądzę.
O jej przeszłości nie wiem nic (again. bolero) i nic nie chcę wiedzieć. A nawet gdybym chciał, to i tak bym się niczego nie dowiedział,
#34
i nie chodzi o to, że El skrywa tajemnicę: El jest tajemnicą. Wszystko, cokolwiek mówi i robi, wydaje się wypływać z chwili obecnej, bez żadnych zaszłości (przynajmniej bez żadnych istotnych). Nigdy nie poznałem nikogo innego, kto funkcjonowałby tak bez reszty zanurzony w tym, co jest teraz. A mimo to - jakaż mądrość w jej oczach, jakie doświadczenie przebija z jej czynów, jak zagadkowo brzmią jej słowa! Tyle że nic z tego nie daje się powiązać z przeszłością, która nie istnieje, z tej prostej przyczyny, że El w każdym momencie bierze przeszłość jako teraźniejszość, podobnie jak przyszłość. Innymi słowy: jeśli wspomina, to daje mi do zrozumienia, że liczy się nie tyle zawartość tego wspomnienia, ile akt wspominania w tym akurat momencie. A jeśli pragnie, to też ważny jest sam ten akt odbywający się w chwili obecnej. El znosi przeszłość i przyszłość, zamieniając je w ciągłą teraźniejszość: tu i teraz, wszystko tu i teraz, z intensywnością tłumaczącą nie tylko El, ale także i mnie, moją namiętność względem tej jedynej w swoim rodzaju istoty, która wyrywa mnie z żałosnej domowej farsy i z uroczystego biurowego gorsetu, by umieścić - ileż w tym piękna, ileż w tym niezwykłości, ileż w tym wszystkiego! - w tej pojedynczej chwili bycia z El, życia z El, kochania z El.
Tutaj znikają troski, obowiązki i śmieszności życia prywatnego oraz przebieranki życia publicznego. El mnie odkupuje, zwraca mnie samemu sobie, tej części mnie, która inaczej pozostałaby ukryta, uśpiona, a może i utracona na zawsze.
Obejmuję El, oddycham w jej ucho, ona oddycha w moje usta i życie nie tylko wraca: nigdzie nie znikło, ciągle tu było, i sam już nie wiem, czemu nie rzucę wszystkiego, aby bezwarunkowo, bez pozwolenia, bez pamięci oddać się tej miłości.
#35
Rozdział 8
Miłość z przerwami. Wybrałem dla El mieszkanie. Warunki: móc wchodzić i wychodzić niepostrzeżenie. Wymogi: miejsce położone zarazem w centrum i na uboczu. Efekt: wąski zaułek przy ulicy Oslo, między Niceą a Kopenhagą.
Kontekst: Różowa Strefa, pstrokate zlewanie się dnia i nocy, rozrywka. Działania: zostawić auto przy ulicy Hamburg. Przejść kilka przecznic, wtapiając się w tłum. Wiedzieć, że najlepszy kostium to brak kostiumu. Tak często widać mnie w telewizji, w gazetach, uczestniczę w tylu wydarzeniach, że nikt nawet nie przypuszcza, aby ten zwyczajny facet, idący na piechotę, bez obstawy, między Genewą a Antwerpią, mógł być mną.
To rodzaj zakładu.
Do tej pory przynoszącego tylko wygrane.
A jeśli pewnego dnia ktoś mnie rozpozna, pozdrowi, zatrzyma?
- Proszę pana! To pan!
- Co za zaszczyt!
- Jakież wyróżnienie!
- Czy mogę prosić o autograf?
- Jak to z pana strony demokratycznie!
- Jak po ludzku!
#36
To nic takiego, nic takiego, macham rękami, sygnalizując swoją wielką skromność, swoją żelazną wolę, swoją normalność, nic takiego, naprawdę, jak każdy obywatel, po prostu na przechadzce, wśród zwykłych ludzi, bo, wiedzą państwo, tak siedzieć w biurze w otoczeniu strażników to może uderzyć do głowy, trzeba wychodzić na ulicę, anonimowo, między współziomków, między was. Dziękuję, dziękuję, czekają na mnie, do zobaczonka, naraziczek!
- Jaki równy gość!
- Jaki demokrata!
Jasne, że jeśli któregoś dnia faktycznie ktoś mnie przyłapie na spacerowaniu po Różowej Strefie, raczej będzie trzeba zrezygnować z dalszej drogi do zaułka El i wrócić na parking naprzeciwko restauracji Bellinghausen, a potem do domu.
Co mnie tam czeka?
Tego wieczoru, który miałem zarezerwowany na upragnione przyjemności z El, wracam, bo zostałem rozpoznany i zmuszony do wycofania się do Lomas Virreyes. Trafiłem na straszliwą rodzinną awanturę. Don Celestino, dając się porwać ślepej furii (albo raczej ulegając jej bezwolnie, albowiem nasze wady i zalety są od nas pierwotniejsze i bardziej trwałe), łaja na środku salonu swojego syna Abelarda. Biedna Priscila popłakuje przycupnięta na schodach, a ja pojawiam się - stoicko spokojny, choć rozczarowany (albo może na odwrót) - w najmniej odpowiednim momencie.
- Ty wałkoniu! - krzyczy don Celes. - Marzy ci się próżnowanie na mój rachunek!
- Nie - odpowiada opanowany Abelardo. - Marzy mi się pójście za swoim powołaniem.
- Powołanie, powołanie! Powołanie, też gadanie! - Don Celes wykazuje się zdolnościami rymotwórczymi, o jakie go
#37
nie podejrzewałem. - Tu nie ma miejsca na powołanie! Tu się haruje! Tu się zarabia! Tu się trzeba zająć rodzinną fortuną!
- To nie jest moje powołanie, ojcze.
- Pewnie, że nie, łajzo, to twój obowiązek, rozumiesz? Wszyscy mamy o-bo-wiąz-ki! Żarty na bok! Dość wygłupów! Skończyło się!
I don Celes zaczyna stroić afektowane miny i błaznować w sposób, który wyraźnie do niego nie pasuje.
- Och, oczywiście! - Strząsa wyimaginowaną chusteczkę. - Panicz ma swoje powody, żeby nie pracować! Panicz czuje, ni mniej, ni więcej, tylko po-wo-ła-nie! Panicz odmawia podjęcia wysiłku...
- Nie, ojcze, nie odmawiam podjęcia...
- Cisza, zuchwalcze! Ja mam głos!
- A ja mam rację.
- Że co? Co masz? Jaką...? Czy dobrze słyszałem?
- Ja nie chcę prowadzić interesów. Chcę zostać pisarzem.
- Że jak? I co będziesz jadł, obiboku? Zupę z liter? Enchiladę z papieru? Co będziesz pił? Atrament? Kogo chcesz nabrać, don Chespirito? Trochę więcej szacunku dla ojca, który cię wychował. A pewnie, że tak! Dla ojca, który dał ci wszystko: wykształcenie, dach nad głową i nawet tę kurteczkę, co to ją nosisz na grzbiecie! I po co? Żebyś mi teraz wyjeżdżał z bzdetami o pisaniu? Za kogo ty mnie masz, młodzieńcze?
- O nic cię nie proszę.
- Nie, bo już wszystko dostałeś! I tak mi odpłacasz! Zwykłe draństwo!
- Werbena - z czwartego schodka szepcze nieśmiało Priscila. - Gołębie...
#38
Nikt nie zwraca na nią uwagi.
- Ucz się od swojego szwagra Adama. - (To ja).
- Podziwiam Adama - ośmiela się wyrazić swą opinię Abelardo.
- Po prostu świetnie! Bo Adam ożenił się z twoją siostrą dla awansu, w porę rozpiął rozporek, był panem Nikim, żebrakiem, nic nie miał, i proszę: potrafił wykorzystać moją pozycję i majątek, pajacu, potrafił wspiąć się na wyżyny, osiągnąć to, co osiągnął dzięki małżeństwu z twoją siostrą...
- Wesele - jęknęła wyjątkowo dorzecznie Priscila. Ale nikt nie zwrócił na nią uwagi.
- I spójrz dzisiaj na niego: robi wszystkich, jak chce, nikt mu nie podskoczy! Nie wstyd ci? Nie ogarnia cię rozpacz?
- Ja nie... - zaczął jeszcze Abelardo.
- Ty nic, bezwstydniku - Don Celes podniósł karzącą dłoń. - Ty co? - dodał bez większej logiki. - Ty...? - Urwał, obróciwszy się i spostrzegłszy, że patrzę na niego surowo, wolny od potrzeby wygłaszania grzecznościowych formułek, zmierzając z wyciągniętą dłonią prosto w stronę Abelarda.
- Nie pozwól się zgnoić, szwagrze.
- Ja nie... - wybełkotał zagadnięty.
- Miej godność.
- Ja...
- Wyprowadź się z tego domu! Sam sobie utoruj drogę.
- Ty...
- Nic z tego. Na mnie nie licz. Sam sobie utoruj drogę.
Moje słowa uciszyły wszystkich.
Nie mam zwyczaju nikogo poklepywać po plecach. Jestem panem samego siebie. Żadnych pretensji. Żadnych
#39
kpin. Żadnego protekcjonalizmu. Ani pysznienia się. Don Celes zamarły jak posąg. Priscila zimna i nieruchoma. Abelardo walczący z pokusą, aby się miło nie uśmiechnąć i z wdzięczności mnie nie uściskać.
A wszystko dlatego, że zostałem rozpoznany na ulicy i nie mogłem, tak jak chciałem, zakończyć dnia w ramionach El.
Priscila wymierza policzek służącej, która wchodzi z tacą w dłoniach, i życie wraca w normalne koleiny.
#40
Rozdział 9
Widziałeś, Adam? Co takiego? No, dziecię. Jakie dziecię? Boże. Jakie?
Pojawiło się w najmniej spodziewanym miejscu, informuje mnie El, dzięki której jestem na bieżąco z życiem maluczkich, którego echa nie docierają do siedzib zarządów.
Na skrzyżowaniu Quintana Roo z Insurgentes. Zmajstrowało niewielkie podwyższenie, z którego ma widok na całą ulicę. Nie na otwartą przestrzeń, lecz na strefę szybkich przejazdów albo przymusowych korków, miejsce wypełnione zniecierpliwionym trąbieniem klaksonów i przekleństwami. W każdym razie punkt styku dwóch alej, gdzie przeplatają się, tak jak ci mówię, niecierpliwy pośpiech z nieruchomym, jeszcze bardziej niecierpliwym tkwieniem w samochodowym zatorze.
To jest dopiero widok (pojechałam zobaczyć): bo ono tam stoi, ubrane w białą tunikę, zatrzymuje auta, a potem wspina się na swoje podwyższenie, zupełnie jak tamten święty z pustyni na swój słup, pamiętasz film Buñuela? Nie? No więc święty Szymon przemawiał na pustyni, a słuchały go karzełki, jego własna mama i Szatan. Z kolei dziecię przemawia do sznura samochodów na skrzyżowaniu Insurgentes i Quintana Roo, przy czym ciekawe jest to, Adam, że
#41
ludzie najpierw na nie trąbią jak szaleni, za utrudnianie ruchu, ale później przystają, wychodzą z aut, kpią, klną na czym świat stoi, co to za pomysł, już jestem spóźniony, spadaj stąd, stuknięty smarkaczu...
- Smarkaczu?
- Ono ma jakieś jedenaście lat, Adam. Szkoda, że go nie widziałeś...
- Widzę je w tej chwili, w twoich oczach. Czego ci zadało? Bieluniu?
- Mówię serio, Adam. Najpierw się wściekają, a później zaczynają słuchać z coraz większą uwagą, jak zaczarowani, rozumiesz?
Pokręciłem głową, ale dalej bacznie śledziłem jej opowieść.
- Z uwagą - powtórzyła El. - Wiesz co? Dochodzę do wniosku, że nasz wielki problem polega na tym, że nie zwracamy na nic uwagi.
- Bez dygresji, El. Nie odbiegaj od tematu.
- Wcale nie odbiegam. Nie zwracamy uwagi na innych. Nie zwracamy uwagi na samych siebie. Pozwalamy, żeby rzeczy się zdarzały, ot tak, niezależnie od pozostałych, może nie?
Spytałem, czy to rodzaj reprymendy za to, że umknęła mi obecność kaznodziei przemawiającego na rogu Insurgentes i...
- Jedenastoletniego kaznodziei.
- Taaa...
- Bożego dziecięcia...
- Chyba ci odbiło.
- Nie, posłuchaj, bo sam nie będziesz mógł tam pójść, żeby sprawdzić, co się dzieje. A ja mogę. Mnie nikt nie rozpozna...
#42
Jeśli był to wyrzut trzymanej w ukryciu kochanki, ja go zignorowałem...
- No więc co mówi?
- Nie biegajcie już tak, mówi. Nie śpieszcie się. Dokąd tak pędzicie? Nie możecie na chwilę przystanąć? Nie chcecie usłyszeć głosu Boga?
Najpierw posypały się żarty i kpiny. Spojrzenie dziecięcia zamknęło wszystkim usta.
- Szkoda, że tego nie widziałeś, Adam. To było spojrzenie nieznoszące sprzeciwu. Wyrażające ukrytą groźbę. I miłość. Wielką miłość zmieszaną z wielką siłą i niewielką dozą groźby. A wszystko to w oczach dziesięcio-, jedenastoletniego dziecka.
- Blondynek? Pewnie brzydactwo? - Chciałem uciąć te zachwyty, który zaczynały mnie już trochę denerwować.
- Nie wiem, nie wiem... Było takie świetliste. Właśnie tak. Wydzielało blask.
- Udzielało łask... Wykapany Jezus - próbowałem zażartować.
- Nie, nie, nie, nie. - El potrząsnęła gwałtownie głową. - Nic z tych rzeczy, to by była jakaś parodia, prawda? Nie, to dziecię nie jest Bogiem, nie jest Jezusem, jest... Nie wiem, Adam, jak ci to wytłumaczyć. Jest kimś w rodzaju posłańca...
- Skąd wiesz?
- Adam! Ono miało skrzydełka u kostek. Skrzydełka u kostek! Rozumiesz?
- Tak. I nie robi to na mnie wrażenia. Każdy może sobie przyczepić skrzydełka do kostek, do pleców, do...
- Ale nikt się nie przyznaje, że sobie przyczepił...
Spojrzałem na nią pytająco.
- Tak, ono je potem zdjęło, słyszysz?
#43
- Czyli przyznało, że to wszystko wygłup.
- Przeciwnie!
Oświadczyła, że chodzi o ucznia pobliskiej szkoły.
O dziecko, które rankami uczy się czytać, pisać, śpiewać, liczyć, rysować. Ale po zakończeniu lekcji się przeobraża, powiedziało. Słuchając wewnętrznego głosu, nakazu serca, przebiera się w białą szatę, przykleja sobie skrzydełka do kostek, zakłada jasną perukę, blond loczki, i idzie przemawiać na tamto skrzyżowanie, nikt mu nie każe, oprócz tego wewnętrznego głosu płynącego z głębi duszy, powiedziało.
I powiedziało też, że jest uczniem, nikogo nie chce nabierać, i że osobiście wolałoby pograć w kulki, ale robi to, co musi, nie dlatego, że ktoś stoi nad nim z batem, tylko dlatego, że po prostu samo nie ma innego wyjścia, tak nam powiedziało.
- Nam? A więc jest nas wielu?
- Bo tłum powiększa się każdego popołudnia. Nic nie słyszałeś?
- Wiesz doskonale, że nie mam dobrych układów z władzami miasta.
- A powinieneś o takich rzeczach słyszeć. Myślisz, że miasto cię oszukuje? To uwierz mnie, kochany. Mówię ci, co widzę.
#44
Rozdział 10
Abelardo wyprowadził się z domu ojca i przyszedł, żeby mi opowiedzieć, co następuje:
Od kuzynki Sonsoles, całej przejętej, z lizakiem Mimí w ustach, dowiedziałem się, że podobno poeta Maximino Sol chce mnie poznać, że oczekuje mnie u siebie w dzielnicy Condesa o piątej po południu. Stawiłem się punktualnie: Maximino Sol to wielki pisarz, w dodatku sprawujący coś w rodzaju dyktatorskiej władzy nad meksykańską literaturą, a to poprzez kontrolę nad czasopismami literackimi oraz, za pośrednictwem swoich uczniów i stronników, nad zawartością drukowanych w prasie ogólnej recenzji. Stawiłem się, przyznaję, zafascynowany nim jak wszyscy, powściągając buntownicze odruchy, świadom jednak, że duma jest wprawdzie cnotą, ale również luksusem nieosiągalnym dla nieznanego młodego poety.
Maximino Sol przyjął mnie w swoim wyłożonym boazerią gabinecie, dokąd zostałem zaprowadzony przez mniej więcej trzydziestoletniego mężczyznę o nieco nadmiernie zaokrąglonych biodrach, wypalonych oczach i kolonialnym wąsiku à la Artemio de Valle Arizpe. Rozpoznałem w nim człowieka, który służył za ogólnie znane zbrojne
#45
ramię poety i ataki na wrogów "pana Słońce"**01 cynicznie podpisywał pseudonimem "Księżyc", podczas gdy jego mocodawca, wyniesiony na liryczny Olimp, udawał błogosławioną niewiedzę, dziką szarpaninę na dole zostawiając swoim akolitom. Ów pomagier, wiecznie pasożytujący na cudzym, zawsze miał się wysługiwać silniejszym od siebie: jako niewolnik pieniądza i władzy nigdy nie potrafiłby funkcjonować na własną rękę. Wyobraziłem go sobie ubranego w krezę, jak z gęsim piórem w pogotowiu czeka, by wiernie zanotować słowa swego mistrza, który teraz, zgodnie z zasadami staromeksykańskiej grzeczności, witał mnie w trzyczęściowym garniturze, białej koszuli i grubym jedwabnym krawacie ze szpilką. Malutkie i grubiutkie ciało poety obciskała kamizelka w szare prążki, węzeł krawata ginął częściowo pod fałdą podbródka. Sprawiało to takie wrażenie, jakby owa kamizelka nie tyle przylegała do ciała, ile była przez nie rozpychana, tak że Maximino Sol, z tym swoim podbródkiem przechodzącym płynnie w brzuch albo vice versa, zdawał się złożony z dwóch idealnych kul. Jednakże cała energia, nieobecna w zbyt miękkim ciele, skupiała się w lwiej, wyrazistej głowie poety, a starannie rozwichrzona grzywa nadawała mu groźny wygląd, podkreślany jeszcze przez wyzierającą z oczu mieszaninę irytacji i wzgardy. Przy czym gdy mówił i gdy się poruszał, jakaś anielska zasłona w magiczny sposób maskowała wszystkie te szczegóły.
Spocząwszy na krześle, oświadczył, że jego uwagę zwrócił mój poemacik, wydrukowany w czasopiśmie "K...". Choć może zbyt silnie zaznaczały się tam wpływy Nerudy i Lorki - uśmiechnął się, jak mówię, anielskim uśmiechem
**01 Aluzja do nazwiska poety: Maximino Sol znaczy Maksymin Słońce.
#46
- podczas gdy on osobiście sugerowałby mi raczej wzorowanie się na przykład na Jorge Guillenie czy Emiliu Pradosie, których da się naśladować bardziej dyskretnie. Tak czy owak, ciągnął, w literaturze nie sposób uciec od mimesis i w ostatecznym rozrachunku już właściwy wybór modeli stanowi przejaw talentu.
- A pan ma talent - powiedział, łaskawie kartkując czasopismo z moim debiutem, usłużnie podsunięte przez sekretarza i zawczasu otwarte przezeń na właściwej stronie. Co więcej, jest pan młody...
Przycupnięty w niewygodnej pozycji naprzeciw tego wielkiego człowieka, czułem się jeszcze bardziej dyskomfortowo na duszy niż na ciele. Nie reagując na usłyszaną właśnie pochwałę, przyglądałem się otaczającym mnie bogatym mahoniom, podziwiałem doskonały porządek na półkach z książkami i usiłowałem się skupić na życzliwym pytaniu, wedle jakiego klucza poeta ustawia swój księgozbiór: gatunkami, alfabetycznie, chronologicznie czy może stosując jakąś kombinację wszystkich tych kryteriów? Próbowałem odwrócić swą uwagę od oczywistości: oto zostałem zwerbowany, żeby moja młodość i mój talent zasiliły, jak mnie niezwłocznie poinformowano, czasopismo "K...", kierowane przez Maximina Sola. Słowa poety skierowane były do rekruta. Uprzejmy uśmiech i czujne spojrzenie milcząco dawały mi do zrozumienia, że właśnie dostępuję wielkiego zaszczytu; i tak też to odczytałem:
- Dziękuję.
Jednakże zestawienie w jednym równaniu mojej młodości, niepodważalnej, z moim talentem, wciąż dyskusyjnym, nie przestawało mnie niepokoić, zwłaszcza kiedy Sol zagłębił się w długie rozważania na temat braku w naszej literaturze prawdziwie wybitnych umysłów.
#47
Wymienił wszystkich - poetów: Alfonsa Reyesa, Salvadora Nova, Xaviera Villaurrutię, Jaime Torresa Bodeta, Jorge Cuestę, Gilberta Owena, José Gorostizę, Cariosa Pellicera, a nawet Tabladę, Urbinę i Gonzaleza Martineza, oraz nielicznych powieściopisarzy: Azuelę, Guzmana, Muñoza, Ferretisa, Magdalena. Rozprawił się, kolejno, z pisarzami z własnego pokolenia, z pokoleń starszych i, co więcej, także młodszych. Z olimpijskich wyżyn rozdzielał pochwały i nagany, przyznając temu drugie miejsce, tamtym dwóm trzecie, jeszcze innemu wyróżnienie za dobre chęci, większości zaś łatkę miernot, by wreszcie jednego, swojego śmiertelnego wroga, bez mrugnięcia powieką zesłać do literackiego kąta. W każdym razie poeci, przeciętni lub kiepscy, zasiadali w pierwszych ławkach, powieściopisarze zaś, postrzegani zasadniczo jako opóźnione w rozwoju dzieci literatury, w ławkach z tyłu.
Słuchając go, zacząłem się zastanawiać, w którym rzędzie wyląduję ja sam, zwłaszcza kiedy przestanę być młody i dopracuję się jakiegoś dorobku. Zrozumiałem też, jakie miejsce w tej permanentnej szkole bez przerw i wakacji, w której, jak się zdawało, nauczyciel był zarazem najlepszym uczniem, Maximino Sol wyznacza dla siebie.
- To, co się teraz drukuje, przedstawia sobą bardzo małą wartość. Ale trzeba pokładać nadzieję w młodych. W gruncie rzeczy pole jest wolne, pierwsze ławki świecą pustkami. Tylko młodzi, z czasem, mogą je zapełnić...
Tu po mistrzowsku zawiesił głos, by potem serdecznie zaprosić mnie do współpracy ze swoim czasopismem. Nie musiał nic dopowiadać: to była moja droga - jedyna droga - do sławy.
Wyobraziłem sobie, że jestem z powrotem w szkole, w obecności nauczyciela. A że szkolne doświadczenia wciąż
#48
miałem stosunkowo niezatarte, mogłem w sposób poniekąd naturalny zadać sobie pytanie: czy zamierzam spędzać życie na oczekiwaniu, aż Maximino Sol pochwali mnie lub zgani, na zastanawianiu się, jaką ocenę mi wystawi i czy aby mnie przykładnie nie ukarze, nakazując mi zostać po lekcjach i sto razy przepisać na tablicy zdanie: "Literatura meksykańska stoi twórczością Maximina Sola"?
Powiedziałem, że pewnie ma rację, że jestem zbyt młody i że w swoim wieku, nie mając żadnego oparcia, mogę się spodziewać...
Gwałtownie mi przerwał. Stwierdził, że młodość nie trwa wiecznie i że nieukierunkowana energia poetycka zanika.
- Jestem zdyscyplinowany, potrafię skorzystać ze wskazówek takiego nauczyciela jak pan - odrzekłem, używając tego określenia z lekko złośliwą intencją.
Mile połechtany, choć trochę też rozdrażniony, Maximino Sol dodał, że Meksyk to kraj poświęceń i że ten, kto zdradza talent, natychmiast pada ofiarą okrutnych ataków.
- Kto wychyli głowę, temu ją utną.
Talent, choćby nie wiem jak wielki, nie wystarczy, podjął. Potrzeba jeszcze tarczy, żeby go bronić. Czasopismo literackie może spełnić tę rolę. Podobnie jak zwarta grupa, obecność mistrza. Wszystko to służy ochronie cennego ziarna, wiecznie zagrożonego przez cudzą zazdrość i bezsensowne zarzuty: ze strony szowinistów, jeśli młody poeta zdradza nieuchronne zakorzenienie w kulturze uniwersalnej; ze strony kosmopolitów, jeśli, przeciwnie, zbyt często stroi się w folklorystyczne piórka, by tak się wyrazić; ze strony lewicy - że za mało zaangażowany, i ze strony prawicy - że za mało skupiony na sztuce dla sztuki... Więc w jaki sposób miałem się uratować, sam, taki młody, taki utalentowany, taki...?
#49
Słuchając go, obserwując, jak z niemal apostolską troską o moją biedną osobę mówi te wszystkie rzeczy, obawiałem się, że nie widzi we mnie i w moim potencjalnym dziele nic poza młodą poezją, która celebrując żywotność i doświadczenia typowe dla tej początkowej fazy, pozwoliłaby staremu literatowi pouczać równolatków, wytykać im, że utracili to, co on, Maximino Sol, pośrednio, dzięki wspieraniu młodego autora, wciąż posiada: właśnie tę początkową witalność, to doświadczenie zdumienia. Czułem się jakby obnażony przez tę manipulację, w ramach której proponowano mi natychmiastową pomoc i spodziewaną w przyszłości sławę w zamian za podporządkowanie się hierarchii ustanowionej przez Sola: hierarchii wartości, lektur, interesów... Odnosiłem wrażenie, że zostałem wybrany, by usprawiedliwiać posunięcia papieża jednego z literackich kościołów przed zwierzchnikami kościołów konkurencyjnych. Stanął mi przed oczami literacki dwór, na którym nasza młodość byłaby niczym innym, jak tylko nieodzowną podkładką dla ciągłych połajanek urządzanych przez starego pisarza reszcie dorosłego świata: "Patrzcie, mam w swoim otoczeniu więcej młodzieży niż ktokolwiek z was i ta młodzież wynosi mnie pod niebiosa, a wy na tym tracicie, moi rywale...".
- Ja chciałbym usłyszeć swój głos - powiedziałem naiwnie.
Maximino Sol powściągnął śmiech. Odparł z powagą:
- "Ja" albo wpisuje się w jakieś "my", albo się nie wpisuje.
Teraz ja z kolei musiałem stłumić rozbawienie podobnym banałem, poeta wszakże ciągnął:
- My w naszym środowisku, w naszym czasopiśmie, tworzymy chór. Wszystko, co poza tym, to kakofonia, Abelardo.
Abelardo - powtórzył, skłaniając przepraszająco głowę -
#50
mogę pana tak nazywać? Od mówienia mi po imieniu dzielił go już tylko krok. Z jakiegoś powodu wzbudziła we mnie protest ta zażyłość - z nim, a przede wszystkim z jego asystentem, który wciąż stojąc, wymieniał ze swym szefem spojrzenia pełne niewyczerpanej nadziei. Nigdy w życiu nie spotkałem osoby mniej beznadziejnej niż on. Nadzieja była jego istotą, ale nadzieja na co? Przezwałem go, wbrew jego charakterowi i wyglądowi, panem Beznadziejnym. Przy czym nawet to - tę jego wymyśloną beznadziejność - wypierała z mojej rozgorączkowanej spotkaniem, rozpędzonej i przez to rozbitej na fragmenty wyobraźni obecność papieża meksykańskiej literatury, którego postać mimo wszystko zarysowywała się przede mną powoli i całościowo. Jednakże relacja tych dwóch - Maximina Sola i jego akolity jawiła mi się w istniejących warunkach jako całkowicie normalna, aż w końcu ten odrobinę zbyt szeroki w biodrach człowiek odważył się rzucić:
- Ej, nie bądź idiotą. Maximino Sol oferuje ci ni mniej, ni więcej, tylko chwałę, a ty ją odtrącasz. Sądzisz, że bez niego cokolwiek w Meksyku osiągniesz?
- Chcesz powiedzieć, że całkowicie od niego zależysz? odparowałem. - Otóż ja nie.
- Zamilcz - upomniał sekretarza Sol, co stanowiło preludium do prawdziwego wybuchu, a poleceniu temu towarzyszyła symfonia tików, która wręcz sparaliżowała śmiałka; lecz tylko na moment.
- Nie, mistrzu, bo najwyraźniej ten gówniarz nie zasługuje na to, by tu być, nie zasługuje na choćby jedno pańskie spojrzenie, więc nie rozumiem, dlaczego uparcie rzuca pan perły przed...
- Zamilcz, mówię! - ryknął poeta, tym razem demonstrując pełnię rozwścieczonej władzy.
#51
- W porządku. Ale proszę na mnie nie krzyczeć, mistrzu.
- Będę na ciebie krzyczał, kiedy zechcę - oświadczył poeta, uciekając się teraz do chłodnego spokoju i zarazem posyłając mi swój najbardziej anielski uśmiech.
Pojąłem, że w całej tej zabawie chodzi o pokazanie, co mnie czeka, jeśli nie przyjmę ochrony proponowanej mi oto w zamian za uległość.
Wstałem. Już zamierzałem się odwrócić na pięcie i odejść, jednakże w jasnych oczach Maximina Sola, postarzałych rywalach swoich oczu, wyczytałem taką nienawiść i konsternację, że nie udało mi się uniknąć dalszej rozmowy.
- Ja mam swój głos, młodzieńcze. Ma pan rację, przynajmniej w tej jednej kwestii. Dlatego moje imię przetrwa, w przeciwieństwie do imion tych, których nazywa pan moimi akolitami. Ja mam swój głos - powtórzył, nie wiem, czy po to, żeby przekonać mnie, czy żeby przekonać samego siebie.
- Bo słyszy pan inne głosy - zdołałem powiedzieć to, co chciałem.
- Jest wielu głuchych na tym świecie, wie pan.
- Może sam się pan do nich zalicza, skoro nie zdaje pan sobie sprawy, że ten głos, który pan słyszy, słyszą też... czy ja wiem... szoferzy, piekarze, kury domowe...
- Wzruszająco populistyczne podejście. Spodobałoby się Nerudzie. Piekarze i szoferzy nie piszą wierszy.
- Ale robią co innego.
Zamierzałem powiedzieć: kołyszą do snu dzieci, temperują arogantów, kochają kobiety, ale przypomniałem sobie najbardziej osobiste i przez to najpowszechniej znane tony poezji Maximina Sola - delikatność jego agresji, dziwność tworzonych przezeń niekompletnych symboli, które przeciwstawiał totalnym,
#52
religijnym, politycznym czy ekonomicznym znakom kultury - i westchnąłem błagalnie: Boże, pozwól mi być jak poezja tego człowieka, ale nie jak on sam; Ojcze, nie dopuść, żebym poświęcił wszystko na ołtarzu wpływów i nagród literackich; daj mi taki kąt, Matko Święta, gdzie mógłbym bardziej cenić dziecko, żonę czy przyjaciela niż wszystkie laury świata; zbaw mnie od klakierów, Panie, i pomóż mi z wiekiem zyskiwać młodość, zamiast ją tracić.
Kiedy zamknąwszy za sobą drzwi, wyszedłem z gabinetu do holu pełnego polśniewających fioletowawo luster, usłyszałem ostry, nabrzmiały złością, podniesiony i piskliwy głos Maximina Sola, który obsztorcowywał sekretarza. Nie zdołałem rozróżnić słów, ale wydało mi się, że doskonałym dowcipem byłoby wrócić tu pewnego dnia z książką o całkiem pustych stronach i podarować ją przenikliwości tego człowieka skazanego na zdradę akolitów i ślepego na niezależność przyjaciół. Proszę, znowu błagalnie westchnąłem, nie pozwól mi się w ten sposób zestarzeć. Uczyń mnie zależnym od kobiety, od dziecka, od przyjaciela, nie od literackich próżnostek i układów. Chwała jest maską śmierci. Nie wydaje potomstwa.
Abelardo zamilkł.
A ja rzuciłem tylko:
- Czytaj pisarzy, ale nie szukaj ich towarzystwa.
#53
Rozdział 11
Chciałbym, żebyśmy zajrzeli na ten płaski teren pod mostem. Myślę, że rozpoznałbym tam co poniektórych. Kiedyś bywali na przyjęciach, a ich fotografie pojawiały się w gazetach. Rozdanie dyplomów. Imieniny. Imprezy sportowe. Wakacje w Acapulco, nad jeziorem Tequesquitengo, w najgorszym razie w Nautli. A teraz proszę spojrzeć, jak gnieżdżą się w prowizorycznych namiotach. Jak wiatr szarpie brezentem. Jak deszcz wdziera się do środka. Proszę tylko spojrzeć. Przynajmniej mają przenośne wychodki. Proszę tylko spojrzeć. Wcześniej były wyłącznie kubły. Kiedyś ściągali w to miejsce jedynie ci, którym się nie udało. Teraz mieszkają tu i tacy, którzy dawniej spędzali wakacje w Acapulco, w najgorszym razie w Nautli. Z pierwszych stron gazet na rozprutą sofę. Zbierają puszki. Że podobno recykling. Kiedyś trzymali je schłodzone w lodówkach. Teraz zbierają i próbują sprzedać. Rozprute sofy. Pamiętasz tę rodzinę? Teraz wszyscy na okrągło pijani. Z rozpaczy. Żeby się otępić. Żeby zapomnieć. Żeby... Ale nie wszyscy rezygnują tak łatwo, wie pan? Nawet tam, na dnie, część zachowała inicjatywę. Kradną psy, pitbulle, dla obrony. Żelazne obroże. Kolce. Bestie na łańcuchu. Uwalniane, aby bronić. Najbardziej przedsiębiorczy porobili ogrodzenia z pospawanych łańcuchów. Próbują bronić siebie i wszystkich tych,
#54
którzy utracili pozycję na górze. Starych kolegów. Rodzinę. Przyjaciół. Z dnia na dzień zrobionych na szaro. Koczujących tutaj. Na Taco Flats, słyszał pan? Tak nazwali to miejsce. Taco Flats! Wznieśli zasieki z łańcuchów, aby się osłonić, aby stworzyć złudzenie, że, choć przegrani, wspólnie zamkną się za ogrodzeniem z łańcuchów tak jak wcześniej za murami swoich rezydencji. Nie dali rady, panie Gorozpe, po prostu nie dali rady. Myśleli, że wykluczą najbardziej upodlonych, stworzą zamkniętą strefę nędzy, nędzy zarezerwowanej dla wybranych. Nie dali rady, panie Adamie. Ich poprzednicy już tam byli. Tylko oni o tym nie wiedzieli. Przybyli więc. Wytyczyli granicę tego nieszczęsnego miejsca. Postawili namioty. Załatwili wychodki. Sprowadzili psy. Przytaszczyli rozprute sofy. Ale zapomnieli się rozejrzeć. Ich poprzednicy już tam byli. Oni jednak nie zaszczycili ich nawet spojrzeniem i kiedy zamknęli się za swoimi zasiekami z łańcuchów razem z psami, uświadomili sobie, że to na nic. Bo ich poprzednicy już tam byli. Choć oni próbowali ich zignorować. A teraz znaleźli się w środku, rozumie pan?
- Dlaczego używasz liczby mnogiej?
- Jak to, proszę pana?
- No tak, oczywiście, mówisz o wielu ludziach.
- Przecież...
- Żadne przecież. Prosiłem, żebyś się zajął tylko tą jedną rodziną...
- Jasna sprawa, właśnie o nich chodzi.
- Nie mów, że załatwili kogoś jeszcze?
- No bo...
- No bo co?
- No bo nie można tak dyskryminować...
- Odpowiedzialność zbiorowa?
#55
- Pan Adam Gongora nie dyskryminuje. Nie da się ukryć, że w Taco Flats wylądowało pół ulicy... Pół ulicy bogaczy... Pan Adam Gongora mówi, że to będzie dla nich nauczka.
- Ach, tak.
- Poza tym powiedział, że Taco Flats brzmi za bardzo z amerykańska. Że bardziej odpowiednie byłoby coś w stylu Gorozpevilli.
- Co takiego?
- Podobno na pańską cześć.
#56
Rozdział 12
Czasem muszę udzielać się towarzysko. Nie ma rady. Co za nuda! Jeśli się nie pokażę, myślą, że już po mnie. To znaczy: jeśli się nie pokażę w towarzystwie. Bo pokazywać się na kolacjach, przyjęciach, ślubach i chrzcinach to najskuteczniejszy - a niekiedy jedyny - sposób udowodnienia, że się istnieje. Spotyka się przy takich okazjach byłych prezydentów, których wszyscy uważali za zmarłych; starej daty milionerów, którzy dorobili się w początkach meksykańskiego kapitalizmu; ministrów cieszących się kiedyś krótkotrwałym rozgłosem; dawne panienki z dobrych domów zamienione tymczasem w przejrzałe matrony...
Mam pewną przewagę: udzielam się rzadko. Zna się mnie ze słyszenia. Pojawiam się w prasie i telewizji, ale poza tym stanowię niemal zagadkę. Prawie się nie pokazuję, a jeśli już - to za każdym razem zabieram ze sobą żonę, dla wzmocnienia swojego wizerunku: Gorozpe mało wychodzi, bo dużo pracuje, ale to taki sam facet jak my. Wystarczy spojrzeć na jego żonę. Kiedyś była znana jako...
- Królowa Wiosny...
- Królowa Karnawału w Veracruz...
- I w Mazatlanie...
- Ładna buzia...
#57
- Ładniutka...
- Śliczniutkie stworzenie...
- Nic w tym dziwnego, ale strasznie się postarzała...
- Nie, wciąż nieźle wygląda...
- Wygląda jak małpa, Marilú...
- Cóż, trochę przytyła... Jakby napęczniała.
- Ale nie tyle na ciele...
- Ile na twarzy, owszem. Przypomina ciasto z wiśniami.
- I to jeszcze przed upieczeniem.
- A te oczka, tylko spójrz...
- Czy ona cokolwiek widzi? Takie są malutkie, bliziutko osadzone i jakby zapadłe w tej mącznej twarzy...
- Schowaj nożyce, Sofonisbo, nadchodzą...
- Cóż za miłe spotkanie!
- Jakaż przyjemność!
Umiem czytać z ust. Odgaduję, co mówią. Z daleka. Jak tylko wchodzę do pokoju, od razu wiem, co plotą złe języki. To nietrudne. Zawsze plotą to samo. Po prostu wkładam ludziom w usta to, co powtarzają za każdym razem. Ciekawa rzecz: moja hipoteza na ten temat znajduje potwierdzenie w ruchu ich warg. Mnie nie obgadują. Sama moja obecność stawia ich w szczególnej sytuacji, jako że nie chcą okazać zaskoczenia, choć zjawiam się rzadko, czasem jedynie raz na kilka miesięcy... Mógłbym swoje występy towarzyskie w ciągu roku policzyć na palcach. Zdaję sobie sprawę, że wszyscy konstruują własne wyobrażenie na podstawie tego, co wiedzą o mnie jako osobistości publicznej. To znaczy: mają jakiś mój obraz, zanim się jeszcze fizycznie pokażę. Jestem postacią z fotografii, telewizji, gazet, więc mnie w gruncie rzeczy nie widzą, jestem znanym każdemu sfinksem i moja fizyczna obecność nie wpływa na ustaloną już wcześniej wizję mojej osoby.
#58
Dlatego wszystkie oczy obserwują Priscilę. Można by rzec że bywa na tych imprezach sama. Wspomnienie jej młodzieńczej chwały (jako Królowej czegoś tam) powoli się zaciera, pozostaje tylko kontrast między dawnym królewskim rozkwitem (karnawały, wiosny) a obecną napęczniałością, świadomość narzuconej przez życie zmiany. Wyznam wam, że ja sam, odkąd zdobyłem sławę, niewiele się zmieniłem. Przybyło mi trochę siwych włosów na skroniach - ale naturalnych, nie malowanych wapnem, jak siwizna dojrzałych amantów meksykańskiego kina. Nie łysieję, a moje rysy pozostają regularne: szerokie czoło, niezbyt gęste brwi (poświęcam im trochę pracy), węszący i przez to godny zainteresowania nos, wargi, które nie zdradzają zadowolenia, złości, żadnych uczuć. I rozdwojony podbródek, przydający mi naturalnego wdzięku, którego nie podkreślam ani nie wykorzystuję.
Świadomie posługuję się natomiast spojrzeniem. Kryję je pod powiekami. By potem w kimś utkwić. Nigdy go nie łagodzę. Tym spojrzeniem grożę, ostrzegam, pozbawiam znaczenia, jeśli to potrzebne - przyciągam, jeśli to bezpieczne - odrzucam. Spojrzeniem Adama Gorozpe... Nie bez przyczyny nikt nie śmie komentować, gdy pojawiam się na kolacji u byłego ministra don Salvadora Ascencia, któremu to i owo zawdzięczam, a nie lubię wychodzić na niewdzięcznika... Nikt nie śmie komentować. Wszyscy ustępują mi z drogi. Nawet jeśli, praktycznie rzecz biorąc, przede mną sunie, potężna jak krążownik, moja żona. Ale to nie to samo. Ją po prostu "przepuszczają". Mnie "ustępują z drogi".
Rozumiem, że mimo to nikt ze zgromadzonych tu ludzi zapomnianych osobistości świata polityki, wczorajszych panien przemienionych w dzisiejsze damule, anonimowych
#59
osobników, których nazwiska i zajęcia w najmniejszym stopniu mnie nie obchodzą - i tak nie może się ode mnie oddalić. To część mojej strategii, wyznam wam, swoim wiernym słuchaczom: pokazywać się często w wiadomościach, a mało na przyjęciach. No i tamci nie mogą się ode mnie oddalić. Krążą wokół mnie. Wracają do mnie, dopóki ostatecznie się nie pożegnam.
Ze to niewygodne? Pewnie. Dlatego ograniczam swoje kontakty do relacji służbowych, biznesowych i politycznych, w ramach których moje słowo jest prawem (dlaczego powitali mnie w święto Trzech Króli w ciemnych okularach?), plus, w domu, do znoszenia cholerycznych ataków teścia, Króla Herbatnika, oraz werbalnych niespójności żony Priscili. A mój szwagier Abelardo? Co z nim? Wyprowadził się i przyznaję, że straciłem jedynego rozsądnego sprzymierzeńca w rezydencji w Lomas Virreyes, z jej różowymi - z wyjątkiem metalowego bidetu - dekoracjami, pośród których zdecydowałem się zamieszkać z dwóch powodów: bo zostaję tam wtłoczony w zwyczajowe, powtarzalne, obracające się gładko tryby życia, które ani mnie ziębi, ani grzeje, a jednocześnie utwierdza moją opinię człowieka oddanego rodzinie.
- Adam Gorozpe mieszka z teściem...
- Jak na początku....
- Kiedy jeszcze był nikim...
- Stul dziób!
- I z żoną...
- Swoją młodzieńczą miłością...
- O młodości, boski skarbie...
- Którym nikt nie cieszy się długo, ha, ha, ha...
- I z dziwnym szwagrem...
- Podobno niebieskim ptakiem, to prawda?
#60
- W każdym razie mało poważnym facetem, tak bym to ujął...
- Ale upartym, może nie?
A wszystko to razem służy maskowaniu mojej prawdziwej osobowości pozorami ogólnego umiarkowania, skupienia na pracy, oddania rodzinie...
Nikt nic nie wie o moim drugim życiu.
Nikt nie wie o istnieniu El.
#61
Rozdział 13
Przegląd wydarzeń, przygotowany dla mnie przez moich sekretarzy - Meksykokomedica:
Pewna staruszka jechała sobie spokojniutko autobusem kursującym na trasie Salto del Agua-Ciudadela-Rayón. Na jednym z przystanków wsiadł jakiś młody człowiek i z pistoletem w dłoni zażądał od pasażerów, żeby oddali portfele, biżuterię i okulary przeciwsłoneczne. W tym celu zaczął im podsuwać jaskrawą czapkę bejsbolówkę. Gdy zbliżył się do staruszki, ta wyrwała mu czapkę, wyrzuciła na podłogę jej zawartość i zyskaną w ten sposób prowizoryczną bronią jęła okładać młodego napastnika, wyzywając go od żebraczych pomiotów i bezczelnych rzezimieszków, jak również częstując innymi staromodnymi określeniami dobrze ilustrującymi jej wiek. Zaskoczony chłopak najpierw tylko osłaniał głowę przed ciosami wzburzonej damy, która porzuciła tymczasem jego bejsbolówkę na rzecz własnego parasola, po czym wyskoczył z pojazdu, potknął się i upadł, ku powszechnej uldze i wesołości. Kim była odważna staruszka? Zapytana o to, odparła, że nazywa się Sara García.
Pewien mało znany rzeźbiarz stworzył na tarasie swego domu, usytuowanego przy alei Yucatán, nadmuchiwaną
#62
podobiznę słonia Dumbo. Dzieło sztuki zerwało przytrzymujące je liny i przeleciało nad sąsiednim parkiem San Martina, by na koniec opaść i zmiażdżyć odpoczywającą tam nieostrożną parę. "Słonie są jak śmiertelna choroba przenoszona drogą płciową" - usprawiedliwiał się artysta.
Na rynku pojawiły się luksusowe artykuły w umiarkowanych cenach. Okulary przeciwsłoneczne. Samochody marki Audi i Porsche. Roleksy. Pierścionki Cartiera. Pióra Mont Blanc. Torebki Prady. Koszule Zegny. Buty Gucciego. Garnitury Cavallego. Reklama głosi: "Przeceniamy image".
Eksport chilaquiles wzrósł od zera do dziewięćdziesięciu dwóch procent. Nikt nie rozumie, kto - lub po co - kupuje za granicą kawałki twardej tortilli, które jednakowoż sprzedawane są teraz wraz z przepisami umożliwiającymi przygotowanie sosu wedle uznania konsumenta. "Buduj ojczyznę. Eksportuj chilaquiles" - głoszą slogany.
Coraz mniej w Meksyku turystów ze Stanów, coraz więcej z Chin. Zapytani o powody przyjazdu, Chińczycy mówią o podobieństwach między kuchnią chińską a meksykańską: niewielkie, zróżnicowane dania pozwalające każdemu skomponować posiłek według własnych upodobań. Zaskakuje fakt, że niezależnie od tych wypowiedzi chińscy turyści jedzą tylko to, co sami eksportują. Czy to służy handlowi zagranicznemu? - pytamy odpowiedzialnego za tenże handel ministra. Czekamy na odpowiedź.
Niejaka Candelaria, dwuznacznie zwana Trajinerą**01, udzieliła wywiadu, w którym twierdzi, że była kochanką tuzina
**01 Trajinera (hiszp.) - rodzaj łódki, którą pływa się w mieście Meksyk kanałami dzielnicy Xochimilco, ale słowo to oznacza również łazęgę.
#63
narkotykowych bossów. Przechodziła z ręki do ręki. Tamci się między sobą pozabijali. Ona przetrwała i czeka na kolejnego adoratora. Mieszka, wedle własnych zapewnień, na wysepce w Xochimilco, w otoczeniu kwiatów i świnek skarbonek. "Prawdziwa sielanka" - tłumaczy.
Yasmine Sulimán, uchodźczym polityczna, która schroniła się w Meksyku przed zabójczym bliskowschodnim reżimem, znalazła pracę w stołecznej bibliotece imienia José Vasconselosa, mieszkanie zaś - kawałek dalej, przy ulicy De Los Misterios (przedłużeniu Reformy). Wczoraj została zamordowana przez szaleńca, który domagał się dzieł zebranych Augusta Monterrosa, a otrzymawszy z rąk bibliotekarki tak właśnie zatytułowany cienki tomik, wpadł w szał i biedaczkę powiesił.
Uczeń szóstej klasy szkoły podstawowej, Jenaro González, przyznał, że jako dziecię boże wygłasza w niedziele mowy na skrzyżowaniu Insurgentes i Quintana Roo. Odprowadzony przez naszych reporterów z miejsca popołudniowych zgromadzeń do szkoły przy Chapultepec, chłopiec potwierdził, że to on jest słynnym dziecięcym kaznodzieją. Wystarczy, że założy kręconą jasną perukę, narzuci białą tunikę i zdejmie buty. W rzeczywistości włosy ma ostrzyżone na jeża, ale przysięga, że robi to, co robi, z boskiego rozkazu, nawet jeśli po fakcie nie pamięta, o czym mówił. Nasz sprytny reporter wrócił w kolejną niedzielę, żeby raz jeszcze z nim porozmawiać. Ostrzyżony na jeża chłopiec powtórzył swoją historię. Tyle że w tym samym czasie na skrzyżowaniu Insurgentes i Quintana Roo dziecię boże przemawiało do tłumów, co świadczy o tym, że ów chłopiec to oszust. Zagadka?
#64
Na określenie dzielnic nędzy (chilijskich callampas, argentyńskich villas miseria, wenezuelskich ranchitos, brazylijskich favelas) ukuto ostatnio nową nazwę: Gorozpevilla, co jest bezczelną aluzją do pana Adama Gorozpe, którego bezpodstawnie obciąża się odpowiedzialnością za rozpaczliwą sytuację panującą na obrzeżach stolicy oraz - co stanowi już bezprzykładną wprost potwarz - za pogarszające się warunki na przedmieściach takich ośrodków jak Guadalajara, Monterrey, Morelia i Torreón. Zwraca się uwagę na fakt, że znane centra przestępczości - na przykład Juarez, Tijuana czy Tampico - nie miały do tej pory problemu z "dzielnicami nędzy", ponieważ kartele narkotykowe utrzymują tam surową dyscyplinę, natychmiast likwidując wszelkie nielegalne osiedla. "Każda Gorozpevilla szkodzi naszemu wizerunkowi" - oświadczył don Hipolito el de Santa, niewidomy pianista i mimo podeszłego wieku szef Kartelu Pustynnego. Czy oznacza to, że narkotykowi bossowie wnoszą oskarżenie przeciwko człowiekowi o nieposzlakowanej reputacji, jakim jest don Adam Gorozpe? Oto pytanie.
#65
Rozdział 14
Ledwie wyślizgnie się z sypialni między ludzi (z łóżka za próg) to nasze życie miłosne, zaraz trzeba płacić za wcześniejszą radość. Chodzi mi o to, że nikt z własnej woli nie pozbawia się miłości (z wyjątkiem masochistów, którzy jednak kochają swoją dumną inność, i sadystów, którzy tę ostatnią posuwają do skrajności szkodliwych dla osób trzecich). Czasem miłość przychodzi tak po prostu. Bez wstrząsów i kłopotów. Jesteśmy razem od zawsze. Nasz związek zaplanowały nasze rodziny. Z kim mielibyśmy się ożenić, jeśli nie z tym świętym ideałem, narzeczoną od kołyski? Będąc powinowatym Holguinów, zetknąłem się z przypadkami małżeństw "po hindusku", bardzo wcześnie zaaranżowanych przez rodziców. Znam dziewczyny, brzydule, które, jak się zakłada, w tych warunkach wchodzą w związek małżeński jako dziewice. Znam inne - zdarzyło mi się zaskoczyć je raz czy drugi za jakąś zasłonką, na tylnym siedzeniu auta, pod drzewem, zawsze oficjalnie zaręczone, niekiedy w towarzystwie nieznanych mi mężczyzn - które szczycą się swoimi wyskokami lub ich wstydzą, ale w żadnym wypadku nie czekają do ślubu, a do ołtarza idą, tylko udając cnotki.
Albowiem dziewictwa wymaga się od kobiet, choć już nie od mężczyzn. Mężczyzna, który zachowuje czystość
#66
przed ślubem, nie jest prawdziwym mężczyzną: staje się podejrzany - że może impotent, zakamuflowany bądź nieświadomy swojej orientacji pedał, ofiara ostrej maminsynkowatości albo zwyczajnie oferma, ewentualnie ksiądz z nieodkrytym jeszcze powołaniem. Z kolei dziewczyna, która straciła dziewictwo przed wyjściem za mąż, to bezwstydnica. Nic jej nie tłumaczy. Dwie skale ocen. Tak czy owak za niektóre plany matrymonialne (lub po prostu miłosne) trzeba zapłacić niepożądanymi konsekwencjami w życiu społecznym. Zahamowany seksualnie nastolatek idzie do łóżka z pokojówką rodziców, ale ani myśli - zresztą mu nie pozwolą - się z nią ożenić. Ona zresztą też nie czułaby się komfortowo w nowych warunkach, chociaż bywały przypadki, bywały przypadki... Zdarzają się "wybitni" mężczyźni żonaci z kobietami nieco mniej "wybitnymi"... Zapytani o przyczyny swojego wyboru, podają argumenty cielesne (ona zaspokaja go jak żadna inna), natomiast bardzo rzadko społeczne (ona nie jest z mojej sfery, dzięki mnie - to w domyśle - awansowała społecznie).
Tymczasem w małżeństwach z rozsądku - takich jak moje - wszystko przebiega gładko. Jak wcześniej zaznaczyłem, Priscila nie grzeszy dorzecznością: mówi to, czego nie powinna, dokładnie wtedy, kiedy powinna powiedzieć coś innego albo - jeszcze lepiej - w ogóle się nie odzywać. Podawałem wam już tego przykłady. Wiecie też już, moi słuchacze, że życie z Priscilą to przykrywka, którą wykorzystuję, by w życiu publicznym uchodzić za kogoś, kim nie jestem - kim wcale nie chcę być - w życiu prywatnym. Że ten wygodny układ może prowadzić do niewygodnych sytuacji - zaraz się o tym przekonamy.
Tymczasem - znowu się powtarzam w tych wstępnych uwagach - życie z El to niekończąca się przyjemność,
#67
przerywana wszakże nagłymi epizodami przywracającymi mnie pozaerotycznej rzeczywistości.
El przychodzi na przykład, rozentuzjazmowana, po koncercie Luismiego w Audytorium Narodowym. Zachwyca się artystą w wymiarze zarazem indywidualnym i zbiorowym. To, co mi mówi - jaki ten Luismi przystojny, jak dobrze śpiewa, jak się porusza - mówi nie tylko dlatego, że tak czuje, ale również dlatego, że jednocześnie z nią poczuło to dziesięć tysięcy innych ludzi. Rozumiem te stany ducha zbiorowego - występują też w polityce, przy czym, o ile na koncercie Luismiego są niegroźne, o tyle stają się niebezpieczne, jeśli zamiast piosenkarza na scenie stoi mówca, mamiąc tłum iluzjami tak samo iluzorycznymi jak te, które rozsnuwa przed swoimi słuchaczami Luismi.
Słucham El i gratuluję sobie politycznej dyskrecji - podsumujcie tylko to, co już wiecie: mieszkam u teścia, Króla Herbatnika, żyję w trwałym związku małżeńskim z Priscilą, byłą Królową Wiosny, z domu jeżdżę do biura, a z biura do domu, rzadko udzielam się towarzysko...
To samozadowolenie z własnej dyskrecji rozciągam zatem także na swoje życie miłosne - ściśle osobiste, satysfakcjonujące, opierające się słowom - z El, mimo głupstewek, które mogłyby na nim zaciążyć, a są jak przelotne jaskółki.
- Dlaczego nie golisz się pod pachami?
- Co?
- Mógłbyś się golić pod pachami.
- Po co, El?
- Żeby być zupełnie taki jak ja.
- Ale ja chcę być inny.
- Nie chcesz być taki jak ja?
- Chcę być z tobą, rozumiesz? To dosyć...
- Ale nie taki jak ja.
#68
- Nie. Wolę różnicę, po prostu.
- To mój kaprys. Kaprysik. Maluteńki.
- Wyobrażam sobie siebie z wygolonymi pachami, a potem klatką piersiową, rękami, nogami...
- I plecami, niedźwiadku, i plecami...
Po czym się całujemy i koniec dyskusji.
Przy innych okazjach winę ponoszę ja, z moim prawniczym wykształceniem i wynikającą z niego umiejętnością, by nie tylko rzeczy wyjaśniać, ale i komplikować. Chirurgowi nie wolno się pomylić: jeśli wytnie wyrostek facetowi z bólem trzonowca, odbiorą mu prawo wykonywania zawodu. Prawnik natomiast może kłamać, świadom, że jego argumenty bazują na oszustwie pozwalającym wygrać proces, wykiwać głupka albo zbić z tropu przeciwnika.
- Gdzie pan był w piątek dziewiątego o szóstej?
- W piątek szóstego o dziewiątej?
- Kłamie pan...
- To znaczy w piątek dziewiątego o szóstej?
- Proszę samemu sobie nie przeczyć.
- Niech mi pan nie mąci w głowie, mecenasie.
- To pan tu mąci. Co pan ukrywa?
- Nic, przysięgam.
- Dlaczego mnie pan oszukuje?
- Ja...?
Potrafię zatem powiedzieć El - domagając się, aby przyznała mi prawo po prostu się spuścić - że wstrzymywanie nasienia jest szkodliwe; ba, mówię to nawet po łacinie:
- Semen retentus venenum est.
Jednakże El nie przejmuje się łacińskimi sentencjami. Uważa, że ma rację, utrzymując, iż wstrzymywanie nasienia wywołuje intensywny orgazm, bardziej satysfakcjonujący niż ten mój zewnętrzny strumyczek.
#69
- Poza tym - oznajmia niezbyt stosownie - wstrzymywanie nasienia jest oznaką świętości.
- Coś takiego! - Robię sztucznie zdziwioną minę.
- Święci też mają nasienie, a przecież je wstrzymują.
- Mnie i tobie daleko do świętości, El. A od świętych można...
- Moglibyśmy się starać...
- Nudziara.
- Proszę...
- W porządku. Chociaż powiem ci, że...
Przytaczam powyższą wymianę zdań, abyście się przekonali, jak dobrze się z El dogadujemy i jak pokonujemy każdą różnicę zdań, nie popadając nigdy w kłótnię. Czy źle robimy? Czy spory są solą miłosnego związku? Faktem jest, że seks wyzwala albo blokuje tego nieuleczalnego dzikusa, którego wszyscy w sobie nosimy.
Czasem myślę, że rodzimy się dzicy i że zdani na swoje wątpliwe siły bylibyśmy jak zwierzęta, które starają się tylko przeżyć i zaspokoić instynkty. Filozof natury powie nam, że nie, że człowiek naturalny ma w sobie najwięcej dobra i że każdy krok naprzód w społeczeństwie zbliża nas ku zbrodni, grzechowi i potrzebie reguł temperujących pierwotnego dzikusa, którym byliśmy na początku.
Ja myślę, że ten dzikus, ledwie porzuci proste życie, zabija swego ojca i spółkuje z matką. Edyp uchodzi zazwyczaj za symbol owego przejścia, które bez względu na przebieg wydarzeń podporządkowuje nas w końcu zasadom, przyjmowanym zresztą z pokorą, albowiem ich pogwałcenie kończy się więzieniem, szubienicą albo w najlepszym wypadku ostracyzmem.
To wszystko nie tłumaczy jednak zbyt dobrze społecznego uwarunkowania naszych perypetii miłosnych i związku tego uczucia
#70
ze zjawiskami tak różnymi jak moda, emocje, estetyka czy ambicje. Małżeństwo z Priscilą to z mojej strony ukłon w stronę tej pierwszej i tych ostatnich. Kiedy się z nią publicznie pokazuję - bardzo rzadko, jak już wiecie - podporządkowuję się wymogom mody i społecznych ambicji. Kiedy jestem z El, dominują emocje i estetyka. Na El patrzę i to, co widzę, podoba mi się i mnie porusza. Czasem te emocje zalewają mnie natychmiast i dopiero później, usatysfakcjonowany, mogę się oddać kontemplacji El, jej piękna, a także spokoju i zadowolenia w jej postkoitalnie błogim spojrzeniu.
Obecny we mnie mały dzikus zostaje w ten sposób poskromiony za sprawą przyjemności dostępnej dzięki El. Sądzę wszakże, że panuję nad nim również wtedy, kiedy przebywam z Priscilą w domu jej papy albo przy tych rzadkich - okazjach, gdy pokazujemy się razem w towarzystwie.
Sami osądźcie. Być może to ta wyzwolona część mojej osoby (ta, która współżyje z El), ale również ta druga, stosująca się do politycznych wymagań chwili (ta, którą przywołuję w obecności swoich współpracowników - dlaczego przywitali mnie w czarnych okularach?), kazały mi zareagować kiedyś w trakcie kolacji na dwanaście osób, gdy Priscilą, jak zawsze nie na miejscu, wykorzystała moment krępującej ciszy przy stole, zwanej w Meksyku przemknięciem anioła, by wystąpić z głośną fanfarą.
Przez fanfarę rozumiem tu trzyfazowe uwolnienie gazów. Albowiem moja małżonka najpierw zapierdziała krótko a donośnie, jakby chciała zwrócić na siebie uwagę, następnie wydała odgłos kojarzący się z serią wypuszczonych pod wodą bąbelków, a swój popis zwieńczyła podstępnym - cichym, lecz zabójczym - finiszem, który dotarł do
#71
wszystkich nosów i odebrał biesiadnikom apetyt na podaną właśnie rybę: zapachy Priscili bez trudu przebiły się przez woń kaparów, cebuli i pomidorów.
Żeby przerwać zakłopotane milczenie, jakie zapadło po tym smrodliwym ataku, wypowiedziałem głośno frazę, którą często powtarzałem niby świecką mantrę:
- Cicho, Priscila. Sama nie wiesz, co mówisz.
Konwersacja z powrotem się zawiązała. Iks zagadał o zmiennym kursie walut. Jego żona napomknęła coś o rosnącej drożyźnie w supermarketach. Igrek oświadczył, że udało mu się przejechać autostradę łączącą miasto Meksyk z Acapulco w dwie godziny i piętnaście minut, co stanowiło rekord, nawet jeśli nikt się o nim nie dowiedział i nie było w związku z tym nagród. Madame Igrek rzuciła, że właśnie przywiozła sobie z Houston mnóstwo modnych ubrań, których w Meksyku się nie dostanie. Zet poskarżył się na cenę benzyny, a pani Zet zaczęła wyrzekać na służbę.
I tak, pośród opinii na temat zarobionych i wydanych pieniędzy, rozwiały się niestosowne wiatry Priscili, która, nieświadoma swojej winy, na moje "sama nie wiesz, co mówisz" odpowiedziała pikantnym:
- Jutro niedziela, dzień święty. Gratulacje!
Moje myśli biegną innym torem. Dlaczego po tamtym zapachowym i donośnym szturmie mojej żony powiedziałem to, co powiedziałem? Żeby odwrócić uwagę od gafy Priscili i wznowić rozmowę, którą wcześniej przerwało "przemknięcie anioła".
A także, owszem, w ramach niewybaczalnego, dokonanego tu i teraz nawiązania do swobodnej i dowcipnej rozmowy z El - rozmowy, którą zawsze prowadziliśmy tylko we dwoje: nie mam zwyczaju uzewnętrzniać swojego poczucia humoru. I jednocześnie w ramach podtrzymania
#72
urzędowego zwyczaju, który nakazywał mi zamykać dowolną sytuację zabawnym i zarazem ucinającym dyskusję powiedzonkiem:
- Słońce wstaje co dzień.
Tyle że w ostatecznym rozrachunku stanowiło to przy okazji niepotrzebne publiczne przyznanie się do złych stosunków z żoną, niedopuszczalne faux pas, które w oczach wszystkich tych Iksów, Igreków i Zetów uczyniło ze mnie osobnika co najmniej ułomnego, jako że ów okrzyk "Cicho. Sama nie wiesz, co mówisz" - sugerował brak kontroli nad połowicą i jej wybuchowym potencjałem, a także brak dyskrecji w obliczu grzmiących niebios, choć jednocześnie dowodził zdolności do błyskawicznego zatuszowania sprawy i przejścia do innych kwestii. Co w rezultacie pociągało za sobą jeszcze większy podziw dla mojej przytomności umysłu, lecz również zdziwienie zamaskowanym gniewem, jaki skierowałem na Priscilę, znaną ze swojej obojętności względem relacji przyczynowo-skutkowych.
- Jutro niedziela.
Ponieważ niezbyt często chadzam z Priscilą na proszone kolacje, nie potrafię powiedzieć, czy ów wyskok był jednorazowy, czy też wzdęcia są naturalnym elementem jej procesów trawiennych. Ile razy, bez mojej wiedzy i za moimi plecami, psuła powietrze przy innych podobnych okazjach? Czy ktoś to zauważył? Czy też odgłosy jej pierdnięć rozpłynęły się wśród gwaru rozmów? A może zostały odnotowane i przemilczane? Czy komentowano, uśmiechając się złośliwie, że żona Adama Gorozpe to stara prukwa?
Czując się, mimo woli, jak współczesne wcielenie Francisca Queveda, ostatecznie gratuluję sobie niezwykłej umiejętności przekształcania fizycznych grubiaństw w poetyckie koncepty.
#73
Przywołuję więc woń przekrojonej na pół i ociekającej sokiem limonki. Świeżo skoszonej trawy. Dymiącej filiżanki czekolady z pianką. Zapachy, które uderzają bezpośrednio do ośrodków przyjemności, z pominięciem raf rozumu. Zapachy jako pamięć emocji...
#74
Rozdział 15
Skąd się biorą ci ludzie? Oglądam ich zdjęcia rozłożone na biurku i próbuję wyobrazić sobie początek, którego kontynuacją są te rezydencje, nowo pobudowane albo odkupione od dawniejszych bogaczy, zniekształcone jednak obecnością więziennych drzwi, ostrzegawczych chorągiewek, pozamykanych okien, uzbrojonych w karabiny strażników przyczajonych na tarasach, ogrodników, którzy koszą gładkie trawniki, zawsze czujni, w kombinezonach ciężkich od broni.
Skąd się bierze ta broń? Otrzymuję raport: w samym Houston w Teksasie jest tysiąc pięćset sklepów, które nią handlują. Klient może kupić ponad sto sztuk naraz w jednym z dziesiątków legalnych przybytków gotowych sprzedać mu tyle od ręki. Poza tym działają przemytnicy przywożący większe ilości ze Stanów do Meksyku. Za naszą północną granicą sprzedaż broni osobom prywatnym nie wymaga specjalnego zezwolenia. Większość zarekwirowanych w Meksyku pistoletów i karabinów pochodzi ze sklepów w Teksasie i Arizonie.
Posiadanie broni - przypomina raport, który czytam dzisiejszego poranka - jest w USA legalne i nawet jeśli zatrzymać podejrzany transport między sklepem a granicą,
#75
przemytnik zawsze może się powołać na swoje konstytucyjne prawo, uświęcone słynną drugą poprawką, zastrzegającą jednak, że "dobrze zorganizowana milicja jest potrzebna z uwagi na bezpieczeństwo wolnego państwa". Czy wciąż o to chodzi?
Zagadnięty w tej sprawie sprzedawca broni oświadczył, że nie prowadzi rejestru klientów, a poza tym już dawno sprzedał sklep. Z czego teraz żyje?
- Z oszczędności - oświadczył, siedząc na werandzie swojej willi w Houston.
- Kiedy przed wycofaniem się z interesów miał pan ostatni audyt?
- Oj, normalnie to powinno być raz do roku, w każdym razie nie częściej, ale że jest za mało audytorów, czasem mijają i trzy lata albo nawet sześć...
- Jaką broń pan sprzedawał?
- Pistolety, zwykłe pistolety.
- A kałasznikowy?
- Co takiego? Never heard.
- Proszę posłuchać, wysłaliśmy do pana podstawionego kupca i pan mu sprzedał dwanaście kałasznikowów. Niczego pan nie podejrzewał?
- Klient nasz pan, ja tylko handluję.
A inni:
- Mam prawo kupować broń myśliwską. To prawo, które daje mi konstytucja.
- Mam prawo sprzedawać broń. To prawo, które...
- Informuję władze o podejrzanych klientach. To obowiązek, który...
- Nic o niczym nie powiem, bo inaczej narkotykowi bossowie mnie...
#76
Dostaję informację o broni przejętej w Meksyku: jeden karabin w Acapulco, po ataku na biuro prokuratora - trzy zabite sekretarki; dwa karabiny zarekwirowane na państwowych autostradach; jeszcze jeden znaleziony w Miahuatlán, po starciu z czynnikami wojskowymi w lokalnym ogrodzie botanicznym.
Liczę.
Pięć sztuk broni przejętej przez władze w Meksyku. Pięć.
Tysiące sztuk broni importowanej przez kartele narkotykowe. Tysiące.
Wille ze stalowymi drzwiami, ostrzegawcze chorągiewki, zabite okna, snajperzy na tarasach, uzbrojeni ogrodnicy.
- No bo w kieszeniach takiego kombinezonu sporo się mieści...
Skąd się wzięli? Kim byli wcześniej? Czy można ich ukarać, cofając się do początków? Zamykając i przesłuchując ich kobiety?
Jak zwykle postanawiam złapać byka za rogi i wysłać do więzienia w Santa Catita Jenara Ruvalcabę, skazanego na podziemne kazamaty San Juan de Aragon speca od przebierania się za kobietę w celu zdobycia informacji i, przy odrobinie szczęścia, seksu. (Sumuję, ile razy mecenas Ruvalcaba służył nam pomocą, żeby stosownie do tego skrócić mu wyrok). Dlaczego nie wysyłam kobiety? Bo żywię ciche przekonanie, że kobiety stanowią zamknięte bractwo, które zwiera szeregi w odruchu obrony przed mężczyzną - intruzem, draniem i w dodatku, często gęsto, pedałem.
A zatem to odkupujący swoje winy Ruvalcaba informuje mnie, że w Santa Catita istnieje specjalny oddział dla kobiet zamieszanych w przemyt narkotyków, porwania i seryjne zabójstwa. Tam siedzi Królowa Mambo, piersiasta, długowłosa dziewczyna, ubierająca się, jakby dla ukrycia swoich
#77
atutów, w spodnie, swetry i sportowe buty. Właśnie ona obraca pieniędzmi samego Smoka i dlatego wolno jej mieć w celi komputer, mimo że poza tym jest pod ścisłym nadzorem. Przechadza się cała dumna po więziennym podwórzu, na którym tłoczy się jakieś sto osób, włączając w to gości przynoszących jedzenie i odzież więźniarkom. Tam przebywa też niejaka Chachachá, oskarżona o zamordowanie bankiera: niezła dupa, mówi Ruvalcaba, duży dekolt i włosy zebrane z tyłu, żeby podkreślić białość skóry i odsłonić hipnotyzujące spojrzenie, w którym maluje się cynizm podszyty zadowoleniem z popełnionej zbrodni. I jeszcze Duża Alberta, oskarżona o plagiat i zabójstwo młodych milionerów. I Dynamitki, oskarżone o podkładanie bomb w stolicy. Obie zezowate, malują sobie usta jaskrawą czerwienią.
Najgorsza ze wszystkich, panie mecenasie - opowiada mi nieoceniony don Jenaro - jest morderczyni przypadkowych staruszek, która bez powodu ukatrupiła ich z tuzin, nic im nawet nie kradnąc: zabijała dla czystej przyjemności zabijania, a potem tłumaczyła, że jej leciwe ofiary i tak już ledwie wstawały z łóżka i że w ogóle lepiej im jest teraz po śmierci, niż było za życia.
Najdziwniejsza natomiast wydaje się Komendantka Cukierek - nieustannie objadająca się słodyczami grubaska, która przewodzi grupie przestępczyń rekrutujących się, panie mecenasie, nie z dołów społecznych, lecz spośród sekretarek, urzędniczek, sprzedawczyń i opiekunek do dzieci z bogatych domów, czyli spośród kobiet zbuntowanych nie przeciw nędzy, ale przeciw niedostatecznemu bogactwu, i zdeterminowanych, jak powiedziała mi Cukierek, by szybko awansować w społeczeństwie obiecującym wiele, tyle że w bliżej nieokreślonej przyszłości.
#78
- Śpieszyło nam się - oświadczyła Cukierek. - Oczywiście mogłyśmy się zadowolić pracą w biurze czy aptece. Ale wie pan co, mecenasie? To, co nam obiecują, przypadło już w udziale innym, bardzo nielicznym, którym trudno będzie cokolwiek teraz wydrzeć. Dlatego to, co nam obiecują w reklamach, wie pan, to czysta mrzonka, nie dostaniemy tego nigdy, nawet na raty.
To mówiąc, wsuwa do ust następny przysmak. Papierek ciska na ziemię. Jedna z Dynamitek podnosi go i wrzuca do kosza.
- Dziwi pana, że próbujemy szybciej zakręcić kołem fortuny? - pyta Cukierek, wprawiając w osłupienie mojego wysłannika, don Jenara, któremu przebranie na nic się tym razem nie zdało.
Wyznaję, że wszystkie te raporty zostawiają mi poczucie głębokiej frustracji. Jest tak, jakby za oknem mojego biura na czterdziestym piętrze wieżowca przy parku Chapultepec panoszyła się hydra o stu głowach i jakbym, mężnie odciąwszy jej jedną, natychmiast odkrywał, że na tym samym miejscu odrosły dwie kolejne.
Walczymy przeciw wielokształtnemu potworowi, a rozwiązania, które przychodzą mi do głowy - i które przedstawiam swoim współpracownikom - okazują się niewystarczające tudzież prowizoryczne albo, w najlepszym wypadku, wymagają dużo czasu. Zalegalizować narkotyki, stopniowo, zaczynając od marihuany. Ze świadomością, że Stany Zjednoczone nas nie poprą, nawet w imię wolności osobistej i prawa do trucia siebie i bliźnich. Rozumiejąc, że to globalny problem ery globalizacji: utnij hydrze jedną głowę, a wyrosną dwie, utnij dwie, a wyrosną cztery...
Moi współpracownicy patrzą na mnie sceptycznie zza swoich ciemnych okularów. To znaczy zgaduję, że tak na
#79
mnie patrzą. Z wyrzutem? Więc niech sami coś zaproponują. Ktoś ośmiela się powiedzieć:
- Adam...
- Przeszliśmy na ty?
- Nie. Chodzi o Adama Gongorę.
- To zabójca.
- A czyż kryminaliści zasługują na coś innego niż jeszcze większy kryminalista niż oni sami? Z całym szacunkiem.
#80
Rozdział 16
Spotykam się na kolacji ze szwagrem, Abelardem Holguinem. Opowiada mi o swoich literackich rozczarowaniach i o możliwości wkręcenia się, dla odmiany, do świata mediów - w roli scenarzysty telenowel.
W związku z tym streszcza mi swoją rozmowę z szefem stacji Tetravisión, wiekowym Rodrigiem Polą, o którym wiele słyszałem, ponieważ jego kariera została opisana w pewnej przedpotopowej powieści. Wiem, że Pola to syn Rosendy Zubarán i Gervasia Poli, oficera z czasów rewolucji meksykańskiej, rozstrzelanego w 1913 roku wraz z towarzyszami, których wydał, żeby nie umrzeć samemu, lecz "by zginąć w grupie", z okrzykiem "Niech żyje Madero!" na ustach. Ostatecznie Rodrigo ożenił się z córką oligarchy z czasów porfiriatu (któż jeszcze o tym pamięta?), niejaką Pimpinelą de Ovando, i znalazł sobie miejsce w rodzącej się dopiero telewizji, gdzie szybko awansował, by z czasem stać się rekinem mediów.
Abelardo przyznaje, że aby dotrzeć do don Rodriga Poli, świadomie nadużył ojcowskiego nazwiska. Pola nie musiał wiedzieć, że Abelardo zerwał kontakty ze swoim słynnym papą, Królem Herbatnikiem, ani że został ekskomunikowany przez papieża meksykańskiej literatury.
#81
Na szczęście magiczne nazwisko Holguín otworzyło wszystkie drzwi przed młodym człowiekiem, którego powierzchowność, swoją drogą, też stanowiła niezłą wizytówkę. Abelardo Holguín nie uległ młodzieżowej modzie, nakazującej stylizować się na żebraków lub robotników kładących tory, przeciwnie, będąc miłośnikiem hollywoodzkiego kina z lat trzydziestych i czterdziestych, ubierał się tradycyjnie, w garnitur i krawat, jak Cary Grant. Zakładam oczywiście, że owo upodobanie do starego kina i nieistniejącej już nigdzie poza nim epoki było jednym z tych elementów, które mnie i szwagra bardzo do siebie zbliżyły. Priscila przyłapywała nas niekiedy na rozmowach prowadzonych, z jej perspektywy, jakimś szyfrem:
- Thomas Mitchell w samym tysiąc dziewięćset trzydziestym dziewiątym roku wystąpił w takich hitach jak Tylko aniołowie mają skrzydła, Przeminęło z wiatrem, Dzwonnik z Notre Dame, Mr. Smith jedzie do Waszyngtonu i Dyliżans, w którym zresztą zagrał rolę uhonorowaną Oscarem dla najlepszego aktora drugoplanowego - mówi Abelardo.
- Dyliżans - podejmuję temat - to luźna adaptacja opowiadania Maupassanta Baryłeczka. W Meksyku zekranizował je Norman Foster, w rolach głównych obsadziwszy Esther Fernández i Ricarda Montalbana.
- Który był szwagrem Fostera, tak samo jak on żonatego z jedną z sióstr Blane. Z których największą sławę zdobyła Loretta Young.
- Która w tajemnicy przed wszystkimi miała dziecko z Clarkiem Gable’em: córkę poczętą w trakcie kręcenia filmu Zew krwi na podstawie książki Jacka Londona...
- Którego powieści notabene doczekały się wielu adaptacji filmowych, weźmy choćby Wilka morskiego z Johnem Garfieldem i Idą Lupino.
#82
- A pamiętasz tego aktora, którego promowali na gwiazdę i który potem znikł? Jak on się nazywał?
- Zapomniałem. Spytaj Carlosa Monsivaisa.
- Albo José Luisa Cuevasa.
- Albo najwyższej wyroczni: Natalia Botany...
Okazuje się, że Priscila podsłuchuje nas z sąsiedniej jadalni, ukryta za zasłoną. Wiem o tym, bo don Celestino nie zwleka z udzieleniem nagany Abelardowi, co ma w zwyczaju, i przy okazji mnie, co stanowi rzadkość.
- O czym tak potajemnie rozprawiacie w tym salonie?
- Wcale nie potajemnie. O starych filmach.
- O filmach? - rzuca się don Celes. - Powiedziałeś: fil-mach? Filmach z sekretami, tak? Co to za sekrety macie z Adamem? Co tam znowu knujecie? Dlaczego się zmawiacie przeciw Priscili? Kim jest Norman Foster, co?
Jednocześnie z tymi słowami dobiega moich uszu odgłos policzka wymierzonego przez Priscilę pokojówce, która niesie czyste pranie do sypialni na górze.
- Norman Foster to reżyser, ojcze.
- Jasne. Re-ży-ser, tak? Że niby nic...
- Zrobił Podróż do krainy strachu.
- A! Wyszło szydło z worka! Więc to szyfr? Kraina strachu?
- Z Dolores del Río...
- Nie zmieniaj tematu, szachraju, ladaco...
Śmiać mi się chce z tego, że stary don Celestino używa wyzwisk przypisywanych też tamtej staruszce, która parasolem pogoniła młodego złodzieja z autobusu na trasie Salto del Agua-Ciudadela-Rayón.
- Gratulacje - mówię teraz wesoło do Abelarda, gdy jemy razem kolację w restauracji Dunaj przy ulicy nazwanej na cześć Republiki Urugwaju. - Uwolniłeś się od don Celestina.
#83
- A ty wciąż u niego mieszkasz - oświadcza na to Abelardo bez złej intencji.
- Nie ma jak się pokazać, żeby zniknąć z oczu - uśmiecham się w odpowiedzi.
Don Rodrigo Pola, który musi się już zbliżać do setki, przyjął Abelarda Holguina, jak wspomniałem, w swoim sanktuarium, czyli w biurze przy Insurgentes, w wiklinowym koszu, opatulony kocami służącymi zapewne temu, by podtrzymywać w starcu życiową energię i dawać mu brakujące ciepło lub też zwracać mu jego własne, dla niego samego trujące. Ile ciepła wydziela taki - niemal stuletni kruk? Pytanie nie tylko z fizyki, ale i z filozofii: dlaczego niektórzy żyją dłużej niż "normalnie" (czyli sześćdziesiąt, osiemdziesiąt lat), pod wieloma względami tracąc, owszem, sprawność, ale jednocześnie zachowując pewne zdolności lub też może zyskując nowe, wcześniej nieprzeczuwane? Żal patrzeć na mężczyzn - niegdyś energicznych, wymownych, nawet buńczucznych - skazanych na milczenie i wózek inwalidzki, zależnych od żon, które wcześniej maltretowali, zdradzali, wyszydzali, a które teraz pomagają im jeść, oddawać mocz, spać i przemieszczać się z miejsca na miejsce. Nie lepiej byłoby umrzeć niż doznawać tak skrajnych upokorzeń?
Mówię sobie - ale nie mówię Abelardowi - że wołałbym odejść w pełni sił, mocny i aktywny, nie narażając się na powolne zapomnienie za życia albo litość tych, którzy, jeszcze młodzi, odwiedzają starego rupiecia, podziwianego kiedyś i chętnie naśladowanego, a obecnie śliniącego się tylko i opowiadającego głupoty w wiklinowym koszu...
Może ze wszystkich tych względów don Rodrigo Pola, wciąż niezeskleroziały, nie zdał się na tradycyjne podpory starości - wózek inwalidzki, kule, wręcz łóżko - lecz wybrał wiklinowy kosz wyłożony kocami.
#84
Tak właśnie przyjmuje Abełarda, witając go nieruchomo, acz elokwentnie z tego swojego tronu, na którym gromadzi i odzyskuje resztki sił, z elegancką rezygnacją i czymś w rodzaju pozy - twierdzi Abelardo - skupiającej w sobie wszystkie atuty starości i fizycznej słabości przekształconej w triumfalny finał.
- Jak stary lama w Zaginionym horyzoncie.
- W wykonaniu Sama Jaffego.
- Reżyseria: Frank Capra.
- Papo, papuńciu, Abelardo i Adam rozmawiają jakimś szyfrem, coś knują, na pewno przeciwko mnie, sprawdź, o co chodzi, papinku... - I chlast służącą w policzek. Broń swojej córeczki, południe już, ach, południe...
Co by powiedziała, gdyby miała okazję usłyszeć cara mediów, starego Rodriga Polę, tłumaczącego młodemu Abelardowi Holguinowi tajniki telenowel?
- Mój panie... - Pola zwraca się do Abelarda ceremonialnie. Nie "młodzieńcze" ani "chłopcze", ani nawet "Abelardzie", lecz "mój panie", z góry ustanawiając między sobą a gościem relację pełną zawodowego szacunku. Co oznacza: przyjmuję cię jako tego, kim jesteś, jako Holguina, dziecko Króla Herbatnika, nie sądź jednak, że pochodzenie wyniesie cię wyżej niż fakt, że oto zostałeś przeze mnie przyjęty.
Choć może istotniejsze jest jednak to, że należysz do kręgu uprzywilejowanych. Do tych stu czy dwustu meksykańskich rodzin, które się liczą, które kontrolują biznes, stanowiska w świecie polityki i finansów, rozdział zaproszeń na śluby, kolacje, wakacje i tak dalej. Wydaje ci się, że to mało? To się ocknij, mój panie, zrozum, że jesteśmy zagrożeni.
Kto wie, niewykluczone, że w którymś momencie tego
#85
wywodu don Rodrigo Pola wzdycha, budząc w tobie przerażenie, bo każde sapnięcie z jego strony jawi ci się jako ostatnie. Jednak ku twojemu młodzieńczemu podziwowi starzec znowu się potem odzywa.
- Zagrożeni? - pytasz.
Don Rodrigo spomiędzy swoich koców rozgląda się nieufnie na prawo i lewo.
- Musisz sobie jedno uświadomić, mój panie. Mój ojciec wziął udział w rewolucji w roku tysiąc dziewięćset dziesiątym. Ja urodziłem się w tysiąc dziewięćset dziewiątym. Zostałem sam z matką, doñą Rosendą, niech odpoczywa w pokoju. Chciałem być pisarzem. W porę wybiłem to sobie z głowy. Poświęciłem się temu, co dopiero nastawało, a nie temu, co odchodziło w przeszłość. I tu leży twój problem, mój panie. Musisz zrozumieć, co przetrwa, a co nie. Kiedy jakiś kraj się rozpada i znikają jego elity, pojawia się inny kraj, z elitami, które powstają w drodze wymieszania. Madero był synem właścicieli ziemskich, Carranza sprawował za porfiriatu urząd senatora. Ale już Obregón był rolnikiem, Calles - nauczycielem, no a Villa i Zapata, tylko pomyśl...
Czy don Rodrigo Pola westchnął, opowiadając ci, Abelardo, o tym, co sam już wiedziałeś?
- Jednakże wszyscy oni byli ludźmi politycznymi, zarówno ci wykształceni, jak i analfabeci. To znaczy, że chcieli władzy, aby zmienić kraj. I go zmienili. Narodziło się nowoczesne, industrialne społeczeństwo, prawda, że obciążone społecznymi zaszłościami, które lepiej lub gorzej staraliśmy się neutralizować. Natomiast teraz, mój panie, drogi Abelardzie Holguín...
Don Rodrigo błysnął oczyma spomiędzy fałd swego miękkiego całunu.
#86
- Teraz mamy do czynienia nie z rewolucjonistami, lecz z przestępcami. Z narkotykowymi bossami i kręcącymi się przy nich wszelkiej maści szujami... Z najemnikami, gorylami... I, jak zawsze, z urzędnikami, którzy nagle, nie wiadomo skąd, mają konta w szwajcarskich bankach...
To całe plemię łotrów, niewyobrażalnych prostaków, mój panie, ludzi bez klasy: ani z ludu, ani z klasy średniej, ani z żadnej innej. To lumpen wyniesieni na szczyty przez zbrodnię, to porywacze dzieci, dorobkiewicze spod najciemniejszej gwiazdy, okrutni i chciwi, bez jakichkolwiek ideałów, gotowi zabijać, wyzyskiwać, korumpować...
Tu westchnął po raz ostatni.
- Czy odpowiemy im poprzez telenowele?
Według słów Abelarda Pola się uśmiechnął. Choć trudno stwierdzić, jak wyglądała jego twarz pod tymi wszystkimi kocami.
- Otóż tak, mój panie. Założymy, że wiele osób uczepi się swoich telewizorków, zamiast iść w miasto popełniać przestępstwa. A nawet i wśród przestępców: kto wie, czy ten lub inny z naszych tasiemców nie poruszy jakiegoś serca, by w ten sposób wskazać komuś ścieżkę cnoty...
Tym razem uśmiech był gorzki. Pola zacharczał (w jego wykonaniu wszystko wydawało się ostateczne) i wyprostował się, jak tylko mógł w swym koszu.
- Chce pan zostać pisarzem, tak? Więc ma pan wybór. Istnieją różne odmiany telenowel. Najgorsze są wenezuelskie. Ich bohaterowie noszą zbyt skomplikowane imiona. Przez połowę każdego odcinka mówią do siebie "Franciscu Edelmirze Bolivarze" albo "Edelmiro Scarlett Miroslavo" i właściwie na nic więcej nie starcza im czasu. Brazylijskie wypadają lepiej, choć u nas nie przejdą. Za dużo konfliktów politycznych. Za dużo golizny. Za dużo scen łóżkowych.
#87
W kolumbijskich z kolei narodowa pruderia idzie w parze ze zbrodnią i narkotykami.
Abelardo zrobił wyczekującą minę (tak mi opowiada).
- My, w Meksyku, mój panie, drogi Abelardzie Holguin, nie pozwalamy sobie w naszych serialach nawet na cień dwuznaczności. Są dobrzy i źli. Ludzie możni i podli. Kobiety manipulatorki. Rodziny z dziećmi mieszanymi, dobrymi i złymi. Ale jest też zawsze - nieodzownie - biedna, lecz uczciwa pokojóweczka, w której zakochuje się chłopiec z dobrego domu.
Abelardo podobno nie potrafił zidentyfikować dźwięku, który wydobył się z wiklinowego kosza. Czy sędziwy Rodrigo Pola się roześmiał? Czy też w specyficzny sposób wyzionął ducha?
- Poza te ramki nie wolno wychodzić, mój panie. Wszystko w tym dyskursie ma jakiś podtekst: Ojczyzna, Rodzina, Religia i Państwo...
- A wnioski? - spytał Abelardo.
- Pokojóweczka zostaje żoną chłopca z dobrego domu.
- A dziedzictwo? - przyszło mu jeszcze na myśl.
- On najpierw je traci.
Pola poruszył się w swoim przedśmiertelnym łożu.
- Jednakże później odzyskuje fortunę własnym staraniem, nie dzięki spadkowi, i trwa u boku małżonki wydźwigniętej z dołów.
Według Abelarda starzec po tych słowach ssał przez chwilę własne dziąsła, wydając agonalne dźwięki.
- Proszę posłuchać - rzekł wreszcie. - Wznieśmy toast za powodzenie pańskiej pracy. Proszę sobie nalać. Proszę się napić. Zapewniam, że to wino nigdy nie widziało słońca.
#88
Rozdział 17
Do tej pory sprawnie wiązałem poszczególne nici swojej egzystencji. Jak wam już mówiłem, życie zawodowe traktuję ze śmiertelną powagą, nie pozwalając swoim współpracownikom na najmniejszą lekkomyślność czy błąd. Moje życie rodzinne stanowi przykrywkę dla zawodowego. W domu don Celestina zachowuję się jak ktoś, kim pierwotnie byłem: jak biedny chłopak, który w porę rozpiął rozporek, by ożenić się z Priscilą, Królową Karnawału. Ale zarówno życie zawodowe, jak i rodzinne to z kolei przykrywki dla mojego życia erotycznego, dla mojego namiętnego oddania El, w której towarzystwie godziny nudy, sztywniactwa, nieobecności i pychy ustępują chwilom porozumienia, wyzwolenia, obecności i bycia sobą...
Czy El zdaje sobie sprawę, ile jej osoba, jej miłość, jej bliskość dla mnie znaczą? Prawdę mówiąc, nie wiem. Nie wiem, bo, prawdę mówiąc, nie wiem też, kim jest El.
Można by pomyśleć: jakaż niepoważna, wichrowata istota, ptak, co lata z kwiatka na kwiatek, spijając nektary. No bo entuzjazmuje się koncertem Luismiego. No bo domaga się ode mnie głupot w stylu golenia pach. Bo to, bo tamto.
A jednocześnie - jakaż powaga w jej codziennym zachowaniu! Jej mieszkanie jest najporządniejszym, jakie kiedykolwiek widziałem.
#89
Wszystko na swoim miejscu, niby za sprawą czarów. Seks wprowadza wysokie stężenie chaosu do łóżek, łazienek, szaf: nikt nie zastanawia się dwa razy, ciskając na podłogę slipki, koszulę, skarpetki - to dowód namiętności, miłosnego pośpiechu. Jednakże El, niczym krasnoludki z bajek, ma wszystko z powrotem ułożone, zanim zdążę mrugnąć powieką. A przynajmniej zanim zdążę wrócić z łazienki. Sytuacja opanowana, jak gdyby nic w ogóle nie zaszło. El, już w ubraniu, czeka na mnie w salonie ze świeżo zrobionym drinkiem. Zupełnie jakby scotch and soda było nagrodą za moje niewielkie erotyczne sukcesy.
El wie, że jestem człowiekiem ambitnym. To, co wie, wie z gazet, ale nigdy mnie o nic nie pyta. Czasem boli mnie trochę istnienie tej ustanowionej bez słów granicy, którą narzuca mi moja miłość: przychodzimy tu, żeby się kochać, być razem, oddawać się fantazjom. Jeśli chcesz, Adam, opowiem ci o tym, co robię, ale ponieważ wiem, co robisz ty, nie potrzebuję w tej kwestii żadnych komentarzy: kochaj mnie, Adam, o nic więcej nie proszę, tylko mnie kochaj... Wyjaśniam to wszystko, ponieważ tego wieczoru, nie wiem dlaczego, odczuwam konieczność powiedzenia El czegoś, czego nigdy jej nie mówiłem:
- Jestem człowiekiem ambitnym.
Ona patrzy na mnie z "dystansem" - czułym, ale jednak dystansem. Wyjmuje lód z zamrażarki i znajomo grzechocze kostkami wrzuconymi do naczynia z ciętego kryształu, jakby chciała zagłuszyć w ten sposób poważne akcenty, jakie mógłbym chcieć nadać naszej rozmowie. Wdzięczny jej jestem za ten zwyczajny ton. El tymczasem podaje mi szklaneczkę szkockiej i z uśmiechem siada obok.
Pije orange crush, co wydaje mi się nie tylko niekonsekwencją, ale również sygnałem: zamierza mnie wysłuchać,
#90
oddzielona przepaścią, która otwiera się między whisky z wodą sodową a napojem gazowanym.
- Jestem człowiekiem ambitnym - powtarzam.
Ona podchwytuje:
- Podobno zawsze osiągasz to, co sobie zamierzysz.
- Jestem człowiekiem ambitnym - rzucam po raz trzeci.
- Już trzeci raz to mówisz. Dlaczego?
- Zgadnij.
- OK. Zdobyłeś to, o czym wcześniej marzyłeś. Teraz marzy ci się coś nowego. Nowość cię pociąga. Jesteś Adamem, pierwszym człowiekiem...
Gładzi mnie po ręce i natychmiast cofa swoją.
- Dlaczego? - pyta.
- Sama przed chwilą powiedziałaś. - Odwzajemniam jej pieszczotę i stwierdzam, że na moich palcach zostało zimno odstawionej na stół szklanki z alkoholem.
- Nie. Co ci się marzy? I dlaczego?
Sami widzicie, czemu mogę z El rozmawiać o wszystkim i o niczym, o sprawach wielkich i o głupstewkach, bez obawy przykrych konsekwencji, nieporozumienia czy jakiegokolwiek fałszu. Niemniej zadaję sobie pytanie, czy ten wieczór, który niespodziewanie na nas spada, upoważnia mnie do mówienia z większą otwartością i czy moje słowa nie są aby inspirowane, bardziej niż czymkolwiek innym, tą nagłą kurzawą, jaka w południe przesłoniła słońce i okna mojego biura.
Rzucam się na główkę w toń zaufania, które wzbudza we mnie El, z wiarą w ciepło jej duszy, bo ta jest dla mnie czymś płynnym i płynącym, w przeciwieństwie do zastałych wód mojego życia rodzinnego i zawodowego: El to przejrzysta, spokojnie płynąca woda.
Toteż mogę jej wyznać, że czuję się zagrożony. Odnoszę
#91
wrażenie, że moja egzystencja przekształciła się w rodzaj równiny, gdzie satysfakcja dominuje nad resztkami ambicji, ta zaś - ambicja - straciła impet jak tygrys, który, niegdyś nawykły do swobodnego kręcenia się po dżungli, polowania na wrogów, pokonywania słabych i, co ważniejsze, silnych, pogodził się z zasadami domowego spokoju, zamknięty w klatce, pozwalającej mu kręcić się w tę i z powrotem, a zarazem trwać w stanie spoczynku, jeść bez ryzyka, że sam zostanie zjedzony, spać do woli i oglądać świat z wysokości dobrowolnego więzienia; bo w nim utkwiła jego własna moc, niby obłaskawiona bestia, którą ja, Adam Gorozpe, mogę żywić, trzymać pod kontrolą jak byle kota albo wypuścić na miasto, by tam siała panikę i od czasu do czasu śmierć...
Spojrzenie El pełne było sympatii. Nie miała odwagi ubrać w słowa swojej pewności: to już wiem. Zmiana wcale nie nagła, lecz stopniowa - w jej wzroku sugerowała: i co teraz? Czy coś naruszyło twoją wiarę w siebie, Adam, czy ktoś ci przywiązał kamienie do skrzydeł, że latasz niżej niż wczoraj, kochany?
Mówię jej, że, jak dobrze wie, zawsze porównywałem swoje życie, swój zawód i społeczeństwo, w którym się obracam, do paradoksalnej klatki, niekrępującej specjalnie mojej wolności: jestem wolny, bo ja to ja - w klatce, owszem, albowiem do tego sprowadza się każde ludzkie społeczeństwo, ale w klatce, którą kontroluję ja sam, Adam Gorozpe, rozumiesz?
- Nie neguję granic swojej wolności. Znoszę je, ponieważ moja władza jest większa niż moja wolność, rozumiesz? Wierzysz mi?
Jak w operze Pucciniego, z akcją rozgrywającą się na cyganeryjnym poddaszu, El odpowiada bardzo cicho:
#92
- Tak.
Nigdy nie ośmieliłaby się poprosić mnie o wyjaśnienie i wyznaję, że z trudem by mi przyszło go udzielić. Niszczy mnie wątpliwość: czy El nie zasługuje z mojej strony na absolutną szczerość? W jakiej mierze odsłanianie się przed kochankiem oznacza dostarczanie mu nabojów do przyszłej egzekucji? Czy szczerość wobec kogoś, kto teraz, w tym momencie, skupia na sobie całą moją namiętność, oznacza włożenie broni do rąk komuś, kto z czasem przestanie występować w tej roli?
Rozumiecie zapewne, że druga z moich relacji "seksualnych", ta z Priscilą, skostniała już w reguły, których nie sposób złamać. Priscilą jest, kim jest, i robi, co robi: wszystko dzieje się wedle ustalonego schematu wypracowanego przez dwadzieścia lat współżycia. Żadnych zmian w małżeńskim makijażu - Adam nie domaga się nowości ani, broń Boże, rozwodu. Priscilą symbolizuje w moich oczach ciągłość, stałość i jeśli w sferze osobistej nie dostarcza mi zbytnich radości - przeciwnie - to jednak ofiarowuje pewność i spokój. Na tym polu rzeczy są, jakie są. Priscilą opowiada bzdury. Don Celes wrzeszczy. Abelardo opuszcza dom. Pokojówki obrywają w twarz.
To tutaj, z El, moja dusza nabrzmiewa prawdziwym zadowoleniem, o ile bycie zadowolonym nie oznacza, samo przez się, bycia niezadowolonym - w tym sensie, że nieprzewidziane lody mogą jeszcze kiedyś skuć dzisiejsze miody. Tak wygląda wielkie erotyczne ale: skoro dziś dajesz mi wszystko, to czy jutro będziesz w stanie mi wszystko odebrać? Czujemy się wolni od małżeńskich więzów, które potrafią zamienić się w stryczek. I czujemy się zagrożeni, bo bez urzędowego świstka wolność, aby być wolnością, może uwolnić się od wszelkiego obowiązku i zostawić jedno
#93
z kochanków na samotnej wyspie, jedynie w towarzystwie żalu, pokrętnych prób zazdrości, nostalgii i pozostałych wasali miłosnego smutku...
Że istnieją rozwody? Separacje? Nic z tego nie liczy się dla pary, która wzajemnie się pragnie i to pragnienie spełnia. Nic się nie liczy. A nic się nie liczy, bo namiętność zajmuje całą życiową przestrzeń, skutecznie odcinając drogę odwrotu. Czy szczerość to cnota, czy warunek erotycznego terroru i ferworu? To właśnie zamierzam, z całą ostrożnością, lękliwie i odważnie zarazem, przetestować z El tego wieczoru, kiedy miejski zmierzch dogasa pod kurzawą pory suchej.
Gdzież się podział grudzień?
#94
Rozdział 18
"Niech nikomu nie przyjdzie na myśl mnie zastąpić. Wybijcie to sobie z głowy".
- Wybij to sobie z głowy. On wie o wszystkim.
- Nawet o tym, o czym rozmyślam w samotności?
- Mówię ci, że o wszystkim. To jasnowidz.
- Lojalność nie wystarczy?
- Skąd! Im bardziej jesteś lojalny, tym łatwiejszy do poświęcenia. Albo tym mniej godny zaufania, nie wiem.
- Czyli właściwie czym to się różni od bycia w opozycji?
- Prawie niczym. W opozycji jesteś bardziej chroniony niż w gronie współpracowników.
- Lojalność nie wystarczy?
- Lepiej poświęcić lojalnych niż poświęcić samego siebie albo zostać poświęconym. Najwyższy przywódca nie znosi, by ktoś go przysłaniał. Nikomu nie wolno na własną rękę rozprostować skrzydeł.
- Co się stało z Długim?
- Wsadzili go do paki. Potem odwiedzili w więzieniu i powiedzieli: "Jeśli się przyznasz, ocalisz skórę". Przyznał się i został rozstrzelany.
- Gdzie leży?
- W anonimowym grobie.
#95
- Ale przecież stanowi część naszej historii... Zasługuje na wdzięczność...
- Został wykluczony z historii.
- A Bobby?
- Pozbawiony przywilejów. Uznał swoje błędy.
- Też został rozstrzelany?
- Nie, teraz pracuje w Xochimilco, wozi ludzi łódkami po kanałach. To tak zwany plan piżamowy. Zamiast rozstrzelać, przemieniają cię w ogrodnika, w szofera, w...
- W przewoźnika w Xochimilco.
- "Niech nikomu nie przyjdzie na myśl mnie zastąpić". Tak to już jest.
- Ale przecież on niedługo skończy dziewięćdziesiąt dziewięć lat!
- Wybijcie to sobie z głowy...
- Wybijcie to wybijcie to wybijcie to...
- Sobie z głowy sobie z głowy sobie z głowy...
- Adam Gorozpe jest dożywotnim meksykańskim przywódcą...
Obudziłem się przestraszony. Dotknąłem czoła. Koszmar.
#96
Rozdział 19
Nie, to nie był koszmar. To była rzeczywistość. Nadwątlone bezpieczeństwo publiczne zostało powierzone Adamowi Gongorze, który szybko rozwiał ewentualne wątpliwości co do swoich metod.
"Wszyscy jesteśmy potencjalnymi trupami" - tak brzmiało jego pierwsze, makabryczne oświadczenie dla prasy.
Patrzcie tylko! Gongora jest niziutkim, grubiutkim człowieczkiem o twarzy przypominającej gotowaną szynkę i łysinie zakrytej pożyczką. Dzięki czapce zyskuje kilka centymetrów. Odmawia natomiast noszenia butów na podwyższonym obcasie. Szczyci się faktem, że przy tak niskim wzroście zajmuje tak wysokie stanowisko. Został na nie powołany, aby rosnącemu w państwie chaosowi nadać pozory porządku.
Składa stanowcze deklaracje:
"Wiemy, że bezpieczeństwo narodowe jest w niebezpieczeństwie. Siły porządku łatwo sprzymierzają się z siłami nieporządku. Policjanci dostają śmiesznie niskie pensje. Bandyci płacą im wielokrotnie więcej. Zamiast trzech trzysta tysięcy peso miesięcznie, co wy na to? Armia zajmuje się tym, czym nie powinna. Wykonuje pracę policji, zresztą nieskutecznie, bo kryminaliści górują nad nią pod względem uzbrojenia, co wy na to?"
#97
Tu następuje propozycja uporania się z problemem:
"Zrobię porządek w siłach porządkowych. Mniej policjantów, za to lepiej opłacanych. Zobaczymy, czy w ten sposób... Co wy na to?"
Zobaczymy. "Wszyscy jesteśmy potencjalnymi trupami. Co wy na to?"
Nowe stanowisko wprowadza Gongorę na salony. Sypią się zaproszenia. Sam Gongora też zaprasza. Każdy chce go mieć po swojej stronie. Nawet mój teść, Król Herbatnik, proponuje mikroskopijnemu funkcjonariuszowi kolację.
- Podłóżcie mu kilka poduszek pod tyłek, żeby dosięgną! zupy - proponuję teściowi, który doskonale zna moje złe zdanie na temat Gongory.
- Dowcipniś z tego naszego Adasia... - żartuje Król Herbatnik.
Przyśpieszę teraz nieco tempo swojej opowieści, ponieważ w obliczu tego, co zaszło, nie ma sensu owijać niczego w bawełnę. Wiecie już, jaki jest Gongora. Wiecie też, że, niestety, jest moim imiennikiem, toteż gdy w czasie wspomnianej kolacji ktoś przy stole zwraca się do Adama, nie wiadomo, czy chodzi o Adama Gorozpe - o mnie - czy o Adama Gongorę - o niego.
Wszystko to stanowi zaledwie przygrywkę. Kurtyna idzie w górę i dopiero teraz to, co widzą moje oczy, co wychwytują zmysły, okazuje się zadziwiające. Gongora mówi i mówi. Wie, że jest ekscytującą nowością. Wie, że jest gwiazdą. Może jednak ma trochę oleju w głowie i rozumie, że gdy nowość się opatrzy, a gwiazdy zgasną, nikt już nie będzie zwracał na niego uwagi. Tak czy owak w sposób oczywisty brak mu wykształcenia. Nie brak natomiast podejrzliwości i sprytu, jako że podejrzewa spryt u innych.
#98
Tak samo, jak podejrzewa, że jeśli coś powie, nie może tego powtórzyć przy innej okazji, gdyż, po pierwsze, stanie się przewidywalny, a zatem, po drugie, zacznie wszystkich nudzić.
Obserwuję, jak gada, usiłując przyłapać na gorącym uczynku i zarazem zastraszyć gości don Celesa. Gongora, jeśli jest inteligentny, nie przyjmie więcej zaproszenia do tego domu. Należy do ludzi, którzy za pierwszym spotkaniem dają z siebie wszystko to, co mogą czy też umieją dać. Towarzysko wypalają się w mgnieniu oka. Tyle że o tym nie wiedzą, więc za drugim razem wywołują ziewanie i szyderstwo. Potem, głęboko urażeni, uciekają się do okrucieństwa. Braknie im słów. Pozostaje działanie. A to, jeśli bierze się z urazy, ma charakter zemsty.
Doskonale to wszystko rozumiem, gdy tak patrzę na Gongorę brylującego na kolacji u don Celesa. Jednakże nie to - proces zwyczajny w sferach władzy - przykuwa moją uwagę.
Priscila nie spuszcza z Gongory oczu. Gongora zaś, choć gada jak najęty, co chwilę zwraca się ku Priscili, spogląda na nią i ją wywyższa. Znam swoją żonę - niestety! aż nazbyt dobrze, więc zdaję sobie sprawę, że przyzwyczajona niegdyś do powszechnej atencji, jako Królowa Wiosny i Karnawału, po wyjściu za mnie przestała się bać dodatkowych kilogramów i kolejnych kartek w kalendarzu. I nikt jej później nie nadskakiwał.
Wiecie, że mi to nie przeszkadza. Przeciwnie - stanowi element mojego mistrzowskiego planu na życie. Surowy adwokat. Zwykły mąż. Ognisty kochanek. Biuro. Priscila. El. Właśnie tak.
A teraz ten intruz zaczyna wprowadzać chaos do mojej starannie uporządkowanej egzystencji. Ten natręt, w dodatku mój imiennik,
#99
obrzuca Priscilę coraz gorętszymi spojrzeniami, ona zaś rumieni się, spuszcza oczy, znów je podnosi na pana Gongorę, pozwala się pragnąć, pozwala...
Robię coś niestosownego.
Coś wstydliwego.
Upuszczam serwetkę i schylam się, by ją podnieść.
Widzę, co się dzieje pod stołem.
Własnym oczom nie wierzę.
Moja Priscila i on, Gongora, pod osłoną obrusów bawią się w footsie, dotykają się czubkami stóp, Priscila zsuwa różowy pantofel, Gongora (z nieco większym trudem) - swój ciężki but i oto w najlepsze oddają się tej grze kończyn, która stanowi przecież tylko wstęp do innej, jeszcze bardziej intymnej gry.
Właśnie w tym momencie zmienia się obraz mojej egzystencji i nagle staję twarzą w twarz z zaskakującymi zagadkami tudzież wyzwaniami w sferach, które uważałem za trwale uporządkowane.
#100
Rozdział 20
Przede wszystkim dyskretnie śledzę poczynania, za sprawą których Gongora zamierza przywrócić ład.
Wysyła oddziały zbrojne do osiedli określanych - z obelżywą w stosunku do mnie intencją - mianem Gorozpevilli, obciążając świat biznesu i pieniądza odpowiedzialnością za ubóstwo i marginalizację tych ludzi, których on sam wsadza teraz do więzień, prześladuje i piętnuje jako włóczęgów, szkodników społecznych i generalnie szumowiny, podczas gdy wszyscy wiedzą, że to w większości przedstawiciele właściwej i niższej klasy średniej, ci, co potracili stanowiska, oszczędności i domy, w związku z czym nie mieli innego wyjścia, jak tylko przenieść się do dzielnic nędzy na obrzeżach stolicy.
Stanowiska i oszczędności. A także wygodne, dobrze usytuowane domy, znienacka pochłonięte przez hipotekę. Ludzie zaradni, ale mało przewidujący i w rezultacie zepchnięci w biedę, która w Meksyku zawsze otacza wysepki względnego dobrobytu.
W Gorozpevillach - co za nazwa, naprawdę! - wylądowała też pewna liczba pracowników fizycznych, robotników sezonowych, którym odcięto drogę ucieczki. Północna granica została uszczelniona, więc trzeba siedzieć na miejscu, bez pracy i przede wszystkim bez wsparcia ze strony
#101
państwa, albowiem mamy gospodarkę rynkową i to rynek reguluje kwestie podaży i popytu w dziedzinie zatrudnienia, a jakże! - wykrzykuję, rozczarowany skutkami filozofii, którą sam zawzięcie promowałem: państwo jest złe, rynek jest dobry, państwo to zły potwór, rynek to dobra wróżka...
I tu właśnie do akcji wkraczają dowodzone przez Adama Gongorę siły porządkowe, by szczuć morderczymi psami, podkładać ogień pod nędzne baraki, rozpruwać łóżka i kanapy, pałować tych, co odmawiają opuszczenia swych domów, i tych, co nie odmawiają, a ja się zastanawiam: skoro wcześniej z konieczności porzucili swoje wille w Anzures czy koło stacji metra Patriotismo, by przenieść się do tych nieszczęsnych Gorozpevilli, dokąd teraz pójdą? Co im zostało, skoro zepchnięto ich już na sam margines stolicy? Co im zostało? Góry, wulkany, równiny, Cuernavaca, Toluca? Ciekawe. Zobaczymy. Może Gongora ma mistrzowski plan, którego nie znam, lecz który odgaduję: czy mój złowrogi imiennik to z powołania demograf? Czy planuje odciążyć Dystrykt Federalny, nadmiar ludności przymusowo odsyłając na prowincję?
Patrzcie, jaki ze mnie poczciwiec. Staram się myśleć o Gongorze jak najlepiej. Zmuszam się do tego dla dobra kraju. Ulotna iluzja. Wkrótce przychodzi rozczarowanie.
Dzień po dniu represje zataczają coraz szersze kręgi, obejmując już nie tylko lokatorów namiotów porozstawianych przy torach, lecz również ludzi, którzy znajdują zajęcie przy cyrkach i jarmarkach: klaunów, linoskoczków, woltyżerów, karłów, sprzedawców pestek dyni, lokalnych słodyczy i lodów. W czym oni zawinili? Pewnie w niczym, tyle że Gongora uderza na oślep, musi wykazać swą siłę, dlatego zwraca się przeciw słabym, nie przeciw bandytom. Miałby ryzykować starcie z mocnymi? Też coś.
#102
Organizuje obławy na narkomanów, na drobnych przestępców z problemami psychicznymi, na biedaków, na damskie i męskie dziwki, na ludzi, którzy nic strasznego nie zrobili, ale zostali przez niego napiętnowani jako "szumowiny", tak ich określa, a ja się zastanawiam: jak daleko myśli się posunąć? I dlaczego nie atakuje winnych, tylko ofiary? I jeszcze: kiedy zaatakuje mnie, bo a) jestem bogaty, b) jestem mężem Priscili?
Zagadka a) się wyjaśnia, w miarę jak Gongora podnosi swe zbrojne ramię coraz wyżej: najpierw przeciw ubogim, potem przeciw zubożałym i wreszcie przeciw bogatym. Doskonale rozumiem - pewnie! - że ta eskalacja cieszy się powszechną aprobatą, zakorzenioną bardziej w zapiekłej urazie niż w umiłowaniu sprawiedliwości: Gongora znajduje winnych tam, gdzie są jedynie ofiary, lecz nie zwala wszystkiego ryczałtem na bogatych, a to przysparza mu zapewne więcej chwały, niż gdyby zapuszkował samego Ala Capone. Widzę, jak się uwija, mały i natrętny, uczesany z pożyczką, i wszędzie go pełno, na zdjęciach i w wiadomościach telewizyjnych, i co gorsza - w moim własnym domu, to znaczy w domu don Celestina, dokąd zagląda "na herbatkę" ze słynną eks-Królową Karnawału w Veracruz, czyli moją żoną.
I tak wracamy do zagadki b) i zmian w zachowaniu mojej małżonki, doñi Priscili. Albowiem o ile na początku capo Gongora zachodzi na herbatkę do córki Króla Herbatnika, o tyle wkrótce potem przestaje zachodzić. Zamiast tego ona wychodzi. Dokąd? Twierdzi, że do kuzynki Sonsoles, co akurat łatwo sprawdzić:
- Nie, Adam, Priscili tu nie ma. Nie widziałam się z nią od miesięcy. To na razie.
Ten brak dyskrecji ze strony Priscili tylko mnie upewnia w mniemaniu, że Królowa Karnawału kłamie jak sam król
#103
Momo, a nie zaciera śladów, ponieważ - niewiniątko - nie nawykła do oszustwa, które ja - szelma - uprawiam z wyrafinowanym sprytem.
Zastanawiam się, jak prawdziwy macho, czy odebranie mi żony można porównać do odebrania władzy. Dla zdecydowanej większości nas zdobycie kobiety stanowi wystarczający dowód na męskość i pozwala nam, uspokojonym, wrócić do swoich zajęć. Dla niektórych, godnych pożałowania mężczyzn to zdobycie władzy oznacza pełne zwycięstwo, zaspokajające przy okazji wszelkie inne potrzeby: dla takich kobieta jest zbędna, funkcjonuje jako kura domowa, fartuch bez twarzy. Dla jeszcze innych - i sądzę, że Gongora zalicza się do tej przeklętej kategorii - mieć władzę i mieć kobietę to dwa uzupełniające się wymiary tego samego sukcesu. Wiem coś o tym, bo sam należę do tej kategorii. Mam władzę i mam kochankę, na Boga, i tyle niech wam wystarczy.
Najbardziej w tym wszystkim zaskakująca jest jednak przemiana dokonująca się w Priscili: zdawało mi się, że mogę w niej czytać jak w otwartej książce, a teraz litery tej książki niepowstrzymanie rozłażą się na wszystkie strony, niby stado mrówek. Co się stało? Nie zamierzam popadać w banał nad banałami: że Priscila odczuwała potrzeby seksualne, o których nie miałem pojęcia. Przystosowała się do naszego życia, unosząc się z prądem, jak większość kobiet. Komfort. Mąż. Dom. Służące. Trudno było wyobrazić ją sobie w innej sytuacji, na przykład na miejscu zbrodniarki imieniem Chachachá, zamkniętej w więzieniu Santa Catita. A jednak w zestawieniu z dewiacjami, o które podejrzewam żonę, Chachachá jawi mi się teraz jako mniszka, a Królowa Mambo okazuje się bardziej lojalna wobec gangstera Smoka niż Królowa Wiosny w stosunku do mnie.
#104
Rozdział 21
Nic z tego wszakże nie zakłóca festynu życia:
SMM (Stowarzyszenie na rzecz Meksykańskiej Moralności) wzmaga swoją kampanię wymierzoną w homoseksualistów. Szacowne familie zwierają szyki przeciw gejom, nawet i wręcz przede wszystkim - przeciw własnym dzieciom. W takich razach ojcowie rodzin popisują się odwagą, wywieszając na drzwiach swoich domów tabliczkę z napisem:
TUTAJ MIESZKA ZBOCZENIEC
"Zboczeniec" i "zboczenie" to ulubione słowa SMM, które szeroko promuje hasło:
STRZEŻCIE SWOICH SYNÓW
Ci jednak reagują w sposób zaskakujący. W wywiadzie udzielonym naszej gazecie młody człowiek zwany Orchideą ujawnił "tymczasowość" swojego życia od chwili coming-outu. "Moi przyjaciele znikają, potem znajdowane są ich zwłoki" - powiedział. "Bałem się wychodzić z domu, choć i tam mój własny ojciec powtarza, że woli mnie jako trupa niż pedzia". I dodał: "Toleruje mnie u siebie, bo mówi, że jak wyjdę, to zginę. A ja mu na to bezczelnie, że co z tego. Choć lepiej być pedziem niż trupem".
#105
Ogromna liczba domów i mieszkań opustoszałych w związku z długami hipotecznymi niespłaconymi przez lokatorów odmieniła oblicze stołecznego rynku nieruchomości. Zażarcie konkurujący agenci próbują się nawzajem dyskredytować. Kilka przykładów z ostatniej chwili:
"Obejrzyj posesję przy ulicy Acatempan. Szczerze? Jeśli nie uciekniesz z krzykiem, to niełatwo cię przestraszyć".
"Wystawiony na sprzedaż dom przy alei Masaryka przypomina afrykański burdel".
"Jeśli masz poczucie humoru, zajrzyj do mieszkania w Vallejo, a padniesz ze śmiechu".
"Nie daj się oszukać. Posesja sprzedawana w okolicach Eje Sur leży bezpośrednio przy miejskim wysypisku. Co za smród!"
"Jesteś masochistą? Więc spodoba ci się dom w Virrey de la Cerda".
"Uwaga! W szafach w mieszkaniu do wynajęcia przy Calzada San Joaquín są karalusze kupy".
"Gustujesz w epoce jaskiniowców? Jeśli tak, to pędź wynająć dom w miejscu zwanym, o ironio, Niebiańskim Zakątkiem, zanim ubiegnie cię Trymalchion".
"Jeśli chcesz wiedzieć, co cię czeka, zakradnij się kiedyś do budynku na rogu Zarco i Valerio Trujano. Ciekawe, czy tamtejsza złowroga para stróżów wzbudzi twoje zaufanie".
"Spędź parę chwil w sypialni mieszkania przy placu Popocatepetl, a zobaczysz, co znaczy być podglądanym przez sąsiadów".
"Lubisz atmosferę kazamat? Więc bez wahania wynajmiesz nędzną piwnicę, reklamowaną jako luksusowy apartament, w okolicach Ogrodu Puszkina".
#106
W naszej redakcji zjawiła się pewna dama po czterdziestce, podająca się za mamę dziecięcia bożego, które naucza na skrzyżowaniu Insurgentes i Quintana Roo. Na pytanie naszego reportera, czy jest w takim razie Dziewicą Maryją, uroczyście odpowiedziała, że owszem. Poddana stosownemu badaniu przez jedną z zatrudnianych przez naszą firmę pielęgniarek, okazała się jednak uzurpatorką.
W głośnych oświadczeniach prasowych don Adam Gongora, odpowiedzialny za bezpieczeństwo narodowe, dał wyraz swojej głębokiej tęsknocie za czasami długotrwałej dominacji Partii Rewolucyjno-Instytucjonalnej, kiedy to związki zawodowe podlegały rządowi, w praktyce nie istniało prawo do strajku, pracownicy byli podporządkowani szefom, a szefowie popierali ekipę rządzącą. Pan Gongora kilkakrotnie powtórzył, że wspomina to wszystko z nostalgią, choć zdaje sobie sprawę, że co minęło, nie wróci. Obecnie sytuacja wygląda inaczej i wymaga wdrażania innowacyjnych rozwiązań. Najbardziej krytycznie nastawieni komentatorzy dopatrują się w tych deklaracjach uzasadnienia dla ewentualnego zaostrzenia środków bezpieczeństwa i próby wykorzystania nostalgii za złą przeszłością w celu zapobieżenia okropieństwom jeszcze gorszej teraźniejszości.
Niedzielne dziecię boże energicznie zaprotestowało przeciwko zakusom podszywającego się pod nie Jenara Gonzaleza i poprosiło, żeby od tej pory jego licznych naśladowców demaskować za sprawą braku znamienia, które ma na ciele tylko ono, oryginalne dziecię. Jakiego dokładnie - tego nie zdradziło z obawy, że uzurpatorzy zaczną się dla zmyłki tatuować. Czy chodzi o znak na którymś z pośladków? Oto pytanie.
#107
Pragnący zachować anonimowość wybitny astrofizyk z Autonomicznego Uniwersytetu Narodowego ocenia, że kometa, którą liczni Meksykanie widzieli przelatującą ubiegłej nocy po niebie, nie była wcale kometą i że chodziło po prostu o pozorną zmianę pozycji jakiegoś ciała niebieskiego względem dalszych gwiazd. Uczony dodał, że zjawisko to, będące efektem niezgodności różnych obrazów tego samego obiektu obserwowanego z różnych punktów, określa się mianem paralaksy.
Pragnący zachować anonimowość duchowny bez zwłoki zareagował na powyższe stwierdzenie, przypominając, że w 1531 roku kometa Halleya pojawiła się w tym samym dniu co Najświętsza Panienka z Guadalupe, w związku z czym - podkreślił ten sam duchowny - nie można przedkładać naukowych wymysłów nad prawdy natury religijnej. Zagadnięty na temat ewentualnego religijnego znaczenia wczorajszej komety, sługa Kościoła odrzekł, że aby odpowiedzieć na to pytanie, musielibyśmy wiedzieć to, czego jeszcze nie wiemy, ale co pewnego dnia zostanie objawione. Słowa te zostały przez grupę wiernych nagrodzone oklaskami.
Zalew chińskich turystów zmusza naszych kelnerów do nauki mandaryńskiego zamiast - jak niegdyś - angielskiego. Co więcej, przybysze ze Wschodu życzą sobie prywatności przy jedzeniu, co z kolei zmusza naszych restauratorów do dzielenia obszernych lokali - jeszcze niedawno stanowiących przedmiot dumy rodzimego sektora usług żywieniowo-wyszynkowych - rozmaitymi parawanami, ściankami i ścianami. "Klient nasz pan" - wyjaśnia menadżer słynnej restauracji Bellinghausen z Różowej Strefy.
#108
Dało się zauważyć, że liczni przedstawiciele wolnych zawodów porzucają swoje tradycyjne zajęcia, powodując niebezpieczne niedobory wśród lekarzy, adwokatów, inżynierów i architektów. Odpytywani w tej kwestii główni zainteresowani odrzekli zgodnie, jakby się zmówili: "Teraz jesteśmy mentorami". Pewien ciekawski i niezbyt roztropny reporter zagadnął, czy znaczy to, że oddają się mendzeniu. Na co rzecznik wspomnianej grupy (albowiem doszło do zgrupowania) odparł z oburzeniem: "Nie chcemy po prostu od nikogo zależeć". (Sprawa pozostaje zagadkowa).
Na specjalnej konferencji prasowej kierownictwo Stowarzyszenia na rzecz Moralności Meksykańskiej (SMM) rozpoczęło swą ogólnokrajową kampanię przeciw homoseksualizmowi. "W tym kraju nie potrzebujemy ani żebraków, ani pedziów" - oświadczył prezes SMM. "Zamierzamy oczyścić nasz naród" - dodał, po czym stwierdził, że bezdyskusyjnych gejów wolno, w zależności od powagi ich przewin, okradać, porywać i zabijać. Pewien rozwścieczony ojciec rodziny powiedział, że jego syn gej postanowił zmienić imię z Angel na Angela i zaczął poprawiać swoje dane w akcie urodzenia, na świadectwach szkolnych i w paszporcie, wywołując niekończące się zamieszanie, które naraża państwowe urzędy na ogromną stratę czasu. "Co będzie, jeśli wszystkie cioty zechcą pozmieniać sobie imiona i dokumentację?" - pytał ów oburzony pater familias. Prezes SMM podsumował konferencję słowami: "Nie zapominajmy, że Meksyk jest krajem katolickim, konserwatywnym i brutalnym, bardzo męskim...". "Wykastrować ich!" dorzucił rozwścieczony obrońca czystości.
#109
Rozdział 22
Obserwuję posunięcia Gongory. Udaję, że nie dostrzegam jego wielce prawdopodobnego romansu z moją biedną żoną, i nie występuję publicznie przeciwko wprowadzanym przezeń bezwzględnym i arbitralnym środkom bezpieczeństwa.
Obserwuję i odliczam czas.
Wiem, że Gongora się u mnie zjawi: zjawia się.
Nie wiem, czego chce: czegoś chce. W jego postawie jest trochę arogancji. I trochę groźby.
Przyjmuję go w swoim biurze, uprzejmie i z kamienną twarzą.
Jednakże niemal wypadam z roli, kiedy Gongora rusza ku mnie z perfidnym zamiarem uściskania mnie na powitanie. Jak doskonale wiecie (a jeśli nie wiecie, to się dowiedzcie), w Meksyku męski uścisk stanowi rytuał nieodłączny od przyjacielskich stosunków i Gongora wyraźnie postanowił uczynić mu zadość. Niestety, wszystko się we mnie przeciwko temu burzy, nie tyle dlatego, że nie chcę go dotknąć, choć wiem, iż uprzejmość tego wymaga, ile dlatego, że podejrzewam Adama Gongorę o skrajne stadium halitosis: poprzedza go fala trzewiowego odoru, zupełnie jakby gówno wydostawało się nieszczęśnikowi przez usta, w tyłku natomiast zamieszkiwały jego słowa. Takie mam
#110
podejrzenie. A on zbliża się, cuchnąc jarmarczną kukurydzą, gęstym, mdlącym pulque, bezczelnym bekaniem, brudną ścierką języka i padliną spomiędzy dziąseł.
Co robić?
Nie ma rady. Uprzejmość zwycięża. Moje domysły się potwierdzają. Adam Gongora śmierdzi. Wydaje mi się, że wręcz szczyci się tą wonią kiszkowego rozkładu. Wszystko to wywołuje we mnie zgrozę oraz wątpliwość. Jak moja żona Priscila, głupia wprawdzie, ale schludna, może znosić podobne zapachy? I wątpliwość: czy Gongora jest świadom własnego smrodu i rzeczywiście pielęgnuje go jako kolejny element składowy swojej arogancji: no, stary draniu, zobaczymy, czy zdołasz mnie uściskać bez zatykania sobie nosa. Ale pamiętaj: od tego zależy twoje zdrowie i życie, nieszczęsny.
A zatem się ściskamy, z całą przezornością po obu stronach, jak możecie sobie wyobrazić.
Wszystko po to, by wreszcie przejść do rzeczy.
- Co pana do mnie sprowadza?
- Widzi pan, Gorozpe, dbanie o bezpieczeństwo wymaga podejmowania działań, które czasem wydają się nieprzyjemne, ale są, niestety, konieczne. Nie będę pana oszukiwał...
- O.
- Weźmy choćby przyjaźń. Co pan na to?
- O. No, oczywiście.
- Ja staram się nie dopuścić, żeby moje zobowiązania i moje przyjaźnie znalazły się w jednym worku. Co pan na to?
Uśmiecham się.
- Cebule tutaj, pomidory tam.
Gongora się nie śmieje.
#111
- Tyle że po dojściu do władzy...
Teraz znów się uśmiecha. Władzy? Proszę nie dać się zwieść. Władza... Doprawdy... Władza... Nie ma co...
Przerywa mi.
- Władza narzuca bardzo, ale to bardzo nieprzyjemne obowiązki, wie pan? Rozumie pan? Co pan na to?
- Wiem, wiem. Pewnie.
- Na przykład okazuje się, że wczorajszy przyjaciel i dzisiaj pozostaje przyjacielem, tylko że...
- Tylko że co? Doprawdy! Zamieniam się w słuch.
- Tylko że już wiem o wczorajszym przyjacielu rzeczy, których nie podejrzewałem w przyjacielu dzisiejszym... Co pan na to?
- Czyli jakie rzeczy?
- Nie, niech mnie pan nie ciągnie za język.
- Jest pan moim gościem, nigdy bym się do tego nie posunął.
- No więc tak. Jeszcze wczoraj byłem skromnym obywatelem cieszącym się dobrą opinią... Co pan na to?
Powściągam uśmiech.
- Nawet jeśli moim wrogom trudno w to uwierzyć.
- A pańskim przyjaciołom?
- Czy pan jest moim przyjacielem, panie mecenasie?
- Nie jestem pańskim wrogiem, jeśli to pana niepokoi.
- Nie, czy jest pan moim przyjacielem?
- Nie śmiałbym do tego aspirować - mówię i znów się uśmiecham, błagając Najwyższego, żeby nie odbierał mi tego uśmiechu, ponieważ sprawiłoby to ogromną satysfakcję mojemu rozmówcy.
Gongora złowrogo rusza wargami.
- Czyli znajduje się pan gdzieś pośrodku, ani tu, ani tam...
#112
- Zdaje pan sobie sprawę, że człowiek taki jak ja ma do czynienia z wieloma ludźmi. Tych, którzy na to zasługują, traktuję uprzejmie. Po przyjacielsku raczej rzadko.
- A grubiańsko?
- Nigdy. Nigdy. Zostałem dobrze wychowany, wie pan?
Gongora miał nerwy ze stali. Udał, że nie rozumie aluzji.
- Uważa pan, że to niepoważne: atakować człowieka, z którym jeszcze wczoraj uprzejmie się gawędziło?
- Na kolacji u jego teścia...? - wypuściłem się złośliwie i dwuznacznie.
Znów zignorował prowokację.
- Załóżmy, że po dojściu do władzy człowiek jest zmuszony prześwietlić kogoś, kto jeszcze wczoraj był, cóż, jeśli nie jego przyjacielem, to bez wątpienia godnym szacunku znajomym...
- Załóżmy.
- I że po dojściu do władzy człowiek odkrywa fakty, dowody na to, że ów przyjaciel, czy też znajomy, jak pan chce, to niegodziwiec. Co pan na to?
- Tak, wyobrażam sobie taką sytuację - mówię do ściany.
Gongorze aż błyskają okulary w metalowych oprawkach.
- Jak by się pan w takiej sytuacji zachował, panie Gorozpe?
Przyjmuję szczególnie uprzejmy wyraz twarzy.
- Proszę mnie o to nie pytać. Ostatecznie chodzi o pański problem. Ja, widzi pan, nie mam wrogów. A pan?
- Piastuję publiczne stanowisko. Co pan na to?
Patrzę pytająco, bez słowa.
- I piastowanie tego publicznego stanowiska zmusza mnie niekiedy do działania wbrew moim najszlachetniejszym odruchom...
#113
Teraz, owszem, robię minę zaskoczoną i z lekka kpiącą.
- Co pan zamierza? - Stykam palce obu dłoni i przybliżam je do podbródka.
- Nie, żadnych zamiarów, panie Adamie. Ja działam, nie zamierzam.
- Więc jakie działania pan podejmuje?
- Wywiązuję się. Co pan na to?
- Wobec kogo się pan wywiązuje? I z czego?
- Z zobowiązań.
- Zdaje się, że panu ciążą...
- Wywiązuję się, nawet jeśli dotyczy to moich przyjaciół. Co pan na to?
- I pańskich znajomych...
- Owszem. Niszczę ich, jeśli uznam za stosowne. Co pan na to?
- A więc do dzieła. Co pana powstrzymuje?
Wstał. Pożegnał się. Opuścił moje biuro.
Ale dopiero po tym, jak go obowiązkowo uściskałem.
- Nie obchodzi mnie, czy jestem kochany, czy znienawidzony - oświadczył na odchodnym.
#114
Rozdział 23
Z wizyty złożonej przez Adama Gongorę w moim biurze mogę wywnioskować wiele rzeczy. Ograniczę się do trzech: 1) Gongora chciał mnie zastraszyć, dając mi do zrozumienia, jak daleko sięga jego władza - tak daleko jak cień jego niewielkiej postaci - i próbując skłonić mnie do prześledzenia jego brutalnych posunięć w kontekście niepokojącego pytania: kiedy przyjdzie twoja - to znaczy moja kolej?
Mam to wszystko przemyślane i chwilowo ograniczę się do skonstatowania dwóch faktów: a) że rozumiem jego cel i b) że ani myślę dać się temu pokurczowi wyprowadzić z równowagi i wpaść w zastawioną przezeń pułapkę.
Kolejna kwestia jest następująca: 2) Co mogę zrobić, żeby ubiec jego wymierzone we mnie działania?
I wreszcie ostatnia, niedopowiedziana: 3) Gongora wystąpił jako sekretny kochanek mojej żony Priscili, Królowej Karnawału, jasne, nie nawiązując w żaden sposób do tego, o czym mógł, ale nie musiał wiedzieć, czyli: że ja sam nie dochowuję Priscili wierności i że ona, sprawiedliwie rzecz biorąc, ma prawo do tych samych erotycznych korzyści co ja, zwłaszcza jeśli weźmie się pod uwagę, że przez dwadzieścia jeden lat współżycia nasze relacje w łóżku sprowadzały
#115
się do zabawy medalikami, którymi ona osłania swą seksualność, skutecznie ignorując moją.
Wobec tego, co zostało wyżej powiedziane, mam na podorędziu liczne hipotezy dotyczące punktu drugiego. Moja żona Priscila jest, jak wiecie, niezbyt rozgarniętą damą, która gada zupełnie bez sensu. Że coś takiego potrafi ekscytować pewien typ mężczyzn - w to nie wątpię. Fakt, że próba erotycznego zbliżenia może zostać przyjęta okrzykiem: "Colgate wybiela najlepiej!" albo bardziej adekwatnym "Ratuj się, kto może!", albo słowami dowolnej piosenki - to zapewne (dla nieprzyzwyczajonych) dodatkowa podnieta. Winię samego siebie, panowie: czy to rutyna sprawiła, że zapomniałem o utajonej seksualności tej kobiety, która w swoim czasie wzbudzała pożądanie najlepszych partii w mieście? Pożądanie tak zresztą intensywne, że ostatecznie żaden z tamtych admiratorów się z nią nie ożenił, być może przeczuwszy niebezpieczeństwo, którego ja, nieszczęśnik, nie umiałem czy też zdecydowanie nie chciałem dostrzec.
Przyglądam się Priscili i nie widzę w niej nic, co odróżniałoby ją od kobiety, z którą przeżyłem dwadzieścia jeden lat w związku małżeńskim. Czy to faktycznie moja wina? Czy Priscila ma w sobie uroki, których z nawyku nie doceniam? Czy trzeba świeżego spojrzenia - choćby tak krótkowzrocznego i obmierzłego jak spojrzenie Adama Gongory żeby zauważyć zalety, których ja, w przeciwieństwie do innych, nie rejestruję?
W związku z tym wszystkim jestem o krok od decyzji, która może się okazać fatalna w skutkach. Żeby odkryć Priscilę na nowo. A raczej po prostu ją odkryć, bo przecież ożeniłem się z nią bez miłości - pozwólcie, że się przyznam - w ramach chwytu zwanego sięgnięciem do rozporka
#116
i mającego mi pomóc w karierze dzięki bogatej żonie tudzież przynależności do ustawionej rodziny.
Proszę bardzo: biję się w piersi. Przyznaję, że ab initio byłem bezwstydnym, godnym pogardy dorobkiewiczem. A uczyniwszy to, czuję się czysty, uwolniony od wszelkiego grzechu popełnionego w imię awansu, bo czuję też, że jeśli zajrzę na dno swojej duszy, to kto wie, czy nie odkryję tam aby prawdy, innej prawdy: że jednak zakochałem się w Priscili, a nie w jej majątku; że jednak jej pragnąłem i świętowałem zwycięstwo nad innymi pretendentami, którzy, jak to się mówi, tylko ją zwodzili...
A i to nie jest pewne. Bo może Priscila naprawdę mogła przebierać w złotych chłopcach z maseratich, a wybrała najlepszego luksusowego szofera? Bo może nie postrzegała mnie jako męskiej deski ratunkowej, która - przez przypadek, na szczęście, na nieszczęście - trafiła z kolei na swoją żeńską deskę ratunkową, tylko jako kogoś, kto ją, Królową, zdobył, odebrał osaczającym ją zewsząd bogatym maseraciakom?
Co wy na to? (Jak zwykł kończyć swoje wypowiedzi Gongora).
Człowiek wynajduje argumenty będące mrzonkami na temat resztek niegdysiejszych i dawno zwietrzałych uczuć. Człowiek rekonstruuje swoje życie miłosne z przeinaczającą swobodą, na jaką pozwala upływ czasu. Człowiek przyozdabia wstążkami to, co od dwudziestu jeden lat nie jest niczym więcej, jak tylko uschłym drzewem. Człowiek...
Powściągam ten ruch swojej duszy, która dziś się budzi i zwraca ku Priscili tak samo jak, być może, przed dwudziestu jeden laty. Tyle że te lata, malgré laphilosphie des tangos, coś jednak znaczą i ryzykuję, że nagle zacznę wymyślać sobie życie uczuciowe, które nigdy nie służyło niczemu, co by się
#117
kompletnie różniło od moich początkowych (i późniejszych) relacji z Priscilą.
- Nigdy się w niej nie kochałeś - chłoszczę się mentalnie. - Po prostu chciałeś awansować. Chciałeś bezpieczeństwa. Protekcji bogatej żony, nic więcej, ty bezwstydniku, skurwysynu...
To samobiczowanie ustaje wszakże, kiedy mówię sobie, że jakiekolwiek były pierwotne motywy pchające mnie do ślubu z Priscilą, nie zmienia to faktu, że przeżyłem z nią ponad dwie dekady. Jesteśmy parą. Jesteśmy małżeństwem. Jako tacy jesteśmy postrzegani, zapraszani, sadzani przy stole, usprawiedliwiani, aj, te gazy Priscili, cóż, ostatecznie pani Adamowa Gorozpe ma prawo psuć powietrze, kiedy zechce...
Ale jak to uczucie ma się do innego, które dopada mnie mściwie, wbrew mojej woli, choć pozostaje jak zawsze ukryte na samym dnie mojej egzystencji: do związku z El? Czy wolno mi wyrzucać Priscili jej (domniemany) romans z Gongorą, skoro sam oddaję się (nieulegającemu wątpliwości) romansowi z El?
Ogarnia mnie strach. W tym swoich rozważaniach pominąłem najważniejsze. Jeśli prześledzicie mój wywód (zróbcie to, błagam), zauważycie, że na początku dopuściłem możliwość, jakoby Gongora mógł wiedzieć o mojej zdradzie, i powiedziałem, że Priscilą ma prawo itd. Ale nie, Gongora nie może wiedzieć o związku, który łączy mnie z El. Przecież trzymam go w najściślejszej tajemnicy i nic w postawie Gongory nie wskazuje na to, że on wie, nic.
A może wszystko? Może Gongora wie wszystko, nawet to, co najstaranniej ukryte? Może trzyma nas w garści, w swojej ciemnej łapie o palcach ginących pod pierścieniami ze srebra i ametystów?
#118
Nic, nic nie pozwala mi sądzić, że Gongora wie. I nic, nic nie pozwala mi sądzić, że Gongora nie wie.
Czy na tym polega prawdziwa perfidia jego wizyty w moim biurze? Na tym, że teraz zadręczam się domysłami, czy on wie o El, czy nie? Bo może sypiać z Priscilą, a ja nic (taki miałbym zamiar, gdyby tak było). Wie, że może próbować szkodzić moim finansom, a ja nic, bo czuję się doskonale zabezpieczony przed wszelkim lokalnym atakiem: moja fortuna ulokowana jest w miejscach i instrumentach, których nie mam powodu tu zdradzać...
Moja słaba strona to El.
Jeśli Gongora przypuści swój atak w tym punkcie, wtedy, owszem, zapewne mnie zrani... nawet śmiertelnie, bo nie może zaatakować El, nie krzywdząc i mnie...
#119
Rozdział 24
Inny koszmar: w moich snach pojawia się Adam González.
To gruby, bardzo ciemny mężczyzna o kędzierzawych włosach i ustach trębacza.
Tym razem wszystko dzieje się bardzo szybko i na ekranie mojego snu wydarzenia następują po sobie w błyskawicznym tempie.
Adam González robi listę wrogów.
Zaczyna ich zamykać do więzienia jednego po drugim, wolniutko.
Jednego oskarża o brak szacunku dla flagi narodowej; drugiego - o sprzeniewierzenie funduszy publicznych; trzeciego - o nadużycie władzy; czwartego - o zniewagę względem osoby wszechmocnego Adama Gonzaleza.
W moim śnie - tym razem wiem już, że to sen, nie daję się nabrać - oskarżeni się bronią.
- Atakuje nas, żeby upokorzyć.
- Wysyła sygnał narodowi.
- Każdy może paść ofiarą mojej arbitralnej decyzji.
- Niech nikomu nie przyjdzie na myśl zwrócić się przeciw mnie.
- Niech nikt nie protestuje ani o nic nie prosi.
Rodziny aresztowanych się skarżą.
#120
- Nie pozwolili nam zobaczyć ojca.
- Mojemu mężowi uniemożliwiają wszelkie kontakty, żeby przypadkiem nie uciekł.
- Wiem, jak wyglądają cele: mają dwa metry kwadratowe, nie da się tam usiąść czy położyć swobodnie.
- Jestem gubernatorem. Zaraz zdejmą mnie z urzędu, na który zostałem wybrany.
- Jestem studentem. Skazali mnie za uczestnictwo w demonstracji.
- Jestem burmistrzem. Od sześciu lat czekam, aż się do mnie dobiorą.
- Jesteśmy winni zdrady ojczyzny, buntu, rebelii.
- Jesteśmy do niczego niezdatni.
- Jesteśmy winni.
- Tak mówi Adam González.
- Jeśli tak mówi, to musi być prawda.
- Niech żyje!
#121
Rozdział 25
Wracam do El, jak spragniony wędrowiec wraca z pustyni do oazy. Tyle że teraz się boję. Czy ktoś mnie śledził? Czy ktoś coś podejrzewa? Co wie Gongora? Co wiedzą jego szpicle?
Tam, gdzie wcześniej widziałem tylko niewinnie spojrzenia, zaczynam dostrzegać podejrzane twarze. Postawy, które wcześniej wydawały mi się "normalne", przypisuję szpiegowskim zabiegom.
Dlaczego wszyscy moi współpracownicy zakładają ciemne okulary?
Dlaczego wracam do El, wystawiając na szwank swoją miłość? Czy Gongora mnie obserwuje? Czy wie o moim sekretnym romansie? Po co wracam? Czy jedynie po to, by powiedzieć: "Sytuacja jest niebezpieczna. Lepiej, żebyśmy na jakiś czas przestali się widywać"?
Tyle że nie wiem, czy to prawda.
Nigdy El nie okłamywałem. Odsłoniłem przed nią szczegóły swojego życia, uczucia, obawy, pragnienia. Kocham ją, bo mogę wyznać jej to, czego nigdy nie odważyłbym się wyznać nikomu innemu. Wobec swoich współpracowników jestem jak zapieczętowany na głucho grób. Moja relacja z Priscilą i jej rodziną jest - albo była do tej pory - czysto konwencjonalna.
#122
El.
Tylko El wie wszystko.
Jak mam jej zakomunikować: "Słuchaj, przez jakiś czas nie będziemy się widywać"?
Przecież natychmiast zapyta, tak jak to właśnie robi:
- Dlaczego? Dlaczego, Adam?
- Nie mogę ci powiedzieć.
- Nie możesz mi...? Nie wierzę własnym uszom.
- Nie powinienem się z tobą spotykać. Dla twojego dobra, wierz mi.
- Dla mojego dobra? Więc czemu mi tego nie wytłumaczysz? Co znowu knujesz?
- Nic nie knuję. Przysięgam, że cię kocham i że nie chcę cię narażać na niebezpieczeństwo...
- Na niebezpieczeństwo? Umiem się bronić.
- Słuchaj, ta rozmowa zaczyna przypominać test Rorschacha. Po prostu przyjmij moje argumenty i...
- Ale ty mi nie przedstawiasz żadnych argumentów. Oświadczasz: "Nie mogę cię przez jakiś czas widywać", i tyle. Co przecież znaczy: "Nie zamierzam cię więcej widywać". Rozumiesz? Masz mnie za idiotkę? Sądzisz, że przed tobą nie miałam nikogo? Że nikogo nie straciłam? Myślisz, że jesteś pierwszy albo jedyny, kretynie?
Jeszcze nigdy się w ten sposób do mnie nie zwracała. Jeszcze nigdy nie obrzucała mnie wyzwiskami. Mówiłem już i jeszcze raz powtórzę: nasz związek opiera się na wzajemnym szacunku, zwierzamy się sobie ze wszystkiego...
Ze wszystkiego? Kiedy El wyzywa mnie od kretynów, uświadamiam sobie nagle, że ja opowiadam jej o wszystkim, a ona mi o niczym. Co ja o niej wiem? Skąd pochodzi? Z kim była związana? Po co te tajemnice?
- Po co te tajemnice? - pytam znienacka.
#123
El patrzy na mnie ze zdumieniem. Błagam: niech nie powtarza tego mojego pytania i nie zamienia dłużej tej strasznej rozmowy w rodzaj testu Rorschacha.
Naprawdę straszna jest ta rozmowa. I strasznie niefortunna. Niepotrzebna. Co się ze mną dzieje? Dlaczego musiałem poprosić El, żebyśmy "przez jakiś czas się nie widywali"? Tak bardzo ogłupiły mnie okoliczności? Dlaczego mówię (El ma świętą rację) te kretyństwa? Czy uczesany z pożyczką pan Gongora wygrał tę walkę walkowerem?
Czy jestem tak słaby? Tak głupi?
Już chciałem się ze wszystkiego wycofać: nie, El, tylko żartowałem, będzie jak zawsze, nic się dzieje, już dobrze, okej?
Ale nie mogę. Nikt nie może wycofać się z idiotyzmu rzekomo usprawiedliwianego przez szczerość.
Nie rozumiem, co się stało. Nie wiem, czemu zjawiłem się u El, żeby jej powiedzieć: "Przez jakiś czas nie mogę się z tobą widywać".
Zapomniałem, że dla kochanków "jakiś czas" to "cały czas": nigdy więcej się nie spotkamy. Dla kochanków taka zapowiedź to zawsze ostateczny wyrok. A przecież chciałem tylko uchronić El przed burzą, która nie ma z nią żadnego związku: ma związek z Gongorą i machinacjami władzy, ale na pewno nie z El. Dociera to do mnie zbyt późno. Błąd został już popełniony.
Słowa leją się jak wodospad żółci.
- Przez jakiś czas? Komediant. Powiedz prawdę. "Już nigdy".
- Już nigdy? Nic się nie martw. Facetów mi nie zabraknie.
- Nie zabraknie? Masz tu listę telefonów. Zadzwoń, draniu, no, dalej, sam mnie poumawiaj na randki.
#124
- Na randki? Zerknij w mój kalendarz, frajerze, przekonaj się, jak spędzam czas, kiedy cię ze mną nie ma...
- Kiedy cię ze mną nie ma... Myślisz, że kiedy tak siedzisz w tym swoim biurze albo świętujesz w towarzystwie swojej głupawej rodzinki, ja oglądam koncerty Luismiego?
- Koncerty Luismiego? Jesteś zazdrosny o Luismiego, biedaku? O przystojniaka, którego masowo podziwiamy, ale z którym nie mamy żadnego kontaktu?
- Taktu? Taktu nigdy dosyć. Co się z tobą stało, Adam? Dlaczego mnie tak traktujesz? Ty i ja tacy nie jesteśmy.
Tylko to zdanie: "Ty i ja tacy nie jesteśmy" - odpowiada rzeczywistości. Resztę zmyślam, wyobrażam sobie, tak nieprzewidywalna jest reakcja El na moją sugestię, która a posteriori okazuje się nieprawdopodobnym idiotyzmem.
- Słuchaj, przez jakiś czas nie będziemy się widywać...
Powiedziałem to El, bo mówię jej wszystko. A teraz do
mnie dociera, że cokolwiek jej mówię, jest nie tylko przyjemne, ale również możliwe do współdzielenia. Otóż to: El i ja współdzielimy każdy przedmiot i każdy ważny element tej "wspólnoty", którą stworzyliśmy. Rzecz sprowadza się do tego, że opowiadamy sobie wszystko, lecz to, co sobie opowiadamy, tym bardziej nas zbliża.
Tylko dziś, tylko tym razem - postawiony, jak nigdy wcześniej, w obliczu złości El - zdaję sobie sprawę z prawdziwego stanu rzeczy.
Ja opowiadam El o wszystkim: o mojej pracy, o rodzinie, o tym, że Abelardo się wyprowadził, że pojawił się Gongora itd.
O wszystkim.
A El nie opowiada mi o niczym.
#125
Co o niej wiem?
O niczym.
Absolutnie o niczym.
El żyje w teraźniejszości. Jest moją teraźniejszością.
Nigdy mi nie zdradziła, skąd pochodzi, gdzie przyszła na świat, kim byli jej rodzice... Albo co robi w czasie spędzanym beze mnie, oprócz oglądania telewizji i chodzenia na koncerty do Audytorium Narodowego.
Próbuję się hamować.
A ja? Czy opowiedziałem jej, skąd pochodzę, kim byli moi rodzice, gdzie i jak się wychowałem?
Prawda, że nie?
Czyli że w pewien sposób znajdujemy się w tej samej sytuacji.
Ja nie wiem nic o przeszłości El. A El nie wie nic o mojej.
Czy dlatego tak dobrze się dogadujemy? Bo żyjemy wyłącznie teraźniejszością, dla teraźniejszości, w zrównoważonym układzie, w ramach którego El wie wszystko o tym, co ja akurat robię, a ja wiem wszystko o tym, co jednocześnie robi ona?
Chwilowi kochankowie.
Kochankowie bez historii.
Kochankowie, którzy mówią sobie wszystko.
Tyle że aż do dzisiaj wszystko było takie jak zawsze. Bez większych zmian. Moje interesy kwitły niejako same z siebie, osadzone w niesprawiedliwym systemie, który nielicznym fortunom pozwala wzrastać, a większość społeczeństwa skazuje na życie w ubóstwie - taka już wola Boga, poza tym zawsze pozostaje nam oddanie Najświętszej Panience z Guadalupe, uniwersalne, bo niezależne od ideologii, członkostwa partyjnego, klasy i stanu konta bankowego (czy też w ogóle jego braku).
#126
Moja rodzina jest, jaka jest, na tym polu żadnych nowości. Król Herbatnik. Królowa Wiosny. Co więcej? Co wiem o El w czasie przeszłym dokonanym? Co ona wie o odmienionym w czasie przeszłym Adamie? Nic, wolimy szczęśliwość czystej teraźniejszości. Unikamy pułapek biografii, psychoanalizy, pogłoski i tego, "co też oni na to powiedzą". Nasz związek już trochę trwa, ale zaczyna się zawsze teraz, w chwili obecnej...
Tyle że nagle Abelardo wyprowadza się z domu Króla Herbatnika, żeby zostać "pisarzem". A do mojego życia wdziera się przeklęty Adam Gongora, zadając mi zagadki, spiskując za moimi plecami (jego wizyta w biurze mnie w tym upewnia) i, na domiar złego, uprawiając footsie z moją małżonką, Królową Karnawału!
Wyrzucam sobie brak inteligencji. To przecież do mnie niepodobne. Ostatnie zdarzenia wybiły mnie z rytmu. Muszę odzyskać panowanie nad sytuacją. Wypadki w biurze (wizyta Gongory) i w domu (wyprowadzka Abelarda i gierki prowadzone przez Priscilę z policyjnym katem, który jest tak niewychowany, że gada z pełnymi ustami i pryska jedzeniem na boki) wywarły niekorzystny wpływ na moje postępowanie i osobowość. A także na moją wyjątkową pozamałżeńską relację, włączając ją w obręb moich spraw zawodowych i rodzinnych, niech to szlag!
Muszę z powrotem stać się sobą.
Ale dlaczego moi współpracownicy na spotkania ze mną zakładają ciemne okulary?
- Nie pozwolę, żeby twoja osobowość wchłonęła moją - oświadcza El, zimna jak lodówka. - Mam własne życie. Nie staraj się mnie zmieniać. Zawsze uciekam od kochanków, którzy usiłują mi coś narzucać. Nawet tego ze mną nie próbuj, draniu.
#127
- Nie trzeba głośno tłumaczyć zmian zachodzących w naszych osobowościach - przekonuję na odchodnym.
A wtedy El mówi coś strasznego.
- Jeśli cię zabiję, to z miłości. Nie ze strachu.
I choć jestem ubrany, spogląda z lękiem na mój brzuch. Po czym, wbrew swojemu zwyczajowi spuszczając oczy, dodaje:
- Nie myśl, że twoja osobowość pochłania moją. Nie jestem twoim pokarmem, Adam. Co najwyżej mogę być twoim żebrem.
#128
Rozdział 26
Abelardo prosi mnie o spotkanie. W moim biurze? Nie, odpowiadam, nikt z rodziny nie ma wstępu tam, gdzie pracuję. Rozdzielać życie rodzinne i zawodowe: oto żelazna zasada dobrze zorganizowanej egzystencji.
W restauracji Dunaj przy ulicy Uruguay. Zamówimy owoce morza, popijemy dobrą undurragą i nikt nam nie będzie przeszkadzał, jako że lokal podzielono ostatnio na małe, osobne jadalnie, zgodnie z upodobaniami chińskiej klienteli.
Mój szwagier opowiada mi o swoich troskach. Robi to z poetycką wręcz wrażliwością, a ja po raz kolejny zastanawiam się, skąd taka orchidea pośród samych kaktusów. Umknąwszy pośpiesznie z zamkniętego kręgu rządzonego twardą ręką znanego pisarza, Abelardo schronił się pod skrzydłami Rodriga Poli, w świecie telenowel, zaczepiając po drodze o Wydział Filozofii i katedrę Ignacia Braniffa, co jednak, jak mi wyznaje, nie zapełniło jego wielkiej emocjonalnej pustki. Kobiety skupione wokół Braniffa należały do generacji freudowskiej: wszystkie chciały przenosić w codzienność swoje doświadczenia z psychoanalitycznej kozetki i nie potrafiły rozmawiać o niczym innym - reszta była banałem, a mężczyzna, który nie brał na serio tej manii,
#129
zyskiwał etykietkę niepoważnego i - o zgrozo! - sprawnego w łóżku. A one nie znosiły mężczyzn sprawnych w łóżku. Z lęku przed męską dominacją. Wolały oswajać impotentów, traktując ich z niezmierzoną czułością i niestrudzenie dociekając sekretnych przyczyn problemu: może ojciec, może matka, może Edyp, może Jokasta, może Eddy Poe...? Wszystko wina kruka, trumna była źle zamknięta, no i czy czarny kot dał się w końcu pogłaskać?
Wymęczony przez aniołki Freuda, Abelardo przerzucił się dla odmiany na aniołki z telewizji. Oglądał rozmaite programy i choć dialogi były głupie, niektóre dziewczyny wydawały się nie dość, że ładne, to jeszcze na pierwszy rzut oka nawet inteligentne. Zdecydował się jednak na brzydulę, a raczej na rzekomą brzydulę - aktoreczkę, która przed kamerami nosiła aparat na zębach i ludowe warkocze i powtarzała w kółko "psze pana". W połowie uwiedziona, okazała się starą manipulatorką o niewyparzonym języku, a kiedy Abelardo jej to wytknął, potraktowała go jak idiotę, który nie rozumie, że aktorka jest na planie odwrotnością siebie samej w życiu codziennym i bicebersa (tak to wymawiała). Więc jeśli Abelardowi marzyło się niewiniątko, powinien poderwać ekranową harpię z przepaską na oku... Prawdziwe robienie wody z mózgu!
Po tych dwóch porażkach mój szwagier, młody mężczyzna, który potrzebował damskiego towarzystwa, by dopełnić swoje literackie powołanie, skrzywione z kolei przez konieczność zarabiania na życie pisaniem telenowel, poczuł nową potrzebę: potrzebę boskiego wsparcia przy przezwyciężaniu atakujących go zewsząd sprzeczności.
W związku z tym zaczął uczęszczać na mszę odprawianą o ósmej wieczorem w kościele pod wezwaniem Świętej Rodziny, naprzeciwko lodziarni Chiandoni, gdzie
#130
kiedyś przyjął był pierwszą komunię (w kościele, nie w lodziarni).
Któregoś dnia ukląkł w trzeciej ławce od ołtarza i rozejrzał się dookoła: modlitewne skupienie przychodziło mu z trudem, a o tej akurat porze nie było w pustej świątyni nabożeństwa.
W pierwszym rzędzie klęczała jakaś kobieta.
Od tyłu widać było jedynie długi czarny szal okrywający ją od czubka głowy po pas. Nie poruszała się. Abelardo czekał, by chociaż nieznacznie drgnęła. Nic z tego. Wreszcie się zaniepokoił. Poczuł chęć, by przejść do pierwszej ławki i sprawdzić, co się dzieje. Powstrzymała go wrodzona dyskrecja oraz zasada uprzejmości, która w kościele ulega pomnożeniu, jak Bóg w Trójcy Świętej.
Odczekał pięć-dziesięć-dwanaście minut.
Nieznajoma wciąż trwała w bezruchu.
W końcu się zdecydował. Wstał i z trzeciego rzędu przeniósł się do pierwszego. Ukląkł obok nieruchomej kobiety. Szal przysłaniał jej również twarz. Co robić? Dotknąć jej ramienia? Spytać: proszę pani, czy wszystko w porządku? A może dyskretnie zaczekać? Modlić się razem z nią w pustym kościele? Tylko jaką modlitwę odmawiała okryta szalem nieznajoma? Próbował podsłuchać. Udało mu się wyłowić jedynie niewyraźny szept. Zlewający się z oddechem. Nie sposób było oddzielić jednego od drugiego.
A wtedy do uszu Abelarda dobiegł donośny głos ojca, don Celesa Holguina, który wymyślał mu: tchórzu, mazgaju, idioto, podczas gdy niewidoczna Priscila jęczała od pustego ołtarza: kurczę w potrawce, trzej królowie, skrzyżowanie Insurgentes i...
I w półmroku kościoła pod wezwaniem Świętej Trójcy Abelardo zdał sobie sprawę, że powodowany tajemniczym
#131
impulsem naśladowczym, mimo woli powtarza na głos słowa swojego ojca i siostry, wtórując niewyraźnemu szeptowi klęczącej obok pobożnej damy.
Tyle że kiedy powiedział: "Skrzyżowanie Insurgentes i...", rzeczona dama zwróciła ku niemu zasłoniętą twarz i dokończyła: "...i Quintana Roo".
Reszta jest historią.
#132
Rozdział 27
Czy to była kometa? Czy wstrząs? Adam Gorozpe wręcz fizycznie pamięta traumę trzęsienia ziemi z 1985 roku. Wtedy to, czyli zanim ożenił się z Priscilą, jako młody student odwiedzał tak zwaną Kryjówkę przy ulicy Durango.
Nowego klienta witała tam, niby w oborze, najdostojniejsza krowa, by zaprezentować mu w salonie ustawione rzędem jałóweczki.
- Klient wybiera.
Wybór był taki jak wszędzie. Chude i grube. Młode i nie tak bardzo młode. Z gumą do żucia i bez. Doświadczone i nowicjuszki. Młody Adam wybrał najbardziej dojrzałą: zielonkawoooką, niezbyt ciemną brunetkę, z włosami do pośladków i sztucznym pieprzykiem nad wiecznie rozchylonymi ustami.
Jak się nazywasz?
Zoraida.
Nie powiedziała "psze pana" jak służące w telenowelach.
Zoraida. Przed oczyma wyobraźni młodego Adama stanęła piękna mauretańska księżniczka z Don Kichota, opisana przez Cervantesa jako kobieta, która przybywa na ośle, z zakrytą twarzą i w szacie do samych stóp, krzycząc: "Nie, nie Zoraida! Maria, Maria! Zoraida macange!", co znaczy: mówić "nie".
#133
Mówić "nie". Być wolnym.
Mówić tylko "tak". Inna forma wolności?
Ta wspaniała symetria między Zoraidą literacką i rzeczywistą zmieszała Adama Gorozpe (czyli mnie, waszego narratora, w jego poprzednim wcieleniu, albowiem być młodym to jakby być innym) do tego stopnia, że zaczął wątpić w sensowność uprawiania seksu z kobietą, która na pierwszy rzut oka wydała mu się idealna i w rezultacie - nietykalna. Czy może chodziło o złudzenie? Czy Zoraida, ponieważ nie przypominała pozostałych dziewcząt z burdelu, przez sam fakt bycia inną była lepsza i - może - dziewicza, a przez to nietykalna?
Adam (którym jestem ja albo był tamten) szukał odpowiedzi w szarozielonych oczach, w których znalazł jednak wyłącznie bezdenną dziewiczą głupotę. A wtedy zdało mu się, że widzi wszystkie te biedne kobiety, które Adam kawaler, samotny i biedny, miał odwiedzać, by ulżyć swojej samczej potrzebie, nawet na nie patrząc, przekonany, że grube czy chude, brzydkie czy piękne - po zgaszeniu światła są takie same: szukał, skutecznie, przelotnej satysfakcji, odmiennej od rozkoszy masturbacji tylko przez to, że dzielonej z kimś i w związku z tym, wbrew ostrzeżeniom księży, mniej grzesznej niż bezecny samogwałt, mogący doprowadzić do przedwczesnego szaleństwa albo ostatecznej bezpłodności (jak wmawiali księża temu innemu człowiekowi, którym byłem).
- Nie zwracaj na nich uwagi - śmiał się jego profesor, ojciec Filopater, Kolumbijczyk. - Pamiętaj, że masz na imię Adam. Jesteś - wciąż się uśmiechał - pierwszym człowiekiem. Twoim grzechem nie jest Ewa. Jest nim jabłko. A jabłko to zachłanność, bunt i pycha. Czyli poznanie.
W uśmiechu Filopatera było szyderstwo albo może ironia, nie wiem.
#134
Różnica: szyderstwo jest głupie i łatwe, ironia - inteligentna i trudna, i żywię względem Filopatera wdzięczność za jego nauki, które w moim życiu erotycznym - sekretnym zarówno z Zoraidą jak i z El - pozwalają mi udawać niewiedzę, by przyjmować za prawdę zamaskowane kłamstwo, a na koniec je ujawniać.
W jaki sposób zdołałem połączyć filozoficzne nauki duchownego i nauczyciela ze związkiem seksualnym z kobietą imieniem Zoraida? Przyjmując, że ironia stanowi sposób na złagodzenie tego, czego inaczej byśmy nie znieśli, czyli prawdy. Choć gra się na tym nie kończy, ba, nawet się od tego nie zaczyna, ironizujemy bowiem, żeby przyjąć za prawdę zamaskowane kłamstwo, a na koniec je ujawnić. Bo za dużo jest kłamstw uchodzących za prawdy.
Wyjaśniam tu źródła swojej osobowości - tej, którą widzieliście w akcji u mnie w biurze, w domu i - bez masek w towarzystwie El. Tyle że teraz pojawia się w moim życiu złowrogi awanturnik Gongora, przebrany za stróża porządku, co potęguje moją ironię jako sprawność ducha skierowaną przeciw niemu, jego jaszczurczej twarzy i jego nieprzyjemnej sprawności werbalnej opartej na czymś w rodzaju wewnętrznego betonu, i co zmusza mnie do uruchomienia własnej ironii pod postacią słowa zdolnego upodobnić się do czegoś, co u Gongory nie jest ani nie może być ironiczne, ani też nastawione obronnie wobec symulacji: używam słów, odwracając ich znaczenie, osłabiam prawdę, żeby wywołać zwarcie pewników egzystencji.
Mając do czynienia z przebiegłością Gongory, z jego wstrętnym puszczaniem oka i agresywną wulgarnością, bardziej niż kiedykolwiek doceniam swoje ironiczne skłonności. Czy zdołam go pokonać paradoksalną bronią ironii, podważającą każdą próbę osiągnięcia władzy absolutnej -
#135
ucieleśnianej przez Gongorę - ryzykując, przyznaję, upodobnienie się do niego, ponieważ ani on, w swojej przebiegłości, ani ja, w swoim ironizowaniu, nie bierzemy niczego na serio? Ufam, że moja ironia pokona przebiegłość Gongory, skuteczniej wykorzystawszy trzy tryby bytowania.
Zachłanność. Bunt. Pychę.
Słowa Filopatera rozbrzmiały w umyśle Adama (czyli moim) niemal jak moralne przykazanie. Zachłanność, pęd do zdobywania i gromadzenia, nie odnosiła się wyłącznie do pieniądza, lecz również do zasobów osobowości, do sytuacji w świecie. Tej zaś - sytuacji w świecie - się nie dziedziczyło: zdobywało się ją poprzez bunt przeciw faktom, przeciw przeznaczeniu, przeciw pozycji określonej dla nas przez rodzinne, majątkowe, rasowe i geograficzne loterie. Nic z tego: pycha to przezwyciężanie wszystkich tych ponurych przeszkód i tworzenie własnego świata, w którym sukces zmazuje grzech zachłanności i odkupuje winę buntu.
Że myśli te przemknęły przez głowę Adama Gorozpe (czyli moją, waszego narratora, a zarazem nie moją, tylko tego, kim byłem wcześniej) - to nie ulega wątpliwości, tak samo jak nie ulega wątpliwości pośpiech, z jakim przebiegał ów proces, jak również akt rozpoczęty wprowadzeniem penisa w dziewiczą nicość Zoraidy. Jednakże nie to było najniezwyklejsze; najniezwyklejsze było to, co się jednocześnie wydarzyło bez współudziału Zoraidy czy Adama.
Wstrząs. Wielkie trzęsienie ziemi. Dziewiętnastego września 1985 roku zniszczyło znaczną część miasta Meksyk, a szczególnie dzielnicę wzniesioną na miejscu dawnych jezior i kanałów, które owego ranka - gdy poszedłem do łóżka z Zoraidą - odezwały się znowu swoim podziemnym nurtem.
Kołysały się lampy, dachy, meble; podzwaniały wieszaki
#136
w szafach, spadały na podłogę podobizny Najświętszej Panienki z Guadalupe, zdobiące wszystkie sypialnie w burdelu przy ulicy Durango; pękały wagi kuchenne i waginy, znikały mosty i drogi, aż wreszcie miasto otaczające Kryjówkę ocknęło się przerażone samo sobą, wytrzeszczając oczy na to, czym było w bliższej i dalszej przeszłości, zupełnie jakby ta przeszłość okazała się uśpionym widmem naszej metropolii, wielkim Bogiem Wody, który od czasu do czasu się budzi, a nie znalazłszy dla siebie miejsca, rzuca się niespokojnie, szarpie swoim ciałem uwięzionym pośród cementu i cegieł, przeciska się przez studzienki kanalizacyjne i kanały ściekowe, pozostawiając po sobie zniszczenie - będące niczym innym, jak tylko płaczem nad niemocą przeciwstawioną zapamiętanej kiedyś sile - by dopełniwszy dzieła destrukcji, wrócić w głębokie łożysko przykurzonego spokoju.
Faktem pozostaje, że ja, Adam Gorozpe, rżnąc tymczasem śliczną dziewuszkę o szarozielonych oczach i rozpuszczonych włosach, zostałem uwięziony w jej wnętrzu.
Właśnie tak. Uwięziony. Wagina Zoraidy zacisnęła się pod wpływem strachu i najzwyczajniejszego poczucia, że dzieje się coś dziwnego, a ja utkwiłem w środku jak w imadle.
Nie wiem, co się stało. Zalało mnie podwójne przerażenie wywołane przez tektoniczne wstrząsy i zamknięcie w anatomicznej pułapce. Nie byłem już panem swojej męskości. Podobnie jak Zoraida nie była dłużej panią swej kobiecości. Moje męskie ciało sczepione z ciałem kobiety na podobieństwo dwóch zaplątanych w siebie nawzajem bezpańskich psów - wzbudzało we mnie zgrozę: czy już na zawsze miałem pozostać złączony z piękną Zoraidą? Czy miałem oglądać, jak tuż przed moimi oczami starzeje się, tyje, siwieje i być może umiera? Czy śmierć stanowiła jedynie wybawienie od tego cielesnego jarzma? I czy Zoraidzie
#137
również pisane było obserwować mój powolny starczy uwiąd, dopóki nie padnę martwy w jej ramionach?
Wiadomo, że chodziło o samcze zwidy. Żadna erekcja nie trwa całe życie.
Tyle że w tamtym momencie opisane przeze mnie przerażenie współistniało z przeczuciem nieskończonej rozkoszy, zdolnej trwać do końca - nie tego momentu, lecz w ogóle czasu. Moja przyjemność doznawana wewnątrz tej kobiety miała być - już była - wieczna. Któż pragnąłby doskonalszego raju...?
Wtedy zdarzyły się trzy rzeczy.
Wstrząsy ustały, a ciała rozdzieliły się z westchnieniem nie wiem, ulgi czy żalu. Tak czy owak było to westchnienie rozdzierające.
Wstałem z łóżka i rozsunąłem zasłony. Powietrze drżało od wycia syren. Wszędzie unosił się pył i gdzieniegdzie dawały się słyszeć szlochy.
Wyjrzałem na zewnątrz. Doszło do wstrząsu. Przeleciała kometa. Poranek został zgwałcony przez trzęsienie ziemi i odkupiony przez obecność ciała niebieskiego, które przemieszczało się wzdłuż orbity wschodzącego słońca. Świetlisty ogon rozpościerał się nad miastem, nad krajem, nad całym światem. Szybko jednak oddalał się od słońca, po którego orbicie się poruszał. Jakby chciał się od niego uwolnić.
Odsunąłem się od okna.
Zoraida właśnie się ocknęła.
Spojrzała na moje nagie ciało, zrazu z czymś w rodzaju sennej aprobaty.
A później krzyknęła.
#138
Rozdział 28
Adam Gongora posuwa naprzód dzieło ciemności, jak wyraziłaby się wspaniała Rosario Castellanos. Zaczął opróżniać więzienia, które sam zapełnił włóczęgami, żebrakami i wszelkim podejrzanym elementem.
- Są mniej groźni na swobodzie - zawyrokował.
Za kratkami zostawił natomiast niewinnych przedstawicieli klasy średniej.
- Ku przestrodze. Klasy uprzywilejowane nie są już tak bardzo uprzywilejowane, prawda? Co wy na to?
Faktem pozostaje, że prawdziwi bandyci zażywają wolności i robią swoje, podczas gdy Gongora usypia opinię publiczną i własne sumienie - co takiego? - na zmianę łapiąc i wypuszczając nieszkodliwych lumpów albo pracownice seksualne (jaki los spotkał piękną Zoraidę?), co pozwala mu stwarzać wrażenie, że prowadzi na rzecz bezpieczeństwa ożywioną działalność, którą ja oceniam jako pozorną, niepotrzebną i nieliczącą się z niczym. Co najgorsze, ludzie wierzą, że skoro Gongora wykonuje tak wiele ruchów, to te ruchy muszą być istotne. Nic podobnego. To wszystko jedna wielka farsa.
Jak go zdemaskować?
Nie myślcie, czytelnicy, że cokolwiek robię, robię w imię zemsty na swoim przeklętym imienniku, któremu przyszło
#139
do głowy rozkochać w sobie moją żonę. Nie: sprzeciwiam się Gongorze, bo Gongora oszukuje kraj. Jego represje nie dotykają winnych. Przeciwnie: sprzyjają ich ochronie. W miarę jak płotki lądują w pace, odsunięte w cień rekiny mogą oddychać coraz swobodniej, nadal oddając się porwaniom, sprzedaży narkotyków i zabójstwom.
Jak zdemaskować Gongorę? A przede wszystkim jak go ukarać za tę przestępczą farsę, ażeby nie wyglądało to na osobistą zemstę? Delikatna sprawa, z którą nie potrafię się uporać, dopóki on sam nie podsuwa mi, niechcący, okazji.
A więc tak: Gongora ulega pokusie sprawowania władzy. Ze ją ma - to oczywiste. Że istnieje władza potężniejsza od tej dostępnej nawet najbardziej wpływowemu policjantowi - o tym musi się dowiedzieć i przekonać.
Czyli: rzuca się w zdradliwe odmęty polityki. Myślę, że zainspirowany potworną korupcją sił porządkowych, w których połowa funkcjonariuszy to bandyci, podczas gdy połowa bandytów to z kolei policjanci, przy czym i jedni, i drudzy traktują swoje "zadania" jako wymianę usług Gongora sądzi, że przenosząc tę grę na wyższy poziom administracji publicznej, może mnie skusić i wywabić z mojego bezpiecznego stanowiska firmowego adwokata o dużych wpływach, ale bez oficjalnej pozycji. Idealne rozwiązanie. Nie wiem, czy ten prostak Gongora pojmuje wszystkie jego aspekty, skoro pewnego pięknego ranka zjawia się u mnie z propozycją zawarcia sojuszu - tak to nazywa - mającego wynieść mnie, Boże święty, na stanowisko prezydenta Meksyku.
Mówi, że wszyscy politycy są spaleni. Bezużyteczni. Nie umieją rządzić. Nie umieją administrować. Akcentuje poszczególne sylaby: ad-mi-nis-tro-wać - to werbalny trik,
#140
który znam aż za dobrze z rozmów ze swoim teściem, don Celesem.
- Wpadłem na pewien pomysł - rzuca gdzieś znad podłogi.
- Doprawdy! - wykrzykuję.
- A może byśmy tak, mój drogi imienniku, we dwóch poparli nieprawdopodobnego kandydata do prezydentury? Co pan na to?
- Co ja na to? - uchylam się. - Marzy się panu wynalezienie prochu?
- Nie, serio, moglibyśmy we dwóch: ja, reprezentujący siłę państwa, i pan, reprezentujący siłę rynku, zawrzeć sojusz dla poparcia nieprawdopodobnego kandydata... Co pan na to?
Przerywam mu:
- Co właściwie ma pan na myśli? Nieprawdopodobnego, bo tępego, nieuczciwego czy...? - Tu się waham. I wreszcie kończę: - Czy zwyczajnie nie do pomyślenia?
Gongora usiłuje się uśmiechnąć. Bez skutku. Przesuwa ręką po głowie, poprawiając swoje "pożyczone" włosy.
- Nie, po prostu nieprawdopodobnego. Żeby ten prawdopodobny był mu wdzięczny. Co pan na to?
Mentalna karuzela, na której jeździ ten człowiek, przyprawia mnie, przyznaję, o mdłości. Stawiam na logikę.
- A kto miałby być tym prawdopodobnym?
- Ten, kto rządziłby zza tronu. Co pan na to?
- Wie pan, mieliśmy już w Meksyku maksymat polegający na tym, że prezydent mieszkał w Pałacu Prezydenckim, a ten, kto naprawdę rządził, naprzeciwko.
- Oczywiście. Calles był maksymalną szychą, ale rolę prezydentów odgrywali jego zausznicy.
- A więc? Historia się powtarza? Tak pan sądzi?
#141
- Skąd, mecenasie. Nic z tych rzeczy. Bo tym razem ten, kto zajmie prezydencki fotel, będzie to zawdzięczał nie jednej, tylko dwóm szychom. Co pan na to?
Nabrzmiałe znaczeniem milczenie.
- Panu i mnie. Pan jest tym nieprawdopodobnym, dzięki czemu obaj będziemy prawdopodobnymi... Co pan na to?
Odchodzi przeświadczony, że nawet jeśli mnie nie przekonał, to przynajmniej zaintrygował i skłonił do zastanowienia. Tkwi w błędzie. Natychmiast pojmuję, że ten idiota zgrywa spryciarza, że miód władzy zamącił mu w głowie, że nie rozumie, z kim ma do czynienia - z Adamem Gorozpe - i że kto wie, czy ten donżuan od siedmiu boleści nie wymyślił sobie, iż zawierając ze mną sojusz, zamieni swój romans z Priscilą w jakieś, dajmy na to, ménage à trois, co zakrawa na kiepską komedię.
- Panu i mnie.
- A kto będzie prezydentem?
- Pan, mecenasie, oczywiście, że pan. Któż by inny? Co pan na to? Wcale nie próbuję pana wykiwać.
PS: Umówiłem się z Abelardem Holguinem na kolację w restauracji Bellinghausen. Zjawia się jak zwykle. Ale jest w nim coś dziwnego. Coś, czego w nim wcześniej nie widziałem.
#142
Rozdział 29
Nie wiem. Zawsze źle to znoszę. Zwłaszcza jeśli nie wiem czegoś, o czym sądziłem, że to wiem. Dlaczego moi współpracownicy noszą ciemne okulary? Już im pokazałem, że nie zniżę się do zadawania pytań. Jeśli chcą wyglądać jak ślepcy - ich sprawa.
W moich relacjach z rodziną podobnie: funkcjonują może nie dzięki ciemnym okularom, ale dzięki czemuś w rodzaju tych klapek, które zakłada się koniom, żeby się nie bały i nie zmieniały tempa.
A związek z El wygląda kiepsko, kiepściutko.
Priscila chodzi z głową w chmurach. Unosi się w powietrzu. Swoim zwyczajem gada bez ładu i składu, ale sprawia wrażenie jeszcze bardziej nieprzytomnej niż normalnie, zupełnie jakby jakaś nowa sytuacja powodowała ten stan, skądinąd typowy, tyle że wcześniej spontaniczny, naturalny, a teraz - paradoksalnie - mający logiczną zewnętrzną przyczynę, którą próbuję odgadnąć, kiedy patrzę, jak moja żona wstępuje po schodach i z uniesionymi ramionami tudzież rozchełstanym szlafrokiem ogłasza:
- Jestem Królową Wiosny.
Po czym, znalazłszy się na podeście półpiętra, wymierza policzek nowej służącej, która schodzi z góry ze stertą ręczników.
#143
Kiedy indziej przyłapuję w saloniku Gongorę klęczącego przed Priscilą, jak gdyby podobny karzełek musiał klękać, żeby wyznać miłość: nawet na stojąco wygląda przecież, jakby klęczał, pokurcz jeden.
Kto wie, co tam jej opowiadał, bo Priscilą szepcze:
- Mów tak jeszcze...
Ta idiotyczna prośba każe mi przypuszczać, że ci dwoje wciąż są na etapie wstępnym, że Gongora ją adoruje, a ona mu na to pozwala, ale że wciąż nie trafili do łóżka. I nagle wątpliwość: a kłamstwa, którymi Priscilą usprawiedliwia popołudniowe zniknięcia? Czy w tym czasie sypia z Gongorą, czy raczej popijają razem ciepłe mleko w Sanbornsie - niewinni i zakochani jak Mickey Rooney i Judy Garland w filmach, o których często rozmawiam z Abelardem?
Tak czy owak na dźwięk moich kroków Gongora wstaje z klęczek i ponieważ nie jest głupi, niczego nie tłumaczy, tylko uprzejmie mnie wita, natomiast Priscilą, idiotka, musi oczywiście zakrzyknąć:
- Oj, pan Gongora po prostu zawiązywał sobie sznurówki. Brazylia, brazylijski, ojczyzna samby i...
Patrzę z pogardą na buty Gongory i po raz kolejny się dziwię, że nie nosi podwyższonych obcasów.
Potem kłaniam się i odchodzę, myśląc, że przecież ostatecznie gówno mnie obchodzi, co wyczynia moja żona z tym draniem. Ich sprawa: nie przychodzi mi do głowy lepsza dla nich kara niż wzajemne towarzystwo. Uświadamiam sobie z westchnieniem, że wszystko to ani mnie ziębi, ani grzeje.
Prawdziwym niepokojem napawa mnie El.
Nigdy wcześniej nie oddaliliśmy się od siebie tak bardzo. Mniej istotne są problemy nękające mnie w biurze - tajemnica ciemnych okularów - czy w domu - ewidentny romans Priscili z Gongorą.
#144
Tymczasem El to moje życie. Łatwo tak powiedzieć, ale nikt nie przekona się o prawdziwości tego wyrażenia i nie zrozumie jego sensu, dopóki sam czegoś podobnego nie przeżyje (cóż za redundancja!). Napięta i wręcz zerwana - z powodu mojego niedawnego niefortunnego wystąpienia: "Słuchaj, przez jakiś czas nie będziemy się widywać" - relacja z El sprowadza mnie na ziemię, w tym sensie, że do tej pory zawsze byłem zwycięzcą, rozumiecie? Wszystko mi się udawało niemal od niechcenia: cokolwiek robiłem, obracało się na moją korzyść.
Możecie mnie nazywać królem Midasem albo Rothschildem, albo Trymalchionem, a nawet rzucać kalumnie na moją profesję ("To normalne wśród prawników"), ale prawda wygląda tak, że we wszystko wkładam dużo wysiłku i że zdaję sobie sprawę, iż moje działania kończą się sukcesem tylko dlatego, że tkwi w tym element niespodzianki, zbiegu okoliczności, fartu, który sprzyja mi bardziej, niż potrafiłbym to sobie wyobrazić.
Każdy o tym wie - i dobrze. Nikt natomiast nie przypuszcza, że znam prawdziwe źródło swojego powodzenia. To źródło ma imię. Ma płeć. Ma głos. To El. Bez El wszystko by się natychmiast rozpadło. A jeśli nawet nie, to i tak straciłoby znaczenie. Nie mówię tu nic, czego by mój czytelnik nie wiedział. Każdy z nas rozumie, że o zewnętrznej wartości rzeczy decydują w istocie elementy bardzo osobiste. Pieniądze, kariera, znajomi - wszystko to, co w życiu dobre, zyskuje sens dzięki istnieniu podstawowej relacji emocjonalnej. Czy to z matką i/lub ojcem, czy z dziećmi, czy z najbliższymi przyjaciółmi, czy wreszcie z tym lub innym nauczycielem (Filopaterem). Bez tego ziarna nie ma plonu. Kochać i wiedzieć, że jest się kochanym. Rozumieć, że nawet jeśli świat się zawali, nawet jeśli wylądujemy na ulicy,
#145
wszystko jedno, wciąż będziemy mieli punkt oparcia, od którego zawsze zdołamy zacząć na nowo. Każdy człowiek jest wyspą, mówi słynne angielskie powiedzenie each man is an island - i na tej wyspie towarzyszy nam kochana istota. Bez niej żyjemy sami. Robinsonowie trafiają się rzadko: większość nas potrzebuje podstawowej troski ze strony jednej, dwóch, pięciu osób. Ale jeśli pokocha nas choćby jedna, nie przepadniemy z kretesem.
Opisuję swój związek z El. Używam do tego celu niezwykłego jak na siebie tonu, zbliżonego wręcz do spowiedzi, tę zaś inauguruje nikt inny, tylko cierpliwy Hiob, który spowiada się przed Bogiem i czyniąc to, tworzy własną biografię. I który zamienia życie w fikcję, aby bardziej zaimponować Bogu, a przy okazji światu, pozbawionemu rzekomo znaczenia, lecz milcząco obecnemu w roli odbiorcy: "Słuchajcie, jestem Hiob, wcielenie cierpienia i pokory".
Jak wyspowiadać się przed światem? Krzycząc? Snując szczegółową opowieść? Uciekając się do wyobraźni? Pozostawiając to zadanie innym?
Czytałem z Filopaterem Lukrecjusza i dowiedziałem się stamtąd, że jeśli Bóg istnieje, to istoty ludzkie zupełnie Go nie obchodzą (powtarzanie tego kosztowało Filopatera niemało, zwłaszcza że zaraz dorzucał jeszcze herezję Platona: jeśli Bóg istnieje, to koniec naszych nadziei, albowiem bogowie idą ludzkości na rękę tylko wtedy, gdy tracą rozum).
Szalony bóg i grzeszna jednostka - doprawdy, niezła parka! "Dusza jest zbyt mała, by pomieścić samą siebie" twierdzi święty Augustyn - dlatego musi wytwarzać dodatkową przestrzeń ekspresji poprzez spowiedź, niewyobrażalną dla starożytnego Greka, który dążył do harmonii prawdy, a nie do jej deformacji dokonywanej przez porywy serca pochopnego jak moje. Święty Augustyn wybiera do
#146
tej roli pamięć, gorzką i zawodną w odzyskiwaniu - mówi tego, co zostało zapomniane.
Dlatego ja nie jestem święty. Postanowiłem nie mieć pamięci i pora, byście się o tym dowiedzieli. Tego, co pamiętam, nie pragnę. Tego, czego pragnę, nie pamiętam. Czemu? Może dlatego, że wszelka biografia, jak powiedział mi kiedyś Filopater, chce uchodzić za coś prawdziwego, nie fikcyjnego. Stanowiłaby więc owoc rozumu, nie emocji cierpienia, które biograf musi odsunąć w przeszłość.
Miasto świętego Augustyna to miasto boże. To było też miasto Filopatera. Ja mieszkam w mieście ludzkim, w którym pewien policjant, niejaki Adam Gongora, klęka przed moją żoną Priscilą Holguín, oboje zaś pozostają nieświadomi tego, co ja wiem. Że serce ma swoje motywy nieznane rozumowi. Że chce się uwolnić z kajdan i że Gongora żyje w więzieniu najbardziej płaskiego racjonalizmu, takim samym jak San Juan de Aragón i Santa Catita, dokąd trafiają ofiary policyjnego neogongoryzmu, nieświadomego, że serce ma własną historię i że ta osobista historia nigdy nie zostanie wyczerpana w biografii, filozofii czy polityce, albowiem jej celem - niewiarygodnym, niemożliwym do spełnienia - jest ni mniej, ni więcej, tylko odzyskanie raju.
Odzyskanie raju...
Odzyskanie miłości El.
Co wy na to?
#147
Rozdział 30
WIADOMOŚCI O KOMECIE:
W ramach niekończącej się dyskusji o kometach cytowany już duchowny, ksiądz Güemes (wreszcie zdradził swoje nazwisko), twierdzi, że każde ukazanie się podobnego ciała niebieskiego stanowiło znak proroczy. Rok 1965 to początek końca PRI i dominacji prezydenckiej; rok 1957 załamanie się "meksykańskiego cudu" i utrata rewolucyjnych złudzeń; o roku 1910 nie trzeba nawet mówić - rewolucja, Madero wkracza do stolicy, wstrząs, przelatuje kometa; w 1908 stary dyktator Porfirio Díaz ogląda kometę z wieży w Chapultepec, ogłasza, że Meksyk dojrzał do demokracji, i zaczyna się szykować do odejścia; w 1852 pojawienie się komety sygnalizuje upadek dyktatury Santa Anny i początek rewolucji liberalnej; w 1758 zapowiada nadchodzące walki o niepodległość; w 1682 wicekról La Laguna, hrabia Paredes, każe powiesić na placyku Volador Antonia Benavidesa, pirata wielkich mórz, który skończył żywot na suchym płaskowyżu, a wszystko dlatego, że z uporem przezywał się Czarnym Koniem - dowód, że każda przeszłość zawiera swoją przyszłość w zalążku; w 1607 Luis de Velasco młodszy zostaje po raz drugi mianowany wicekrólem Nowej Hiszpanii, zakazuje wyzysku Indian, ale zwalcza dowodzonych przez Yangę zbiegłych Murzynów z okolic Río
#148
Blanco, choć także tym później przebaczy i ofiaruje im nowe miasto w Veracruz, San Lorenzo de los Negros przy tej okazji, dowodzi Güemes, kometa ukazała się na cześć dobrego władcy; natomiast w 1553 roku jej przelot zbiegł się ze straszliwą powodzią w mieście Meksyk, co stanowiło dowód na to, że w równym stopniu wróży nieszczęścia, jak uświetnia chwile szczęśliwe; wreszcie w roku 1531 (konkludował sługa Kościoła) w tym samym momencie objawiły się kometa i Najświętsza Panienka, skończyła się epoka pogańska i zatriumfowała prawdziwa wiara, tak, tak, proszę pana. Owszem, odparł na to astrofizyk, niejaki Vizarrón, który, nie chcąc zostawać w tyle, również zdradził swoje nazwisko, owszem, proszę pana księdza, tyle że w 1508, kiedy w Meksyku nie było jeszcze nawet śladu chrześcijaństwa, na niebie też pojawiło się ciało niebieskie sypiące błyskami, azteckie świątynie zapłonęły, wody wezbrały, a wiatr połączył swe wycie z lamentem Płaczki przemierzającej co wieczór ulice miasta i zawodzącej: o moje dzieci, o moje dzieci...
- Jeszcze jeden dowód na to, że mam rację: to była zapowiedź przyjścia Pana! - woła don Güemes.
- Ależ skąd! - śmieje się Vizarrón. - Co łączy wszystkie komety? Mówię panu: nie historia, lecz fizyka. Kometa znajduje się w orbicie słońca. Składa się, mój drogi panie, z lodu i skał. Wytwarza przy tym gazową otoczkę. Ma długość miliona mil. Wyrzuca z siebie gwiazdy. Jest dziełem słońca. Ale nie odbija światła słonecznego. Odbija promieniowanie słoneczne, a to różnica, i emituje własne światło. Chwilowe światło, mój panie. Bo w pobliżu słońca wyparowuje. Przestaje istnieć.
- Ale jej przelot zbiega się z wydarzeniami historycznymi, to wyraźny dowód na zgodność wiary z faktami...
#149
- To pan łączy historię i cud, cud i kometę. Proszę posłuchać: co roku jest dziewięć komet. Co pan na to odpowie?
Nic. I tylko głos ogrodnika Adama Gorozpe (czyli mojego), podśpiewującego w skupieniu przy pracy: "Kometo, gdybyś wiedziała,/co twój lot zapowiada,/nigdy byś nie wzleciała/na niebo, skąd deszcz nam spada,/lecz nie twoja to wina/ani Boga, ni Syna".
#150
Rozdział 31
Szukam haka na Gongorę i jedna rozmowa podsuwa mi rozwiązanie.
Mikroskopijny gliniarz przychodzi do mnie z wizytą, kto wie, w jakim, sobie tylko znanym celu. Jest u mnie akurat jeden z moich doradców, więc proszę go, by został. Chcę w ten sposób dać Gongorze do zrozumienia, że nie ma między nami tajemnic. Cokolwiek chce mi powiedzieć, niech to powie przy świadkach. Koniec jego drobnych pałacowych intryg, że niby mamy razem rządzić i kto będzie numerem jeden, a kto numerem dwa, czy jedynka stanowi przykrywkę dla dwójki i czy będziemy współpracować na równych prawach, nawet jeśli ja, cywil, okażę się bardziej przekonujący jako szef państwa niż funkcjonariusz służb mundurowych, bo czasy rządów mundurowych też już się skończyły, prezydent musi być cywilem, i tak dalej, i tak dalej.
Jak zatem wspomniałem, proszę jednego ze współpracowników, aby przysłuchiwał się mojej rozmowie z Gongorą. Zobaczymy, czy ten odważy się proponować jakieś przekręty w obecności osób trzecich.
Karzełek wchodzi i maskuje swoje niezadowolenie z zastanej sytuacji.
- Don Diego Osorio - przedstawiam swojego doradcę. - Don Adam Gongora.
#151
Gongora kłania się Osoriowi, jakby w ten sposób go żegnał, lecz mój podwładny, posłuszny zaleceniu, ponownie siada, ku wyraźniej konsternacji gościa. Zapada milczenie. Osorio proponuje Gongorze papierosa. Gongora odmawia. Osorio wkłada papierosa do ust i potrząsnąwszy z rozmachem zapalniczką, jakby w obawie, że nie zadziała, zapala ją tuż przy twarzy Gongory.
Płomień ledwie muska policzek. Ale Gongora krzyczy.
Strasznym, agonalnym, obronnym krzykiem pełnym strachu, strachu i jeszcze raz strachu.
Kurdupel zrywa się z krzesła. Nie potrafi opanować ramion, które same wyciągają się w geście osłaniającym twarz przed niewinnym płomykiem zapalniczki.
Istne ucieleśnienie zgrozy.
Patrzę na niego. Patrzymy na siebie nawzajem.
Oczy Gongory zdradzają wściekłość, że oto dał się przyłapać na słabości. Mój współpracownik gasi ogienek. Trafnie odczytuje moje spojrzenie. Trafnie odczytuje mowę ciała. Znowu pstryka zapalniczką. Bawi się nią. Na milczący znak z mojej strony ponownie, niby przez przypadek, zbliża płomień do Gongory. Ten ostatni patrzy na mnie z głęboką nienawiścią. Wyciąga rękę. Nie ma odwagi, by samemu zdusić to, co budzi jego przerażenie. Chowa rękę. Zakrywa oczy drugą. Traci panowanie nad sobą. Odwraca się do nas plecami. Wypada z gabinetu. Mój doradca z powrotem zakłada czarną maskę, którą uprzejmie zdjął, aby dać przed Gongorą pokaz normalności. Dzięki, Diego.
Tylko dlaczego wszyscy wciąż noszą ciemne okulary?
#152
Rozdział 32
Opisana przed chwilą scena przywróciła mi, proszę państwa, pewność siebie, którą za sprawą przedstawionych tu perypetii mogłem, jak się obawiałem, utracić. Wszystko zdawało się ukartowane, żeby mnie pogrążyć. Ciemne okulary podwładnych. Romantyczne odrodzenie mojej biednej Priscili. Pojawienie się groźnego policjanta, Adama Gongory.
I, przede wszystkim, kryzys mojego związku z El.
To ostatnie martwi mnie najbardziej. Mogę się obyć bez współpracowników, bez żony, bez oziębłych kochanek; mogę się obyć bez wszystkiego, z wyjątkiem El.
Rozważam w samotności: czy powinienem pogodzić się z samym sobą, zanim wrócę do El, żeby powiedzieć jej to, co mogę jej powiedzieć nie wcześniej, niż powiem samemu sobie?
Czy raczej powinienem postawić na spontaniczność spotkania i stanąć przed El, by tak rzec, nagi, jak pierwszy mężczyzna pierwszego dnia: Adam i El.
Ja sam, czytelniku, który mi towarzysz, nie potrafiłbym już teraz rozgraniczyć tych dwóch rzeczy. Mieszają mi się w umyśle. Nie bez powodu: prawdę mówiąc, są jedną, a właśnie nadszedł moment prawdy.
El, zaakceptowałaś mnie jako człowieka dumnego. Zrobiłaś to, bo wiesz, że w przeciwieństwie do wielu innych
#153
przypadków moja duma nie opiera się na arogancji czy narcyzmie. Nie wiem zresztą, czy te ostatnie zasługują na miano dumy. Arogancja jest tylko pustą pozą przyjmowaną na użytek innych. Nie wypływa bynajmniej z duszy aroganta, lecz służy wyłącznie jednemu celowi: zrobić wrażenie na osobach trzecich, upokorzyć je, wybić się ponad nie (a czasami też ukryć własną czczość).
Narcyz z kolei, jak wiemy, to człowiek zakochany we własnym odbiciu. Czy to jest punkt odniesienia, który najlepiej nas określa, kochanie moje? Młody i piękny mężczyzna skazany na to, by się nie widzieć, lecz by być widzianym. To konsekwencja jego pochodzenia: bogowie obdarzyli go miłością do wszystkiego, z wyjątkiem własnej osoby. Jest nieszczęśnikiem, który posiada, ale nie posiada. Dlatego za kochankę ma tylko Echo. Czyste powtórzenie cudzego krzyku.
Echo jest sama, El, jej głos to wyłącznie echo innego echa. A jej kochanek, Narcyz, otrzymał przedwieczną obietnicę, że dożyje starości, ale pod warunkiem, iż nigdy nie będzie oglądał siebie samego. Nie wie, że to iście boski przywilej: starzeć się i starzeć, i nigdy nie dostrzegać na sobie upływu czasu. Wiedzieć, że jest się starym, ale tego nie widzieć.
Cena: nikogo nie kochać. Być kochanym, lecz samemu nie kochać. Być kochanym przez echo, zwykłe powtórzenie. Skoro jestem tak piękny, jak mówią, dlaczego nie mogę na siebie spojrzeć ani nikogo pokochać? Dlaczego kocha mnie jedynie echo? Kim jestem?
Ty wiesz, El: Narcyz, ani arogancki, ani dumny, lecz tylko ciekawy i udręczony przez własną ciekawość, pewnego dnia widzi swoje odbicie w źródlanej wodzie. I zakochuje się w tym odbiciu. Staje się więźniem siebie samego, swojego wyglądu, swojego obrazu.
#154
Wyobraź sobie jego rozpacz, El, kiedy odkrywa piękno, ale nie może go posiąść, bo to piękno jest tylko odbiciem w wodzie, a to odbicie jest nim, Narcyzem - nieuchwytną, niemożliwą do dotknięcia płynnością...
Duma stanowi przejaw godności. Stanowi, zgoda, jej najbardziej egoistyczny, lecz zarazem najmniej istotny element: człowiek godny może być dumy, choć może być też skromny, i zawsze się zastanawiałem, czy skromność nie jest aby inną, zakamuflowaną formą dumy. Skromność posunięta do ostateczności potrafi skrywać diaboliczną dumę, która tylko czeka na okazję, by się ujawnić - naga, a jednak z czarcim ogonem.
Mówię to wszystko, żeby stanąć przed El nie tylko z poczuciem własnej wartości, ale również z poczuciem wartości swojej erotycznej partnerki.
Do jakiego stopnia, w imię pamięci naszego związku, każde z nas powinno ustąpić drugiemu?
Czy też nie chodzi o ustępowanie - przynajmniej nie w sensie negatywnym - tylko co najwyżej o odstępowanie (od roszczeń), bez słowa, bez żadnego triumfowania czy użalania się nad sobą, poprzez gest czułości, ruch przybliżenia, postawę, która mówiłaby: "Nic się nie stało (choć wiadomo, że coś się jednak stało), po prostu bądźmy tacy jak zwykle".
Naprawdę? Czy odpuszczenie grzechów z przeszłości pozwala zacząć związek od nowa, czy też powinniśmy z El już zawsze dźwigać bagaż rezygnacji w rytm nieobecności?
Może pomijam tu to, co najprostsze i najbardziej bezpośrednie: El i ja się kochamy. El i ja nawzajem się potrzebujemy. W ferworze kłótni El oświadczyła, że nie, że ma przecież swoją przeszłość,
#155
własne życie, że mnie nie potrzebuje. Ja nigdy nie powiedziałem jej czegoś podobnego. Co nie upoważnia mnie teraz do odgrywania strony poszkodowanej. Muszę przyjąć dobrodziejstwo współdzielenia jako część przekleństwa utraty.
Nie wiem, czy sam siebie oszukuję, twierdząc, że wszystko to z konieczności pociąga za sobą arogancję czy narcyzm. Może sposobem na obejście tego niebezpieczeństwa jest naturalna wytrwałość - jeśli wytrwałość oznacza niejawny hołd dla osoby kochanej, nie zaś grubiańską natarczywość względem kogoś, kogo bez wzajemności pragniemy. Ufam, że będę umiał odpowiednio się zachować.
Skąd mam wiedzieć? Nie oszukuję się. Jedyne wyjście to przyjąć wobec El trudną postawę kogoś, kto wie, co się stało, ale nie prosi o wybaczenie, gdyż zakłada, że El, tak samo jak ja, pragnie, byśmy znowu się kochali, bo wszystko o sobie nawzajem wiemy.
Istnieją miłosne związki, których podstawą jest warunek, by jedno jak najmniej wiedziało o drugim. Tego rodzaju uczucie może wypalić się błyskawicznie albo trwać bardzo długo, albowiem poznanie drugiej osoby zajmuje całe życie. Do tej pory moja relacja z El rozwijała się dzięki poczuciu, że im więcej wiem, tym większą zyskuję pewność. Czy ta pewność skłoniła mnie do niepotrzebnego igrania z uczuciem El?
"Na jakiś czas musimy przestać się widywać" - tak powiedziałem, nie zdając sobie sprawy, że to puste słowa: że wszystko, co w pewnym momencie nakazywało mi je wypowiedzieć, by chronić El i nasz związek przed niebezpieczeństwami natury politycznej i rodzinnej, przed zagrożeniami piętrzącymi się jak czarne chmury - no bo Gongora, Priscila, Abelardo, bandyci, niesprawiedliwość, niepewność,
#156
Jenaro Ruvalcaba, Chachachá, Smok, mój teść, dziecię boże z Insurgentes i moi współpracownicy w nieodłącznych ciemnych okularach - że wszystko to w ostatecznym rozrachunku okaże się banalne, sztuczne, niewarte wzmianki.
I prawie zabije naszą miłość.
Czy zdołam ją wymyślić na nowo?
PS2: Zadzwoniłem do biura Abelarda w telewizji. Usłyszałem:
- Taki już tu nie pracuje.
- Dlaczego?
- Nie umiem panu powiedzieć.
- Gdzie jest?
- Kto to wie.
#157
Rozdział 33
Znam już tajemnicę Adama Gongory: Adam Gongora boi się ognia. I nie zna z kolei mojej tajemnicy. Nigdy nie zobaczy mnie nago. Przypuszczam na niego atak, podczas gdy rozmaite wątpliwości przypuszczają atak na mnie. Dlaczego właściwie chcę skończyć z Gongorą, skoro oddaje mi przysługę, absorbując Priscilę, odmładzając ją i wkradając się w jej łaski, czego ja już od dawna nie potrafię? Och, gdyby jedyną funkcją tego drugiego Adama było wykonywanie zadań, których pierwszy Adam wykonywać nie może albo nie chce (jak na przykład rozkochanie w sobie Priscili), zostawiłbym go w spokoju.
Problem w tym, że Gongora to nie tylko amant Priscili, lecz również strażnik porządku, a porządek, którego strzeże, jest jednym wielkim kłamstwem: opiera się na oskarżaniu niewinnych i ochronie kryminalistów. Owszem, Gongora zamyka pomniejszych szkodników, a do tego bogaczy i przedsiębiorców. Nie tyka natomiast, nawet przysłowiowym czubkiem palca, prawdziwych przestępców, wielkich narkotykowych bossów, importerów broni, ludzi winnych wymuszeń i porwań.
Niełatwo mu to głośno wytknąć, ponieważ opinia publiczna, spragniona jakichkolwiek działań, przyklaskuje wszelkim wdrażanym przezeń środkom, byle tylko coś się
#158
działo, i stąd - bez względu na to, co się powie - masowe demonstracje poparcia organizowane przez ubranych na biało ludzi domagających się kary dla bandytów. Gongora dostarcza tym wszystkim manifestantom satysfakcji, wyłapując płotki, a przy okazji przyskrzyniając od czasu do czasu jakiegoś milionera. Dla przykładu. A co ze zubożałą klasą średnią? Ma do dyspozycji Gorozpeville.
Faktem pozostaje, że prawdziwi przestępcy robią, co chcą, i że ja, przejrzawszy grę Gongory, zyskuję szansę na podjęcie przeciwko niemu kroków, których nie dałoby się uzasadnić jego idiotycznym romansem z moją żoną Priscilą.
Na początek przychodzi mi do głowy pewien fortel, mający go rozbroić.
Postanawiam udać idiotę. Zapraszam Gongorę do swojego biura i mówię, że podoba mi się jego plan: zobaczmy, czy uda nam się przejąć władzę, jeśli jednego Adama (mnie) posadzimy na fotelu prezydenckim, a drugiemu (Gongorze) pozwolimy pociągać za sznurki.
Gongora wykrzywia się w uśmiechu godnym Dicka Cheneya.
- Poza tym prawda jest taka, mój drogi imienniku - dodaję, wkraczając w piekielny krąg jego nieświeżego oddechu - że moja żona Priscilą zakochała się w panu na zabój.
Szkoda, że nie mogłem zrobić mu w tym momencie zdjęcia: to udawane zaskoczenie, głęboka satysfakcja, tiki ponurego donżuana. I naiwna ostrożność.
- Doprawdy? Co też pan opowiada!
- To fakt. I proszę posłuchać: nie zamierzam stawać wam na drodze...
- Ale przecież...
- Nie. Problem będzie z moim teściem, don Holguinem.
#159
- Problem?
- Problem.
Śmiech Gongory brzmi przerażająco uroczyście.
- Ja nie miewam problemów. Co pan na to?
- Ja na to, że don Celes to katolik, który codziennie przystępuje do komunii i bije się w pierś.
- Doskonale.
- Fatalnie. Nigdy nie pozwoli córce na rozwód.
- Skąd pan wie?
- Bo sam o tym myślałem.
- Zdążyłem się zorientować, że Priscila nie jest z panem szczęśliwa. Co pan na to?
- Ani ja nie jestem szczęśliwy z Priscilą. Szczerze panu mówię. Problem w tym, że mój teść nigdy się nie zgodzi na rozwód. "Małżeństwo zawiera się na zawsze", powtarza. "Małżeństwo kończy się dopiero wraz ze śmiercią jednego ze współmałżonków".
Gęste od znaczeń milczenie.
- Czy widział pan już sypialnię nieboszczki doñi Rosendy, matki Priscili?
- Priscila była tak miła, że...
- Czyli rozumie pan, jakim kultem otacza don Celes instytucję małżeństwa? Rozumie pan, że nigdy nie dopuści do rozwodu córki?
- Jasne, że tak. Czasem pojawia się na chwilę w salonie, kiedy pijemy herbatkę z Pris...
- " Vade retro, szatanie, nic ci się nie dostanie".
- Otóż to. - Tu Gongora chciał mnie przewiercić na wylot spojrzeniem, ale tylko wytrzeszczył oczy. - Mówi to zresztą na głos. Jakie stąd wnioski?
- Mój drogi panie... Wnioski są takie, że nasz wspólny wróg nazywa się Celestino Holguín.
#160
- Pański teść - rzuca Gongora ni stąd, ni zowąd, jakby się zaraził od Priscili ogólną niekoherencją. - Co pan na to?
- Ale już nie pański - wracam do tematu.
- Zobaczymy, zobaczymy... - Mój imiennik pochyla się do przodu, a ja, niby niechcący, zapalam mu zapałkę tuż przy twarzy.
PS3: Abelardo zostawił mi wiadomość. Jutro o czternastej trzydzieści obiad w restauracji Bellinghausen.
#161
Rozdział 34
Zastanawiam się, w warunkach tego rosnącego napięcia między prawdą a kłamstwem, między komedią a tragedią, czy to, co robię, staje się powoli tym, co powinienem robić. W obronie rodzin, ich środków do życia i ich własności, na których i dla których zbiłem - jak teraz rozumiem swoją fortunę.
Albowiem nie chodzi o osobistą zasługę czy o coś równie wyrwanego z kontekstu. Widzę, co się dzieje. Fizyczna obecność Adama Gongory jest tego dowodem i stawia mnie wobec przykrej konieczności zaoponowania.
Jak?
Może poprzez działania odwrotne do jego działań.
I to mnie odrzuca. Zdaję sobie sprawę, że aby pokonać Gongorę, muszę najpierw go oszukać takim idiotycznym gadaniem jak przed chwilą. Później jednak powinienem przejść do czynów tak brutalnych, że przerastających wszystko, na co potrafiłby się zdobyć sam Gongora.
Nasz kraj to kraj świeżych fortun. Może w epoce kolonialnej kler i posiadacze ziemscy podzielili się tym, co było do podziału, w zamian za utrzymywanie jakiego takiego porządku. Tyle że po wyzwoleniu ten porządek się rozpadł. Pozbawione hiszpańskiej opieki nowe państwo zaczęło przypominać słynny z aktów przemocy jarmark w dublińskim
#162
Donnybrook albo pogrążony w chaosie kościół w Amozoc, istny burdel, z francuska chienlit albo z argentyńska quilombo, którego funkcjonowaniu rytm nadawała wyłącznie - postukująca czasem groźnie - proteza dyktatora Santa Anny. Juárez i liberałowie skończyli z konserwatywnymi rządami, cesarstwem Maksymiliana i francuską okupacją. Od tamtej pory Meksyk usiłuje zachować równowagę między porządkiem a postępem, instytucjami a awansem. Powtarzam sobie, że bogacze z czasów mojego dzieciństwa to w zasadzie biedacy w zestawieniu z dzisiejszymi milionerami, przy czym ci ostatni działają w ramach bardzo zróżnicowanego, bardzo licznego społeczeństwa, złożonego ze stu milionów ludzi walczących wszelkimi metodami o lepsze miejsce pod słońcem.
Jestem adwokatem i specjalistą od inwestycji. Znam wielu lekarzy, prawników, architektów, profesorów, naukowców, biznesmenów, a nawet polityków, którymi może się poszczycić nasz kraj. Rozumiem też jednak odwieczne mechanizmy meksykańskiej korupcji, znajdujące zastosowanie na samej górze i na samym dole, od orła po węża, od lwa po kojota. I tę wieczną przepychankę, tę ciągłą wymianę kadr, porozumiewawczych mrugnięć, propozycji "nie do odrzucenia". Począwszy od łapówki dla policjanta, skończywszy na łapówce od ministra. Po to, żeby ten pierwszy nie wsadził cię do więzienia i żebyś ty nie wsadził do więzienia tego drugiego. Zwariować można!
Nie: najgorsze, najgroźniejsze jest pojawienie się nowej klasy bandytów, którzy powoli przejmują władzę, najpierw na granicy, potem w głębi kraju, najpierw poprzez niepiśmiennych policjantów, potem poprzez oświeconych polityków, wszystko chyłkiem - skąd się tacy biorą? Nie są rolnikami ani robotnikami, ani przedstawicielami klasy średniej.
#163
Należą do osobnej klasy: klasy przestępców, zrodzonej, jak Wenus z morskiej piany, z piwnej piany rozlanej w brudnych barach. To synowie komety. Korumpują, przekonują, szantażują, grożą i w końcu przejmują władzę nad miastem, nad regionem, w końcu nad całym krajem...
Najgorsze, że czasami w imię słusznej sprawy trzeba się posłużyć mniej słusznymi metodami.
I teraz to zadanie przypadło mnie.
Znalazłem się, panie i panowie, między młotem konieczności a kowadłem wymogu. To różnica. To, co konieczne, można odwlec. Tego, co wymagane, nie. Jak dla mnie - konieczne jest lepsze, bardziej sprawiedliwe społeczeństwo. Aby zaistniało, wymagana jest z mojej strony brutalna akcja, która zniweczy skutki działań Adama Gongory.
Ten śmierdziel sam, mimo woli, stwarza mi okazję. Na dnie mojego umysłu zdążyło się już zapalić czerwone światełko: Gongora to kombinator. I może w końcu przekombinować.
Przekombinował.
Mistrzowski plan tego drugiego Adama (that is Gongory) sprowadza się do zajmowania pustych politycznych przestrzeni powstałych po wycofaniu się lokalnych instytucji rządzących. Takie miejsca natychmiast opanowuje Gongora, posługując się siłami bezpieczeństwa publicznego. Kiedy lokalną władzę paraliżuje fala zbrodni, natężenie przemytu broni i narkotyków albo po prostu zwyczajny brak autorytetu wśród ludności, Gongora każe uzbrojonym po zęby funkcjonariuszom patrolować rządowe budynki, w strategicznych punktach rozstawia karabiny maszynowe i planuje - jak się obawiam - rozwiązanie parlamentu, rozstrzelanie ludzi całkiem niewinnych, jak również winnych pomniejszych wykroczeń, oraz uwolnienie tych najbardziej
#164
niebezpiecznych i stworzenie z nich faszystowskiej - nie bójmy się tego słowa - armii.
Czy to ma być odpowiedź na zasygnalizowane tu przeze mnie problemy? Majaczę czy rozumuję racjonalnie? Zgaduję czy przewiduję?
Ile wiem na pewno, a ile jedynie sobie wyobrażam? Powiedzmy, że po połowie. Tylko że Gongora, żądny władzy, ale władzy uznanej, rozdrabnia się na elementy bardziej barokowe niż ozdoby kościoła w Tonantzinda i wprowadza w czyn zbrodniczy zamiar, który ma pozwolić mu upiec dwie pieczenie na jednym ogniu.
I właśnie tu zawodzi go, zamroczonego miłością, inteligencja.
Po naszej rozmowie sądzi, że odkrył moją słabą stronę. Myśli, że nienawidzę swojego teścia, don Celesa, Króla Herbatnika. Tylko don Celes stoi na drodze zjednoczenia Gongory i Priscili oraz rozdzielenia Priscili i mnie. Bo nie uznaje rozwodów, vade retro i tak dalej.
Dlatego Gongora postanawia wyeliminować don Celesa, dla swojej i mojej przyjemności.
Tyle że nie ma zbrodni doskonałych. Gongora o tym nie wie. Ja wiem. Oto różnica między człowiekiem wykształconym (takim jak ja, wybaczcie zarozumialstwo) a głupim prostakiem w rodzaju Gongory (osłem, który próbuje grać na flecie i dyrygować orkiestrą).
A oto zbrodniczy plan.
Gongora rozkazuje jednemu ze swoich zbirów - niejakiemu Smokowi, właśnie uwolnionemu z więzienia dzięki jego, Gongory, osobistej interwencji - zabić don Celesa, kiedy ten, beztroski i żarłoczny, będzie odbywał cotygodniowy obchód swoich piekarni. Tyle że Smok, zamiast zabić don Celesa, zabija anonimowego piekarza, również odbywającego ów obchód,
#165
a pojąwszy swój błąd, oszukuje zleceniodawcę, zmyślając, że wywiązał się z zadania, zabił, kogo trzeba, więc Gongora powinien teraz spełnić obietnicę i uwolnić go, Smoka, for good, na dobre, z ponurego więzienia San Juan de Aragon.
Don Gongora zjawia się więc, cały w czerni, w Lomas Virreyes, aby złożyć kondolencje swojej przyszłej narzeczonej, a obecnie wciąż mojej żonie Priscili. Dziwi się zaskakującym jak na katolicki dom brakiem krepy przy wejściu i niemal pada rażony apopleksją, kiedy drzwi otwiera mu nie kto inny, tylko sam don Celestino Holguín, cały i zdrowy, lecz niezbyt przyjaźnie nastawiony wobec gościa.
- Wchodź, wchodź, ty szpiclu - zwraca się do zacukanego Adama Gongory. - No, bo ci herbatka wystygnie. Tylko się nie potknij o dywan. Prawdziwy, perski.
#166
Rozdział 35
Zjawiam się w restauracji Bellinghausen, gdzie jestem umówiony na obiad z Abelardem Holguinem. Mój szwagier zarezerwował dla nas dwóch czteroosobowy stolik na podwyższeniu, które pozwala nam wszystko widzieć i pozostawać na widoku, a zarazem odgradza nas od innych na tyle, że ani my nie możemy nikogo podsłuchać, ani nikt nie może podsłuchać nas. (Właściciel wciąż wzbrania się przed podzieleniem lokalu na mniejsze przestrzenie przystosowane do potrzeb klonów doktora Fu Manchu).
Jest w Abelardzie coś nowego. Powiedziałbym, że lśniącego. Szwagier zawsze był elegancki. Teraz ta elegancja przydaje mu blasku. To mną wstrząsa. To dla Abelarda nietypowe. Powściągliwość, którą wykazywał w rodzinnym domu, wydaje się znikać, zastąpiona czymś w rodzaju dziwnego światła. Przypuszczam, że obracanie się w telewizji sprzyja takim zmianom, więc już-już zamierzam tę kwestię przemilczeć, kiedy przypominam sobie, że zadzwoniwszy do Abelarda do biura, usłyszałem, że już tam nie pracuje.
- Zmieniłeś pracę? - pytam bez większych wstępów.
- Nie. - Uśmiecha się. - To praca zmieniła mnie.
Robię minę pod tytułem "opowiadaj".
Abelardo wdaje się w długi wywód, świadczący w pewnej mierze o jego talentach literackich. Zdarzyło mi się poznać
#167
wielu młodych ludzi, którzy bez powodzenia próbują swoich sił na polu pisarstwa, aż pewnego dnia pojmują, że to nie ich działka, a retoryczne zdolności wykorzystują potem jako skrzydła, by wzlecieć ku innym, mniej wymagającym, choć bardziej wygodnym gniazdom.
Wywód Abelarda dotyczy sytuacji w kraju, a zatem kwestii doskonale znanej zarówno mnie, jak i wam, jeśli czytacie te strony. Płyniemy bez steru. Utraciliśmy wiarę w cokolwiek. Rząd sobie nie radzi. Partie walczą ze sobą nawzajem i niczego nie wnoszą. W parlamentach stanowych posłowie albo śpią, albo okupują trybuny i rozwieszają transparenty. Stanowe rządy są w znacznej części kontrolowane przez kartele narkotykowe albo dławione żelazną ręką Adama Gongory. Wystraszeni turyści jeżdżą gdzie indziej. Ceny ropy spadają. A co do granicy - siła robocza nie ma szans wyemigrować, a w Meksyku brak pracy, mimo że wszystko wymaga odbudowy lub stworzenia od podstaw: drogi, porty, zbiorniki wodne, miasta, rolnictwo, plan zagospodarowania tropików...
Ograniczam się do przytakiwania. Abelardo się rozpędza i próbuje odpowiedzieć na odwieczne pytanie: co robić?
Chcę się włączyć, punkt po punkcie proponując rozwiązania dla przemysłu, handlu i tak dalej.
Przerywa mi, nieco naiwnie i z odrobiną pogardy.
- Nic, tylko programy i programy, Adam. Znamy to wszystko na pamięć. Zawsze kończy się na gadaniu. Wszystkie te dobre chęci udaremnione przez marazm, chciwość, lekceważenie. Skoro mam już to, czego chciałem, po co się martwić o innych? Tak myśli mój ojciec, nie mów, że nie.
Patrzy na mnie trochę podejrzliwie.
- A ty, Adam?
Odpowiadam, że ja jestem prawnikiem i biznesmenem,
#168
który generuje dochody i stwarza miejsca pracy, dając ludziom możliwość robienia oszczędności i odkładania na emeryturę...
Abelardo znów mi przerywa.
- A dusza, Adam? Duch tego kraju?
Szczerze mówiąc, nie bardzo wiem, co mu odrzec. Powiedziałem już, co miałem do powiedzenia. Wierzę w inwestycje, pracę, postęp, co właściwie...?
- A dusza? - upiera się Abelardo. - Co będzie z naszą duszą?
Na tak poważne pytanie nie ma natychmiastowej odpowiedzi. Odkładam ją więc na później. Dusza... No cóż... Jeszcze przyjdzie czas... Cała wieczność przed nami, czyż nie?
Natomiast rozwiązania sytuacji w moim domu nie da się odkładać na później.
Chodzi o Priscilę, siostrę Abelarda, córkę don Celestina, kochankę (platoniczną?) Gongory, a moją małżonkę przed Bogiem i ludźmi.
Dociera do mnie, że odkąd wynikła cała ta zagadkowa sprawa, ani razu nie rozmawiałem sam na sam z żoną, zbyt często okupowaną przez Gongorę i zbyt rzadko obecną w moich myślach. Sądziłem, że tak już będzie aż do naturalnego końca. Tyle że tego popołudnia Priscila postanawia wziąć byka za rogi.
- Dziwi cię, że pokochałam brzydkiego mężczyznę?
- Nie - odpowiadam spokojnie. - Wbrew pozorom brzydale mają zwykle więcej szczęścia niż przystojniacy.
- Rumba jest przyjemniejsza niż son - podejmuje moja znana z niekoherencji żona.
- Co takiego? Mów do rzeczy, na miłość...
- Mówię, że kocham brzydkiego brudasa. Że mam dosyć twojej schludności. Wszystko w tobie jest czyściutkie,
#169
wypucowane, w Jalisco umieją kochać, a rzeczywiste prawo głosu...
- No i znowu - próbuję zakończyć to absurdalne przedstawienie.
- Wygrałam! Nade mną słońce tropików!
- Jesteś biedną idiotką - wyrywa mi się.
- Znów będę Królową Wiosny! Cantinflas!
- Suche liście odchodzą w zapomnienie, jak mówi piosenka...
- Już nic nie możesz mi zrobić. - Priscila puszy się jak paw. - Bo nic nie możesz zrobić swojemu rywalowi. Na wielkim ranczu, gdzie mieszkałam...
- Zdajesz sobie sprawę, że Gongora cię tylko wykorzystuje?
- On mnie kocha. Mówi, że jestem świeczką na jego torcie.
- Dlatego cię zgasi.
- Dlatego będzie na mnie chuchał i dmuchał.
- Właśnie. Aż zgaśniesz.
- Stoję na dziobie swojego okrętu, a stery dzierży dusza ma... Marsjanie wylądowali... On mnie kocha.
- Kocha cię, żeby mnie pogrążyć. I chce zabić twojego ojca. Obudź się, skarbie, obudź, bo już świta.
W miarę jak się do siebie przybliżamy, narasta między nami elektryczne napięcie i Priscila, nie wiedząc, czy się odsunąć, czy wytrzymać, zaczyna nucić hymn narodowy.
- Uwodzi cię, żeby wyciągać od ciebie sekrety, manipuluje tobą, a na koniec pozbędzie się ciebie jak brudnej chusteczki i...
- Zazdrośnik! Na drodze do Guanajuato!
- Co znowu?
- Brzydal jest najbardziej rycerski. Brzydal ma największą władzę. Brzydal mnie kocha.
#170
- A ty jego?
- Z mych boskich jadeitowych oczu wyczytasz moją miłość.
Co mogę na to odpowiedzieć?
Mogę zdradzić, że Gongora planuje zamordować don Celestina? I że raz już próbował, ale mu się nie udało i zginął tylko biedny piekarz, odbywający ten sam obchód co jego szef?
Nie robię tego, bo wiem, że Priscila by mi nie uwierzyła.
Nie robię tego, bo wiem, że don Celes nie pozwoliłby jej na rozwód.
Nie robię tego, bo sądzę, że za drugim podejściem mały śmierdziel dopnie swego i zabije don Celesa, żeby ożenić się z Priscilą.
Muszę się śpieszyć.
Wszystko toczy się coraz szybciej i obawiam się, że zmierza w stronę katastrofy. Świadczy o tym zachowanie naszego ogrodnika, Xocoyotzina Peredy: znajduję go rozpaczliwie płaczącego przy wykonywaniu obowiązków - jako że jest to człowiek bardzo obowiązkowy - czyli koszeniu trawnika, który otacza dom mojego teścia i opada ku wąwozowi, gdzie pod naszymi stopami i pod warstwą trawy spoczywają przysypani całkowitym zapomnieniem umarli...
- Co się stało, don Xocoyotzinie? - pytam i kładę dłoń na ramieniu tej skamieliny.
- Nic, nic, szefie - odpowiada don Xocoyotzín, a na jego twarzy, oprócz zwykłej melancholii, maluje się całkiem nowy smutek.
- Nie, no naprawdę, proszę mi powiedzieć.
- Chodzi o Xocoyotita - szlocha. - O Xocoyotita.
- Pańskiego wnuka? - pytam ze znajomością rzeczy. Xocoyotito to pański wnuk, prawda?
#171
- Nieprawda, proszę pana.
- Jak to? Pański wnuk nie jest pańskim wnukiem?
- Jest. A raczej był... Był moim wnukiem - płacze don Xocoyotzin.
Nie przystaje ani na chwilę. Ciąga kosiarkę w tę i z powrotem, zmuszając mnie do kręcenia się w kółko.
Opowiada: wezwano go, żeby przyjechał po zwłoki swego wnuka, Xocoyotita Peredy Ramosa, wyłożone pod murami więzienia San Juan de Aragon. Obok leżało jakieś dwadzieścia innych trupów, pozostawionych tam, by krewni mogli je odebrać. Każdy z karteczką identyfikacyjną przyczepioną do dużego palca lewej nogi.
- Lewej nogi?
- Tak, szefie. Wszyscy tak mieli. I mój Xocoyotito też, ubrany poza tym w same majtki.
- I nie udzielono panu żadnych wyjaśnień?
- Ależ tak: że to bandyci na usługach karteli, schwytani i zabici w Michoacanie, a teraz odesłani rodzinom w stolicy.
- Co pański wnuk robił w Michoacanie?
- Oj, szefie, Xocoyotito nigdy nie był w Michoacanie...
- A więc...?
- Tego dnia, co to go wtedy podobno schwytali w Michoacanie, był ze mą na urodzinach swojej siostry...
- A więc?
- Wszystko to kłamstwa, don Adamie. Mój wnuk zapłacił za cudze winy. Ani nigdy nie był w Michoacanie, ani nie miał nic wspólnego z narkotykami. Reperował meble, całe dnie w swoim warsztacie!
Przypominam sobie, że w Kolumbii zdarzył się wypadek tak zwanych fałszywych punktów dodatnich - chodziło o wydane w trybie doraźnym wyroki śmierci, wykonane na
#172
chłopcach, którzy rzekomo współpracowali z kartelami, a mające na celu podreperowanie statystyk pokazujących efekty walki sił publicznych z przestępczością zorganizowaną. Skoro nie udawało się złapać prawdziwych bandytów, wystarczyło wytrzasnąć skądś zwłoki i przedstawić niewinnych w istocie chłopców jako sługusów mafii. Następnie zwracano ich ciała rodzinom, a że były to rodziny proste i ubogie - kto miał protestować? Kto miał dochodzić sprawiedliwości? Na pewno nie mój ogrodnik.
- Dość, że oddali mi mojego chłopca, don Adamie.
Nie wiem, czy spłynęło na mnie objawienie, czy po prostu wskoczył na miejsce ostatni element układanki - tak czy owak zrozumiałem, że Gongora musi podeprzeć się konkretnymi cyframi, nawet jeśli miałyby się one odnosić do niewinnych ofiar. A kiedy mój działający teraz z ponaddźwiękową szybkością umysł dodał do tego prześladowania Bogu ducha winnej klasy średniej oraz zwyczajowych kozłów ofiarnych - czyli klaunów, dziwek obojga płci, włóczęgów i żebraków - okazało się, że nawet jeśli Gongora zamyka niekiedy prawdziwych przestępców, takich jak mężczyźni z San Juan de Aragon i kobiety z więzienia Santa Catita, w rzeczywistości nie robi nic, żeby naprawdę zwalczać zbrodnię: stwarzał pozory, wybierał ofiary, usiłował się przypodobać opinii publicznej, ale jednocześnie nie tykał ani kryminalnych struktur, ani ich szefów, ani ich...
Wszystko zrozumiałem - także to, co powinienem zrobić, żeby Gongorę zniszczyć.
A to coś było tak samo podłe jak poczynania Gongory albo nawet bardziej.
Tyle że ja działałem w imię sprawiedliwości.
#173
Rozdział 36
Mało prawdopodobne, żeby mój szwagier, Abelardo Holguín, odmówił mi przysługi. Rozmowę, która zakończyła się pytaniem o duszę, odłożyliśmy na później, obiecując sobie rozpocząć następną tymże pytaniem...
Twierdzę więc, że Abelardo nie potrafiłby zamknąć mi drzwi przed nosem - nie wiem, czy dlatego, że miał zawsze tylko jednego przyjaciela (mnie) we wrogim domu swego ojca, czy też dlatego, że kibicowałem mu we wszystkich jego poczynaniach, począwszy od momentu, kiedy opuścił domowe więzienie w Lomas Virreyes, przez okres, kiedy bezowocnie próbował sił w literaturze, a następnie dzięki spotkaniu z don Rodrigiem Połą pisał scenariusze telenowel, aż po chwilę obecną...
Umówił się ze mną w restauracji i opowiadał mi o duszy. Ja zadzwoniłem do telewizji i usłyszałem, że on już tam nie pracuje.
Nie chcąc stracić kontaktu z najinteligentniejszą osobą w tej rodzinie kretynów, wpadłem na świetny pomysł, by podarować Abelardowi najnowszy model palma Pre. Palm Pre to smartphone, czyli sprytny telefon opracowany przez zespół trzystu inżynierów, ażeby zabić ćwieka konkurencji na rynku telekomunikacyjnym. Operacja się udała. Plus jest taki, że to nowinka niedostępna jeszcze w Meksyku, co zabezpiecza mnie
#174
przed oficjalnymi i nieoficjalnymi próbami kontrolowania moich kontaktów. I kiedy mój szwagier wyprowadzał się z domu, postanowiłem podzielić się z nim tym skarbem. Bez oglądania się na skutki.
- Dzwonię, żeby się umówić. Chyba powinniśmy porozmawiać, ty i ja.
- Ty, ja i ona - odpowiada.
- I ona - zgadzam się najzwyczajniej w świecie, choć nie bardzo mi się uśmiechają dodatkowe sekrety. - Gdzie?
- W zoo w Chapultepec.
Nie odwiedzałem tego miejsca od czasów dzieciństwa, mimo że mijam je codziennie w drodze z domu w Virreyes do biura przy Paseo de la Reforma. Z daleka jednak - na tyle, że nie docierają do moich nozdrzy głębokie i ostre zwierzęce zapachy, które teraz witają mnie u wejścia do roślinnej przestrzeni parku.
Zdążyłem już zapomnieć ten przenikliwy zapach ogrodu zoologicznego, zapach nad zapachy. Zdaję sobie sprawę, że to woń wszystkich tych zwierząt, które żyją tutaj obok siebie, oddzielone zarówno od publiczności, jak i od siebie nawzajem kratami i fosami. Wiem doskonale, że istnieją zwierzęta, które pchane w równym stopniu przez instynkt i potrzebę atakują inne zwierzęta: te wielkie zjadają te małe. Z innymi wielkimi natomiast - gorylami, niedźwiedziami, lwami i tygrysami - współżyją pokojowo. Nas natomiast zaatakowałyby z pewnością, bo wprawdzie nie jesteśmy mali, ale za to inni, dwunożni, powiedzmy, że racjonalni, a w każdym razie obdarzeni mową. Zaatakowałyby, gdyby nas zauważyły.
Jako że my, przede wszystkim, jesteśmy podglądaczami. Przychodzimy do zoo, żeby się im przyglądać. Niektórym rzucamy orzeszki. Inne lubimy naśladować. Próbujemy ryczeć jak one. Drapiemy się radośnie - jak małpy. Machamy
#175
ramionami, jakby to były skrzydła, i odkrywamy, że nasze zainteresowanie pozostaje nieodwzajemnione. Zwierzęta na nas nie patrzą. Żywią względem nas obojętność. A przecież to my je więzimy. Tygrys porusza się lekko. Sprawia, że drży powietrze. Chodzi po klatce, jakby na swojej drodze nie miał nikogo żywego.
Bo właśnie przed wielką klatką z tygrysami czeka na mnie tych dwoje. Abelarda rozpoznaję.
Jego towarzyszki - nie.
Stoi do mnie tyłem, pogrążona w kontemplacji tygrysa. Abelardo podaje mi rękę. Towarzysząca mu kobieta odwraca się, by na mnie spojrzeć. Ja jej nie widzę. Twarz zakrywa gruby szal. Szal nie do przebicia wzrokiem, niepozwalający dostrzec absolutnie niczego - jej głos musi pokonać tę zaporę, zanim przedrze się do mnie, wypowiadając prowincjonalnie staroświecką formułę powitania:
- Sagrario Guadalupe, do usług.
Sagrario Guadalupe czy Guadalupe Sagrario? Z czego wynika ten tak rozpowszechniony zwyczaj podawania nazwiska przed imieniem?
Sagrario Guadalupe. Guadalupe Sagrario.
Cała w czerni. Włączając w to szal. Pierwsze, co, jak sądzę, przykuwa moją uwagę, to mnisia sukienka (albo może raczej mnisza, albo nie, jednak mnisia), do tego czarne rajstopy i czarne buty na płaskim obcasie. Tylko ręce, bez rękawiczek, zdradzają nieznajomą. To ręce starej kobiety. Ręce kościste, pokryte niebieskimi, nabrzmiałymi żyłkami, ręce o powykrzywianych reumatyzmem palcach, które ujmują moją dłoń, by zaraz się wycofać, jak gdyby ten kontakt mógł zdradzić wszystko, co ma zostać ukryte.
Patrzymy na zwierzęta. Jest ich w zoo w Chapultepec ponad trzy tysiące. Osobne miasto.
#176
Rozdział 37
OSTATNIE WIADOMOŚCI:
Wciąż toczy się publiczna dyskusja o kometach. Astrofizyk Vizarrón dostarcza nam informacji o tym zjawisku, cofając się aż do Arystotelesa, który wspomniał je po raz pierwszy i użył przy tej okazji określenia "płonąca obietnica". Nie wiemy zresztą, czy mowa tam o "obietnicy", czy o "nadziei", jak utrzymuje ksiądz Güemes, konsekwentnie obstając przy nadawaniu temu fizycznemu fenomenowi duchowych konotacji.
Doktor Vizarrón szczegółowo przedstawia historię komet z naukowego punktu widzenia, począwszy od Stagiryty, lecz duchowny argumentuje, że pojawienie się komety to zawsze znak od Boga, rozgniewanego na ludzi za krzyżowanie Jego boskich planów. Co mają boskie plany odparowuje człowiek nauki - do wyjaśnienia zaproponowanego przez Newtona: że kometa to jedynie zwyczajny fizyczny przejaw tego, co nazywamy przyciąganiem grawitacyjnym? W jakich odstępach czasu możemy oglądać kometę? - pyta więc boży sługa. Co siedemdziesiąt pięć lat. Tę samą kometę? Czy to nie dowód na istnienie niebieskiego planu? Sam pan mówi - konkluduje naukowiec - że chodzi o plan niebieski, a nie boski. Przecież to to samo -
#177
odpowiada ksiądz, usiłując mieć w tej debacie ostatnie słowo.
Policja stanu Teksas w USA zatrzymuje i okrada robotników sezonowych, którzy wracają do Meksyku ze swymi uciułanymi w pocie czoła dolarami albo próbują je wpłacić na konto w banku. Rozstawione wzdłuż dróg patrole wypatrują imigrantów, by oskarżyć ich o nielegalną pracę. Jeśli delikwent prosi o przewiezienie na lokalny posterunek, by móc tam udowodnić, że a) ma pozwolenie na pracę lub b) właśnie wraca do domu i nie zamierza ponownie przekraczać granicy z północnym sąsiadem, albo też zasugerować, żeby c) panowie policjanci zwrócili się po wyjaśnienia do jego pracodawcy, jego samego natomiast zostawili w spokoju, nieodmiennie kończy się to tym, że d) funkcjonariusze ignorują te argumenty, udają, że nie rozumieją po hiszpańsku, i wreszcie stawiają zatrzymanego przed alternatywą f) wybieraj: pieniądze albo pudło. "Ale ja mam pozwolenie". "Wyglądasz, jakbyś nie miał". "Moje papiery są w porządku". "Twój wygląd świadczy przeciwko tobie, a tu pozory się liczą. Pay up".
Władze stanu Guerrero poinformowały o aresztowaniu austriackiego turysty Leonarda Kakabsy albo Cacasy, oskarżonego o zamordowanie niejakiej Sofii Galvez, świadczącej usługi seksualne w kolonialnym mieście Taxco. Mężczyzna ten został już zresztą zatrzymany tydzień wcześniej w związku z podejrzeniem o zabójstwo innej mieszkanki Taxco, Sofii Derbez, znanej jako Cętka i również świadczącej usługi seksualne. Po zapoznaniu się z okolicznościami śmierci Cętki sąd uznał, że skazanie kogoś tak młodego i przystojnego jak Leonardo Kakabsa albo Cacasa za mord na prostytutce
#178
jedynie przysporzyłoby miastu złej sławy i wypłoszyło turystów. Wyszedłszy na wolność, Austriak rychło popełnił kolejną, wzmiankowaną już zbrodnię. Ponownie zatrzymany, tłumaczył, że obie świadczące usługi seksualne panie po wykonaniu swojej pracy wyśmiewały się z niego i jego nazwiska, oddając się nieprzyzwoitym grom słownym. Jednakże, jak wyjaśnił, do zabójstwa popchnęło go coś innego, a mianowicie fakt, że prostytutki uparcie nazywały go Niemcem, podczas gdy on jest narodowości austriackiej. Tym razem sąd nie miał innego wyjścia i musiał wydać wyrok skazujący, ubolewając przy tym nad szkodami, jakie decyzja ta wyrządzi lokalnemu przemysłowi turystycznemu. "Co jest ważniejsze - pytał sędzia - ukaranie przestępcy czy troska o turystykę stanowiącą główne źródło dochodów miasta Taxco?" Odpowiedzi na to pytanie udzielił sam Leonardo albo Leonard Kakabsa vel Cacasa, mówiąc, że zabijanie prostytutek ma w zwyczaju od czasów dojrzewania, a motorem jego działań od samego początku pozostaje niepowstrzymana odraza i chęć wymierzania sprawiedliwości. "Zabijałem wcześniej i będę zabijał nadal" - oświadczył ten trudny do sklasyfikowania obywatel, kiedy na mocy istniejącego między Meksykiem a Austrią porozumienia o ekstradycji przekazywano go przedstawicielom władz austriackich.
Artykuł powiązany: Wylądowawszy w Wiedniu, rzeczony Kakabsa vel Cacasa poprosił o możliwość odwiedzenia krypty w miejscowym kościele oo. Kapucynów, gdzie pragnął uklęknąć przed grobem Maksymiliana Habsburga (który leży obok Orlątka, księcia Reichstadtu, syna Napoleona I i Marii Ludwiki austriackiej), dziewiętnastowiecznego cesarza Meksyku, syna ich cesarskich mości Franciszka i Zofii,
#179
potomka dziedzicznej (i kazirodczej) linii hiszpańskich i austriackich Habsburgów, neapolitańskich Burbonów i bawarskich Wittelsbachów. Zapytany o powód, Kakabsa vel Cacasa wyjaśnił, że jego poczynania w Meksyku stanowiły po prostu rodzaj zemsty za rozstrzelanie Maksymiliana przez mieszkańców tego dzikiego kraju. Wiedeńskie władze, zapoznając się z kartoteką delikwenta, natknęły się na dwa kolejne niewyjaśnione morderstwa popełnione na świadczących usługi seksualne Zofiach. Przeprowadzone od razu dochodzenie ujawniło, że matka zatrzymanego również nosiła takie imię. Leonardo albo Leonard pozostaje pod obserwacją uznanych autorytetów w dziedzinie psychiatrii (zwanych co prawda przez opinię publiczną Wichtimacherami, Besserwisserami, Ważniakami albo Mędrkami) w zakładzie zamkniętym przy Wahringerstrasse.
Artykuł późniejszy. W lodziarni w Buenos Aires, usytuowanej w okolicy Las Heras, prawie na skrzyżowaniu z Anchoreną, Tomás Eloy Martínez mówi o przypadku Kakabsy vel Cacasy jako o potencjalnym temacie powieści. Sergio Ramírez, pisarz z Nikaragui, przełamuje swoją zwyczajową powagę niespodziewanym, szerokim i radosnym uśmiechem. Kakabsa to nie Cacasa, to Sacasa, mówi. I wyjaśnia, że w Nikaragui żył kiedyś mitoman zwariowany na punkcie kazirodztwa narzucanego niektórym przez nazwisko - po co tyle Chamorrów, Coroneli, Debayle’ów?
Nie chodziło o pokrewieństwo, wyjaśnia Sergio, ale o to, że w Nikaragui nazwiska są tym, czym gdzie indziej imiona nadawane na cześć świętych: podstawą tożsamości i egzystencji. Dlatego nie da się ustalić, czy Sacasa pochodził z "tych Sacasów", czy był zwyczajnym mitomanem z Blefu, uzurpującym sobie prawo do "arystokratycznego" nazwiska,
#180
żeby za jego fasadą ukrywać swoje niezliczone wybryki, takie jak:
Fabrykowanie fałszywych rękopisów, rzekomo autorstwa poety Rubena Daria, a następnie publiczne ich palenie, wywołujące zbiorowy gniew w narodzie, który postrzega Daria jako swoją rację bytu: że kraj niby mały, ale za to poeta wielki. Sacasa, pod zarzutem braku poszanowania dla świętości, trafił za to do więzienia, ale na krótko.
Domaganie się, żeby nikaraguańskim dyktatorom piętnować pośladki żelazem (gotycką literą "D"), w dwojakim celu: z ich perspektywy - żeby się wyróżniali, z perspektywy reszty Nikaraguańczyków - dla łatwiejszej identyfikacji. Somoza odpłacił Sacasie pięknym za nadobne, częstując go upichconą przezeń własnoręcznie zupą albo raczej odbijającym się trwale kakao: kazał mu mianowicie wytatuować na tyłku "I", od "imbecyl", choć wedle samego Sacasy - od "imperator"... Cóż...
Rozdawanie dzieciom modlitewników z powtykanymi gdzieniegdzie stronami z "Playboya", wywołującymi w trakcie mszy niepowstrzymane, choć strachliwe śmieszki. Modlitewniki zostały skonfiskowane przez księży, którzy następnie pochowali je zazdrośnie w fałdach sutann, żeby od czasu do czasu przeglądać. Sacasa chełpił się później, że udało mu się skusić nie tyle dzieci z ich zdrową ciekawością, ile księży z ich niezdrowym tłumieniem naturalnych popędów. Chciał przejść do historii - zaznaczył Ramirez jako Sacasa Wyzwoliciel.
A zatem - wtrącił Tomas Eloy - twój Sacasa to nasz Sikasky, sprytny bandyta z Buenos Aires, specjalizujący się w sztuczce polegającej na tym, że zostawał na miejscu mordu jako niemy, spokojny świadek zbrodni, którą sam popełnił, ale której policja nigdy mu nie przypisywała, bo
#181
przecież tam był, nie uciekał. W czasach dyktatury wojskowi zatrudnili go jako idealnego zabójcę, bo mordował i nie czuł potrzeby ucieczki. Ostatecznie winą obarczano samą ofiarę, a Sikasky awansował, zresztą wbrew swej woli, jako że jego technika sprowadzała się do pozostawania jak najbliżej centrum wypadków, a przez to poza wszelkimi podejrzeniami.
Ale i tak się uratował. Widziałem go ostatnio tu, w okolicy, na kolacji.
- Oczywiście. Zadenuncjował głównych katów z okresu dyktatury. Bardzo skutecznie. Jednego po drugim. Wysłał do paki własnych szefów.
- A teraz...
- A teraz z melancholią popatruje od swojego stolika w stronę Recolety i ubolewa, że jego ofiary, zamiast na tym oligarchicznym cmentarzu zbudowanym dzięki hodowli krów i uprawie zboża, leżą w grobach La Chacarity...
- Gdzie spoczywają też Carlos Gardeł i Eva Perón.
- Sikasky nie znosi konkurencji.
- Powiedz mi, Tomasie Eloyu, czy twój Sikasky to mój Sacasa?
- Powiedz mi, Sergio, czy twój nikaraguański Sacasa to wiedeński Kakabsa?
- Powiedz mi, Tomasie Eloyu, czy wiedeński Kakabsa to Cacasa, zabójca meksykańskich dziwek?
- Powiedz mi, Sergio, czy w literaturze możesz ustalić czyjąś tożsamość tak samo jak w kinie? Że na przykład ten oto pan, który podaje się za Dominga Sarmienta, to w rzeczywistości aktor Enrique Murińo?
- Nie. Raskolnikow może być Peterem Lorre’em albo Pierre’em Blancharem, ale ani Lorre, ani Blanchar nie mogą być Raskolnikowem. Są obrazami. A Raskolnikow to słowo, parę sylab, nazwisko, literatura...
#182
- Czyli literaturę sobie wyobrażamy, a tylko w kinie widzimy?
- Nie. Literaturze przypisujemy takie obrazy, jakie chcemy.
- A kinu nie?
- Tylko po zgaszeniu świateł i zamknięciu oczu.
- Poproszę dulce de leche.
- W Argentynie nie używa się określenia cajeta.
- "Maksiu, cajeta \ prosiła obłąkana cesarzowa Charlotta, przywołując w jednym wspomnieniu swego męża, który dla niej nigdy nie umarł, i ulubiony meksykański deser, którego nikt jej nigdy choćby z litości nie podał.
- A co to ma wspólnego z powieścią Adam w Edenie, którą właśnie czytasz?
- Wszystko i nic. Skojarzeniowe tajemnice lektury.
- Chodzi o to, żeby odwlec rozwiązanie?
- Nie ma rozwiązania. Jest lektura. Czytelnik stanowi rozwiązanie.
- Czytelnik odtwarza czy stwarza?
- Interesująca powieść wymyka się pisarzowi z rąk. Raczej...
- W którym miejscu książki jesteś?
- Masz na myśli Adama w Edenie? Stanąłem na fragmencie, w którym Adam Gorozpe i jego szwagier Abelardo Holguín urządzają sobie turniej zagadek na temat boksu.
- Co mówią?
- To ci przeczytam:
- "Kto skodyfikowal reguły walki bokserskiej?
- Jack Broughton mniej więcej w roku tysiąc siedemset czterdziestym siódmym i markiz Queensberry w tysiąc osiemset sześćdziesiątym siódmym...
- Kto był pierwszym zawodowym bokserem?
#183
- Pewien angielski Żyd, Daniel Mendoza. Wtedy nie używano jeszcze rękawic.
- Kto pierwszy użył rękawic?
- Wspomniany już Jack Broughton. Ale spopularyzował je inny Anglik, Jean Mace.
- Natomiast John L. Sullivan wolał walczyć gołymi rękami.
- Jaką funkcję społeczną spełnia boks?
- Pozwala awansować. Zrzucić skórę irlandzkiego analfabety, włoskiego imigranta, czarnego niewolnika...
- Joe Louis, mistrz w latach tysiąc dziewięćset trzydzieści siedem - czterdzieści dziewięć.
- Skończył jako odźwierny, bez grosza przy duszy, za to z kalafiorowatymi uszami.
- Czy możemy przesunąć awans społeczny z pola zbrodni na pole boksu, szwagrze?
- Uwzględniając po drodze partyzantkę: filipiński mistrz bokserski z tysiąc dziewięćset dwudziestego trzeciego roku nazywał się Pancho Villa.
- Rok tysiąc dziewięćset dwudziesty trzeci: ten sam, w którym zamordowano naszego Pancha Villę.
- Nie łudź się, szwagrze. Kiedy walczysz bez rękawic, nie możesz ruszać nogami".
#184
Rozdział 38
Dzwoni do mnie El. W jej głosie brzmi rozpacz, nie rozumiem. Ruszam w drogę od razu. Moi współpracownicy patrzą na mnie (albo i nie, kto to może wiedzieć) zza ciemnych szkieł. Szofer wysadza mnie koło restauracji Bellinghausen, przy ulicy Londres, niemal na skrzyżowaniu z Insurgentes. Mój ulubiony lokal. Nikt nie będzie niczego podejrzewał. Aż do ulicy Oslo hamuję swoje kroki. Nie chcę sprawiać wrażenia, że się śpieszę. Ani że odbywam niezobowiązującą przechadzkę. Mam nadzieję, że nikt mnie nie rozpozna. Że nikt mnie nie zatrzyma.
Docieram pod dom El. Wyjmuję klucz. Bez potrzeby. Brama stoi otworem. Wchodzę po kamiennych schodach na pierwsze piętro, gdzie mieszka El.
Znowu to samo: drzwi otwarte na oścież.
Jeszcze zanim przekroczę próg, kątem oka dostrzegam chaos.
Nic nie jest na swoim miejscu. Lampki zrzucone na podłogę. Popodwijane dywany. Wywrócone krzesła. Fotele poplamione jakimś ciemnym, śmierdzącym płynem. Potłuczona porcelana. Trwale oślepiony ekran telewizora. Podrapane ściany.
A z sypialni dobiega bezradne, ciche, urywane, uparte szlochanie.
#185
Biegnę wziąć El w ramiona. Jest w szlafroku. Rozchylonym. Siada na krawędzi łóżka, wciąż płacząc. Obejmuję ją.
Weszli, wyważając drzwi, uzbrojeni, nie wiem w co dokładnie, nie znam się na tym, ale wyglądało to śmiertelnie groźnie, schowałam się do łazienki, rozdygotana, ale nic ode mnie nie chcieli, tylko wrzeszczeli przez drzwi, niszcząc wszystko i wywracając do góry nogami, nie zrobili mi krzywdy, nawet mnie nie widzieli, przysięgam, naprawdę, tylko wrzeszczeli, że krzywdę to zrobią tobie, że masz przestać ich nabierać i zabijać tych, co wciąż żyją, i żebyś uważał, bo liczy się nie to, czy twój teść umrze, czy nie, tylko czy ty umrzesz, czy nie, spryciarzu, tak powiedzieli, żebyś nie zgrywał spryciarza, Adam, i nie stosował ciosów poniżej pasa, żebyś zapomniał o swoim teściu i zajął się sobą, bo ty jesteś kolejną ofiarą, nie twój teść, więc się pilnuj, a to tylko ostrzeżenie: ledwie ostrzegawcze pacnięcie w twój święty tyłek, pierwszy dzwonek, pierwszy dzwonek...
Objąłem ją i oboje zrozumieliśmy, że cokolwiek się stanie, my pozostaniemy jednością. Dzielący nas w ostatnich tygodniach dystans zamienił się w rodzaj pauzy, przerwy koniecznej dla odświeżenia i umocnienia łączącego nas związku. Czy zawdzięczaliśmy tę łaskę - łaskę pojednania policyjnej brutalności Gongory? Obejmowałem El, myśląc szybko, że a) Gongora wychodzi z siebie, bo nie udało mu się zabić don Celesa i zdobyć w ten sposób swojej uwielbianej, a nagle osieroconej Priscili; b) Priscila rozwiedzie się ze mną tylko wtedy, gdy przestanie na niej ciążyć dogmatyczny katolicyzm ojca; c) jedynie rozwód ze mą pozwoli jej wybrać los gorszy od śmierci, czyli życie małżeńskie z odrażającym Adamem Gongorą; d) zabójstwo Króla Herbatnika nie doszło do skutku przez prostą pomyłkę; e) winny tej pomyłki jest wypuszczony nagle z więzienia bandyta znany
#186
jako Smok, lecz figurujący w aktach jako Gustavo Huerta Matthews; f) nazwisko po matce, Matthews, to dodatkowa zmyłka, jako że matka Smoka, praczka z Oaxaki, nazywa się Mateos, a zagadnięta w wywiadzie o syna, najpierw się go wyparła, następie zaś wybuchła płaczem nad jego niegodziwościami, będącymi skutkiem porzucenia rancza na rzecz stolicy; g) pomagierzy Gongory rozpoczęli zakrojone na międzynarodową skalę poszukiwania zbiegłego Smoka, gdyż Gongora zaklina się, że nie z nim takie numery, a pomyłka równa się zdradzie; h) zamknięta w więzieniu Santa Canta Chachachá twierdzi, że nie zna miejsca pobytu swego kochanka Smoka; i) powyższe zapewnienie musi odpowiadać prawdzie, albowiem osadzoną poddano ciężkim przesłuchaniom, podczas których nie zmieniła swojej śpiewki: nie wiem, nie wiem, nie wiem, a poza tym idźcie się walić; j) zapędziwszy się w smoczy ślepy zaułek, Gongora wrócił na szeroką aleję noszącą imię Adama Gorozpe; k) ponieważ don Celestino nie umarł, oszczędzając wszystkim trudów związanych z rozwodem Adama Gorozpe i Priscili, który musiałby z konieczności poprzedzać ślub Priscili z Adamem Gongorą, to ki) najlepszym rozwiązaniem będzie śmierć Adama Gorozpe, jako że owdowiała Priscila będzie mogła zawrzeć nieunikniony związek z Gongorą; 1) czyli Gorozpe musi umrzeć; m) ale najpierw powinien pocierpieć; n) jak zadać mu cierpienie? o) trzeba najpierw sprawdzić, co robi po pracy; 01) wraca do domu; 02) jada w restauracjach w Różowej Strefie i generalnie w centrum; 03) spaceruje w okolicach Paseo de la Reforma; p) przyjrzyjcie się tym spacerom - dokąd chodzi? q) rozkaz, szefie - w tajemnicy zagląda do mieszkania przy ulicy Oslo, niemal na rogu ulicy X; r) kto tam mieszka? s) niejaka El; si) El i co dalej? S2) po prostu El; t) rozkaz: włamcie się do
#187
jej mieszkania, zniszczcie wszystko, zasiejcie strach, zróbcie tej całej El krzywdę; u) niech Gorozpe zrozumie to jako stosowne ostrzeżenie.
- Więc to było tylko ostrzeżenie - powiedziała przytulona do mnie El.
Milczałem.
Drążyła:
- Jakie ostrzeżenie?
Powiedziałem:
- Bardzo niestosowne.
I podwójne, jak jej wyjaśniłem, gdy już skończyliśmy się kochać. À propos mojej osoby: że jeśli nie rozwiodę się z Priscilą, zrobią z niej wdowę. Jezu! I à propos ciebie: że cię zabiją, żeby mnie bardziej udręczyć. Jezus, Maria!
A na tym nie koniec. Poza wyprostowaniem kwestii osobistych Gongora pozbędzie się w ten sposób człowieka, którego wpływy go irytują, człowieka - mnie - przed którym się otworzył, proponując mu udział w brudnej politycznej grze. Człowieka - mnie - który się zorientował (z nieocenioną pomocą ogrodnika Xocoyotzina), że Gongora fałszuje statystyki śmierci przestępców, mordując niewinnych chłopców i przedstawiając ich jako sługusów karteli. Człowieka - mającego głos - który wie, że Gongora wsadza do więzień niewinnych ludzi i czasem pomniejszych kryminalistów, dzięki czemu zyskuje opinię gwaranta sprawiedliwości, jednocześnie zamykając nieradzących sobie z hipoteką przedstawicieli klasy średniej oraz, niekiedy, jakiegoś milionera, co dodaje sprawie rumieńców i usypia opinię publiczną.
- To geniusz!
- Nie taki jak ty, kochanie.
- Co byś zalecała?
#188
- Posłuchaj mnie. I nie myśl, że mówię to, co mówię, bo cała jestem otwartą raną.
- Najważniejsze, El, to czy cię widzieli?
- Nie. Schowałam się w łazience. Krzyczeli do mnie przez drzwi.
- Coś im odkrzyknęłaś?
- Skąd! Grozili mi. Ale mnie nie widzieli. Nie znają twojego sekretu.
- Tylko ty go znasz, kochanie.
- Nikt inny nie oglądał cię nago, prawda?
- Owszem. Ale dawno temu. I ta dziwka już nie żyje.
#189
Rozdział 39
Wychodzę z zoo za Abelardem Holguinem i zawoalowaną damą, która przedstawiła się jako "Sagrario Guadalupe, do usług".
- Dokąd idziemy?
- Do mnie - mówi kobieta w czerni.
- Czy to daleko? - pytam, obawiając się pokazywać publicznie w opisanych wyżej okolicznościach.
- Nie, bliziutko - szepcze tajemnicza dama.
Choć jeszcze bardziej tajemnicza niż ona jest pokonywana przez nas trasa.
- Proszę się nie martwić. Nie wyjdziemy poza Chapultepec.
I rzeczywiście. Zatrzymaliśmy się w końcu obok gęstego zagajnika, który rozpoznałem jako "lasek ślepców".
- Niech pan zamknie oczy - niemal rozkazała Sagrario Guadalupe.
- Skup się na zapachach - próbował łagodzić Abelardo.
Faktycznie, z zamkniętymi oczami poczułem woń cyprysów i trawy, róż i cypryśników, a potem nagle mchu i cienia, wilgoci i starości. Zamknęły się za nami jakieś pobrzękujące metalicznie drzwi. Posuwałem się po omacku, aż Sagrario kazała Abelardowi zdjąć mi przepaskę z oczu.
#190
Staliśmy w pomieszczeniu z kamienia. Wszystko tam było twarde, niewzruszone - jak w jakimś wielkim lochu położonym w samym środku miasta i mojego emblematycznego parku. Nie szliśmy zbyt długo. Nie mogliśmy się więc oddalić od zoo ani od zamku. Tyle że w tym miejscu słowa "zoo" i "zamek" traciły znaczenie, przygniecione masą kamienia i metalu. Musieliśmy się znajdować - jako ryzykant zaryzykuję takie stwierdzenie - w jakiejś sekretnej jaskini na terenie najpopularniejszego parku stolicy.
I Abelardo, i Sagrario podtrzymywali mnie tak, jakbym zaraz miał upaść, runąć w przepaść... Wyrwałem się, zniecierpliwiony, z tego niepotrzebnego uścisku. Nie wiedziałem, gdzie jestem. Ale, owszem, wiedziałem, że jestem. Mój charakter nie wymagał podpórek. Bez względu na to, gdzie ci dwoje zamierzali mnie poprowadzić, potrafiłem utrzymać się na nogach: stanowczy, opancerzony przeciwko ewentualnym niespodziankom. Bardzo męski.
A czekała mnie prawdziwa niespodzianka.
Przestrzeń przede mną rozświetliła się i pośrodku, na czymś w rodzaju ołtarzyka, pojawiło się dziecię opisywane mi już przez El - dziesięcio- albo jedenastoletni chłopczyk w białej szacie i aureoli złotych włosów. Bardzo grzeczny: "Dzień dobry panu". Przerażający. Nie tylko przez swoją niespodziewaną obecność w tym miejscu, w trzewiach zamku Chapultepec, ale również za sprawą identyczności ze swym publicznym obrazem, rozpowszechnianym przez prasę i przybliżonym mi przez El. Rzecz w tym, że tak na żywo zatracał wszelki pozór "normalności". Był, jak mówiła El, świetlisty, a patrzył - co też zauważyła - wzrokiem nieznoszącym sprzeciwu i pełnym miłości, wielkiej miłości zmieszanej z wielką siłą i "niewielką dozą groźby", by zacytować jej słowa.
#191
Przystanąłem i odważyłem się spytać, myśląc o El, lecz atakując Sagrario:
- A skrzydła? Co ze skrzydłami?
Dziecię zaśmiało się i odwróciło do mnie tyłem: nie miało skrzydeł. Sagrario jęknęła, postąpiła naprzód, przyczepiła mu skrzydła do ramion, a ono nie protestowało. Potem wróciła na dawne miejsce obok Abelarda, dziecię zaś powiedziało:
- Nie trzeba, mamo. Jestem zwykłym uczniem, nie Bogiem.
- Czego ode mnie chcesz? - Znów zaskoczyłem moich strażników, narzuciłem im swoją wolę.
- Ja nie wydaję poleceń, proszę pana. Jestem jeszcze dzieckiem. Chodzę do szkoły. Proszę spytać mojej mamy. Ona wie.
- Ale głosisz wszem wobec, że idziesz za jakimś wewnętrznym głosem, głosem serca - przypomniałem sobie słowa El.
Dziecię zdjęło z głowy jasną perukę, pod którą kryły się włosy czarne i sterczące.
- Jestem zwykłym uczniem - powtórzyło z głębin rozświetlanego tylko przez siebie mroku. - Nikogo nie próbuję oszukać, proszę pana.
- A jednak publicznie oszukujesz, udajesz kogoś innego, kogoś w rodzaju posłańca...? - wypaliłem, powodowany gwałtowną chęcią zatrzymania tego młodego wysłannika jakichś sił... Jakich? Boskich?
- Jestem i jednym, i drugim - oświadczył z prostotą chłopiec. - Uczniem, ale również boskim posłańcem, mającym was uprzedzić...
- Uprzedzić, że co? - Usiłowałem powściągnąć słyszalną w moim głosie niecierpliwość. - Że co?
#192
- Że zbliża się pora - odrzekł łagodnie.
- Pora na co, dzieciaku?
- Pora duszy.
- Kiedy nastanie?
- Teraz.
- Co to jest dusza?
- Nie mów! Nic nie mów! - krzyknęła Sagrario z lękiem w głosie. Lękiem przed czym? Że dziecię powie prawdę, że powie nieprawdę czy, co gorsza, głupstwo? - Nic nie mów!
Ale dziecię ciągnęło niewzruszenie.
- Robię to, co muszę.
- Kto ci każe? - na nowo zacząłem naciskać.
- Nikt.
- Więc dlaczego robisz to, co robisz?
- Nie mam innego... - Dzieciątko jakby westchnęło (jakby), po czym znikło tak, jak się pojawiło: w ciszy.
#193
Rozdział 40
Jako prawnik i przedsiębiorca w erze globalnej (światowej, międzynarodowej) mam kontakty nie tylko w meksykańskich kręgach rządowych i biznesowych, pośród polityków i w służbach bezpieczeństwa. Prowadzę interesy w dwóch Amerykach, na Dalekim Wschodzie i w obu Europach. Mówię "obu", ponieważ z mojej perspektywy zjednoczenie Europy Wschodniej z Zachodnią jeszcze się całkiem nie dokonało. Pomyślcie: Niemiecka Republika Demokratyczna istniała w latach 1949-1990 jako zagraniczny i przygraniczny sojusznik Moskwy; tam, na linii łączącej Morze Bałtyckie z Dreznem, zaczynał się Związek Radziecki, którego (wyspowym) przyczółkiem był Berlin, dawna stolica Rzeszy, po zakończeniu gorącej wojny podzielona na cztery strefy (rosyjską, brytyjską, francuską i amerykańską), a po jej zamrożeniu - już tylko na dwie (wschodnią i zachodnią). Dopiero w 1990 roku, gdy skończyła się sowiecka hegemonia, dwie części Niemiec z powrotem się połączyły, choć ich "jedność" potrzebowała czasu, by się umocnić. Jedna część, ta zachodnia, należała do głównych przemysłowych potęg Europy i świata. Druga, ta wschodnia, cierpiała z powodu zacofania narzuconego przez Moskwę (rola NRD była tak samo satelicka jak rola Bułgarii) i jej anachroniczną politykę gospodarczą, stosującą zalecenia
#194
świętych ksiąg materializmu historycznego z takim uporem, jakby historia nie istniała.
Faktem - istotnym dla potrzeb tej opowieści, przy której dotrzymujecie mi towarzystwa - pozostaje, że wiele instytucji komunistycznego reżimu przetrwało jego upadek, czasem w formie uśpionej, a czasem kuriozalnie czynnej, choć zakamuflowanej. Ta druga grupa obejmowała służby wywiadu i represji, niedopuszczalne z punktu widzenia demokratycznej legalności, ale utrzymywane przy życiu przez tradycje autorytarne, które, rzecz jasna, nie narodziły się bynajmniej wraz z NRD czy ZSRR - sięgały początków Rzeszy, a najstraszniejszy kształt przybrały pod rządami nazistów: Służba Bezpieczeństwa, podległa RSHA, czyli Głównemu Urzędowi Bezpieczeństwa, wchłonęła tajną policję, gestapo, by pod rządami komunistów wypłynąć w postaci STASI, niezdolnej, mimo usilnych prób, przykryć biurokratycznym płaszczykiem wszystkich organów terroru wywodzących się z III Rzeszy.
Wszystko to wiedziałem - jak każdy - tyle że nigdy wcześniej nie wykorzystywałem tej wiedzy. Teraz, postawiony w sytuacji, którą wam opisałem, w obliczu zagrożeń (różnego typu) stwarzanych przez złowieszczego Adama Gongorę, nie miałem innego wyjścia, jak tylko uruchomić swoje germańskie kontakty. W Meksyku nie mogłem liczyć ani na policję, ani na wojsko, nie tylko ze względu na legalne ograniczenia, lecz również - co gorsza - z powodu nielegalnych układów.
Wezwałem więc na pomoc straszliwą tajną bojówkę tak straszliwą, że żadna legalna niemiecka instytucja, bez względu na epokę, nie mogłaby zaakceptować czy usprawiedliwić jej działań. Nie ośmielę się tu podać nawet skrótu nazwy; wiedzcie jednak, że członkowie tej jednostki nie należeli
#195
- nie mogli należeć - do żadnej ze wspomnianych powyżej grup. Nie musieli. Mieli w sobie drapieżność tym większą, im bardziej ją tłumili. Byli jak zamknięte w klatkach orły, czekające, aż otworzą się bramy zoo i będzie wreszcie można zabijać i niszczyć, wyżywając się do woli na gorzej przygotowanym przeciwniku. Ich maskę stanowiło posłuszeństwo, umiejętność postępowania zgodnie z wolą pana i opiekuna. Tak, przypominali bestie hamowane przez niejasną i niepokojącą lojalność względem Szefa, górującego nad nimi i przez to wartego posłuchu. Nie trzeba chyba dodawać, że w społeczeństwie demokratycznym, wymieniającym elity władzy, podobny führer nie wchodzi w ogóle w grę. Stąd zagubienie, désśuvrement, przymusowe wakacje tych Zygfrydów z jajami, dość przy tym bystrych, by nie dołączać do grupek łysoli w czarnych kurtkach, młodocianych rozrabiaków mających w przyszłości rozrabiać jedynie zaprawę murarską albo ciasto na chleb (i nie jest to, rzecz jasna, aluzja do mojego teścia).
Ludzie, o których mówię - w skrócie będę nazywał ich Zygfrydami - woleli dyskretnie trzymać się w cieniu i przystępować do akcji jedynie wtedy, gdy zachodziła taka potrzeba.
Czyli w moim przypadku. Wyjaśniłem swoją sytuację, wysyłając przez palma Pre zaszyfrowaną wiadomość do Berlina i Frankfurtu. W Niemczech mile witano nadarzające się od czasu do czasu okazje, by spuścić te wściekłe brytany ze smyczy - zwłaszcza jeśli długie okresy spokoju i pomyślności, pozbawiając ich wewnętrznych czy zewnętrznych wrogów, uniemożliwiały im jakąkolwiek akcję.
Że (na specjalne życzenie) Zygfrydzi działali w Iraku i Palestynie, w Pakistanie i Malezji - o tym wiedziałem. Stanowili więc jedyną siłę zdolną skończyć z samozwańczymi
#196
meksykańskimi królami przemocy: z moim imiennikiem Gongorą, uciekinierem Smokiem i spółką.
Użyłem słowa "orły". Użyłem słowa "bestie". Przypomniała mi się wizyta w zoo w Chapultepec. Powinienem był użyć słowa "tygrysy". Tygrysy, które wprawiały w drżenie powietrze (odebrałem ich z lotniska w Toluce i widziałem, jak rozjeżdżali na drodze zwierzęta i ludzi) i nie pozostawiały za sobą nawet śladu życia. Zygfrydzi, jak tygrysy, byli czystym instynktem. Ale, w przeciwieństwie do nich, mieli pamięć.
#197
Rozdział 41
Zauważyliście zapewne, że na zakończenie tej opowieści wszystko splata się jak głosy w chórze. Gongora dokonał podwójnej inwazji na moje życie prywatne. Uwodzi Priscilę. Zagraża El. Podminowuje też moje życie publiczne. Stawia mnie w bardzo niekorzystnej sytuacji. Stosowana przezeń wobec klasy średniej polityka kija i marchewki - Gongora atakuje jednych, lecz podlizuje się drugim - znajduje przedłużenie w postaci represji wymierzonych w ludzi bez znaczenia i nabijaniu "fałszywych punktów dodatnich" poprzez mordowanie niewinnych chłopców na dowód, że Gongora czuwa. I wysyła nam sygnał: rządy przemijają, siły zbrojne - nie.
Rozumiem to wszystko i dlatego ściągam do Meksyku oddział niemieckich Zygfrydów dowodzonych przez Zachariasza Wernera, romantycznego poetę, który publikacją wierszy maskuje swoje prawdziwe powołanie - do szpiegostwa i przemocy.
Rozumiem wszystko poza tym drobnym wypadkiem przy pracy, tym nieznacznym zejściem na manowce, jakie niespodziewanie funduje mi mój szwagier, Abelardo Holguin. Co się stało z tym młodym człowiekiem, bratem Priscili, synem don Celestina? W jaki sposób ze złotego młodzieńca
#198
zamienił się w niedoszłego poetę, a potem w autora telenowel, a potem w...?
Nie wiem, jakim słowem określić go teraz, kiedy - po przedstawieniu mnie bożemu dziecięciu ze skrzyżowania Insurgentes i Quintana Roo - Abelardo umawia się ze mną na kolejne spotkanie, tym razem w Sanbornsie przy Insurgentes.
Siadam naprzeciwko niego i czekam na smakującą atramentem kawę, którą podają tu Meksykanom zamiast lury zamawianej przez Amerykanów.
Uśmiecham się. Podoba mi się to wcielenie mojego szwagra. Jest szalony. I mnie zaskakuje.
- Adam, potrzebuję kasy.
Robię minę przychylnego krewniaka, który jednak oczekuje wyjaśnień. Wiem, że Abelardo nie dostanie od ojca, Króla Herbatnika, ani jednego peso i że nie udało mu się utrzymać pracy ani zapewnić sobie jakichkolwiek zarobków. Znów go widzę, jak stoi przede mną w katakumbach w Chapultepec... Ale nie chcę wydawać pochopnych sądów. Po co mu pieniądze?
- Adam, sam widziałeś, co się dzieje.
- Co się dzieje?
- Wszystko się rozpada, kochany. Nie ma harmonii. Siły porządku jedynie potęgują nieporządek. Nie ma władzy. Bandyci kpią sobie z rządu. Ba, gdzie tylko mogą, stają się rządem. Są jak Al Capone, za nieposłuszeństwo karzą śmiercią. Przejmują kontrolę nad państwem.
- Możliwe. Kto wie. Co właściwie proponujesz?
Odnoszę wrażenie, że Abelardo wpada w trans. Spogląda
w górę (choć w Sanbornsie wszystko jest dołem) i zamiast zamówić szwajcarską enchiladę, proponuje mi enchiladę aztecką: Meksyk to kraj zakochany w porażce, rewolucjoniści
#199
kończą źle, kontrrewolucjoniści zajmują się wyłącznie maskowaniem klęski, a we wszystkim tym kryje się oszustwo, szwagrze, czasem nam się zdaje, że ocali nas jedynie rewolucyjna przemoc, kiedy indziej - że tylko sztuczny kontrrewolucyjny spokój, i zobacz, co się dzieje, mamy przemoc bez rewolucji, spokój bez poczucia bezpieczeństwa, demokrację pełną przemocy, błędne koło, Adam, jak się z niego wydostać?
- Jak?
- Dzięki duszy.
- Czyli? - Staram się ukryć sceptycyzm.
- Nic nie działa - upiera się Abelardo. - Wszystko zostaje podane w wątpliwość: państwo, partie, sama demokracja, zatruwają nas narkotyki, zbrodnia, bezkarna przemoc. Co nas może uratować?
- Co?
- Dusza.
- Jak?
Abelardo swoim zwyczajem ciągnie w tonie łagodnego, niemal religijnego uniesienia: dusza, drzemiąca w ludzie religijność, to nas zawsze ratowało - wiara, szacunek dla religijnych symboli, dla świętych.
- Świętych? - Jednak uciekam się do lękliwego sceptycyzmu; oby nie uraził Abelarda.
- Sam widziałeś. Święte dziecię. W nie można uwierzyć pośród wszystkich tych rozczarowań i kłamstw. Popatrz tylko, jakie tłumy gromadzą się po południu na tym skrzyżowaniu. To tu ludzie szukają ochrony przed zagrożeniami, szwagrze.
Możecie być pewni: przeciwstawiam temu racjonalne argumenty. Kto nam zagwarantuje, że to zastępcze dzieciątko zdoła stawić czoło naszym bolączkom?
#200
- Matka Boska z Guadalupe - odpowiada Abelardo.
Staram się zbagatelizować tę odpowiedź. Przypominam
Abelardowi dyskusję prasową między naukowcem Juanem Antoniem Vizarronem, zapiekłym ateuszem, a pobożnym księdzem Franciskiem de Güemes. Abelardo odparowuje, że to tylko dowód na aktualność tematu wiary: kto dziś jeszcze mówi o Białej Koteczce z operetek, Marii Conesie? Kto pamięta o prezydenckich ambicjach generała Arnulfa R.Gomeza? Kto, żeby sięgnąć jeszcze dalej, powie, kiedy założono miejscowość El Rosario w stanie Sinaloa? Kiedy ukuto pierwszą złotą monetę w naszej rodzimej mennicy? Kiedy wygraliśmy bitwę pod La Limonadą, co, szwagrze? Kto wie, że w 1665 roku wybuchł Popocatćpetl? Że podczas trzęsienia ziemi dwudziestego ósmego lipca 1957 spadł z kolumny Anioł Niepodległości? Że po meksykańskim niebie regularnie przelatują komety: w roku 1965, w 1957, w 1910, w 1852, w...? (Już go nie słyszę: wracam pamięcią do chwili, kiedy uwięziony między udami Zoraidy przeżywałem najgorszy lęk każdego samca - lęk przed kastracją, choćby i dokonaną w momencie rozkoszy...)
- A o Najświętszej Panience z Guadalupe pamiętają wszyscy, ona jedna się ostaje w tym morzu zapomnienia.
Uśmiecham się.
- Tyle że nie istnieje. Przesądy.
- Owszem, istnieje. Wyjrzyj na ulicę.
Na rogu Insurgentes i Quintana Roo właśnie zaczynali gromadzić się ludzie czekający na codzienny występ świętego dziecięcia. A ono pojawiło się punktualnie, torując sobie drogę pośród pełnej szacunku ciżby. Ale nie samo. To znaczy z kimś.
Rozpoznałem tę osobę po czarnej szacie i czarnym szalu, które spowijały ją od stóp do głów, zasłaniając wszystko
#201
z wyjątkiem starczych rąk i sennych oczu. Dziecię jak co dzień wstąpiło na podwyższenie.
A ona z nim.
- To moja matka - oświadczyło.
Kobieta zsunęła okrycie i ukazała się oczom zebranych ciemna i słodka, ubrana w błękitną suknię w gwiazdy, z dłońmi złączonymi w geście modlitwy... Te odwieczne dłonie...
Nikt nie krzyknął "cud, cud!", ponieważ cuda, Sancho, zdarzają się rzadko i w rezultacie, zanim zostaną podane do publicznej wiadomości, wymagają potwierdzenia w drodze długich przesłuchań i dochodzeń mających rozwiać podejrzenia o oszustwo: to, czego byliście świadkami, to opus sensibile, wykraczające poza naturalny porządek rzeczy, albowiem chodzi o dzieło Boga, który w ten właśnie sposób postanawia się objawić, a nie o efekt ignorancji ludu, co to na widok dziecięcia z matką zdumiewa się i cieszy, ale wstrzymuje się z otwartą reakcją, jakby nie wiedział, czy przyznać rację ateuszowi Vizarronowi, czy jego przeciwnikowi w gazetowej dyskusji, księdzu Güemesowi.
Jednakże wszystkie wątpliwości się rozwiewają, kiedy dziesięcio- czy jedenastoletnie dziecię bierze matkę na ręce i unosi ją w górę na wyprostowanych ramionach, i tak ją trzyma, nad głową, gdy tymczasem tłum faluje, mruczy i wreszcie wybucha okrzykami:
- Cud! Cud!
Abelardo zaś, siedzący obok mnie w kawiarni, objawia swą przynależność do rodziny praktycznie myślących piekarzy, bo mówi:
- Z cudami jest tak, że nie możesz ich przypisać siłom natury, musisz odwołać się do Boga, a Bóg nie należy do natury ani nie podlega prawom rządzącym społeczeństwem.
#202
Bóg działa bezpośrednio, rozumiesz? Bez pośrednictwa sił naturalnych.
- I? - pytam z rosnącym sceptycyzmem.
- Rzecz w tym, że sprawa naszego dzieciątka i jego matki dziewicy wymaga czegoś więcej niż wiary, wymaga pieniędzy. Kasy. Kapusty. Wielu peso na reklamę. A tego, niestety, nie dostanie się od Boga.
Tu Abelardo patrzy na mnie, nie przeczę, z pewną życzliwością.
- Dlatego potrzebujemy twojej pomocy. Szwagrze.
#203
Rozdział 42
A zatem, czytelniku, powoli zbiegają mi się w rękach wszystkie wątki, wystawiając na próbę moje zdolności kierownicze. Dobrze, dam Abelardowi okrągłą sumkę na utrzymanie dziecięcia i jego matki. Tyle że moja podstawowa działalność nie ma nic wspólnego z krzewieniem wiary na Insurgentes.
Z Frankfurtu - przez Sao Paulo, Cancún i Tolucę, dla zatarcia śladów - przylatują Zygfrydzi. Wszystko przygotowałem. Broń. Instrukcje. Mundury.
Działają szybko. Działają efektywnie. Maski - gazowe i w ogóle - zakrywają im twarze. Niemal wszyscy są wysokimi blondynami, jak przystało na członków bojówki o nazwie odsyłającej do Wagnera. Ale niektórzy okazują się bardzo niscy, niemal jak karły - ci nazywają siebie Alberichami, lecz stoją na czele grupy.
I grupa działa.
Zygfrydzi dysponują dokładną listą meksykańskich bandytów. Ich adresów. Krewnych. Starych i młodych. Kobiet i dzieci.
Działają szybko. Działają bezlitośnie.
Porywają starców.
Uprowadzają dzieci.
Mordują mężczyzn.
#204
Topią rodziny kryminalistów we krwi i bólu. Nikomu się nie upiecze. Nikt nie zostanie oszczędzony. Ani najpotężniejszy. Ani najmniej znaczący. Po paru tygodniach wszyscy są sierotami, wdowcami, zostają bez dzieci.
To potworne, przyznaję.
Oto dziecko powieszone przed świtem na słupie telegraficznym.
Oto starzec utopiony we własnym basenie.
Podaje się do wiadomości, że ta oto kobieta została uprowadzona - na zawsze, do usług. For good. Für immer.
Że w ciągu dwóch tygodni każdy bandyta na własnej skórze odczuł, co to przemoc.
Że brakuje miejsca na cmentarzach.
Że nie wiadomo, kto to są Zygfrydzi.
Że odpowiedzialność ponosi rząd.
Że raczej mordujące się nawzajem gangi.
Że chodzi o zemstę.
Że chodzi o ziemię, pieniądze, konsumentów.
I w tym momencie, właśnie w tym momencie mówię Abelardowi, że może liczyć na pieniądze, tak, tak, szwagrze, jak najbardziej, pod warunkiem, że tego wieczoru święte dziecię ogłosi ze swego ołtarzyka na skrzyżowaniu Insurgentes i Quintana Roo, że nie, to nie rząd ani nie mordujące się nawzajem gangi, że nie o ludzką zemstę chodzi.
- Tylko o boską! Aniołowie zstąpili, by wymierzyć sprawiedliwość! Nikogo nie wińcie! To działa Opatrzność! Usłyszcie głos Boga! Uwierzcie w Jego karzące ramię!
I wszyscy podziwiają Boga, który objawia się w taki sposób, od ręki kończąc z rodzinami przestępców, tych samych, co jeszcze wczoraj porywali, mordowali, pobierali okupy za martwe już dzieci, i proszę, teraz to oni umierają, padają ofiarą zabójstw i nie mają środków, by zapobiec potwornościom
#205
dokonywanym przez Zygfrydów: śmierci w najróżniejszych postaciach. Upostaciowanej apokalipsie.
Kiedy widzę Adama Gongorę powieszonego do góry nogami na słupie telefonicznym przed moim domem, czuję, że spełniłem uzdrawiające zadanie. Teraz - owszem: władza uderzyła karzełkowi do głowy.
Kiedy widzę swoją żonę Priscilę, jak wygląda przez okno swej sypialni i zdjęta zgrozą krzyczy (niedosłyszalnie, bo za szybą), ledwie potrafię ukryć satysfakcję.
Kiedy widzę don Celestina, Króla Herbatnika, jak wychodzi z domu i nawet nie patrzy na dyndającego trupa Gongory, zaczynam staruszka podziwiać: nie bez powodu od dnia ślubu z jego córką mieszkałem z nim pod jego dachem - to dopiero stary drań, mój sekretny sprzymierzeniec, mój bliźni, chociaż nie brat.
Kiedy zasiadam w kawiarni i wręczam Abelardowi zapomogę, która pozwoli dziecięciu i jego matce kontynuować działalność, myślę, że to bardzo, naprawdę bardzo dobrze wydane pieniądze.
Kiedy spoglądam na ulicę i widzę święte dziecię i jego matkę dziewicę, jak po raz kolejny i na wieki wieków okłamują mój kraj, odczuwam głęboką wdzięczność za to, że istnieje wiara, ta wielka zmyłka, odwieczne oszustwo, które każe jednym, liczniejszym, pielgrzymować na kolanach do bazyliki w Guadalupe, innym, mniej licznym, trzymać święte obrazki nad łóżkiem, wszystkim zaś - żałować za grzechy.
Moi współpracownicy zdjęli czarne okulary.
A kiedy wracam do El i razem z nią - przed nią - się rozbieram, tylko my dwoje, moja kochanka i ja, wiemy, że nie mam pępka.
Jestem pierwszym człowiekiem.
#206
Rozdział 43
W czasie spaceru po zoo w Chapultepec don Xocoyotzín, mój ogrodnik, zbliżył się do woliery z orłem i poczuł współczucie. Wielki drapieżny ptak, silny i w naturze polujący za dnia - orzeł nad orły, harpia tropików pokryta piórami aż po pazury - rozpaczliwie latał w kółko po zamkniętej przestrzeni. Don Xocoyotzín, człowiek pochodzący z ludu i dobry z kościami, ulitował się nad więźniem. Korzystając z tego, że o tak późnej porze (ulubionej przezeń) nikogo wokół nie było, jednym machnięciem maczety (którą broni się przed czyhającymi w mieście niebezpieczeństwami) otworzył drzwi klatki i dopiero wtedy zauważył, że w środku leży nieruchomy (nieżywy?) duży wąż.
Orzeł, nie dziękując ogrodnikowi, wyfrunął z zamknięcia: rozpostarł gigantyczne skrzydła o rozpiętości dwustu dwóch centymetrów i poszybował na wolność, ku słonecznemu firmamentowi, ku górskim szczytom, z dala od pestycydów, z dala od myśliwych ze strzelbami, z dala od dusznego miasta...
Don Xocoyotzín zabrał węża do domu, z nadzieją, że przywróci go do życia.
Zapomniał otworzyć klatki z tygrysem. Ten groźnie ryczy.
Następnego dnia na niebie pojawiła się ta sama kometa co w roku...
INTERAKTYWNY SPIS TREŚCI
Rozdział 1 10
Rozdział 2 12
Rozdział 3 14
Rozdział 4 19
Rozdział 5 22
Rozdział 6 28
Rozdział 7 32
Rozdział 8 36
Rozdział 9 41
Rozdział 10 45
Rozdział 11 54
Rozdział 12 57
Rozdział 13 62
Rozdział 14 66
Rozdział 15 75
Rozdział 16 81
Rozdział 17 89
Rozdział 18 95
Rozdział 19 97
Rozdział 20 101
Rozdział 21 105
Rozdział 22 110
Rozdział 23 115
Rozdział 24 120
Rozdział 25 122
Rozdział 26 129
Rozdział 27 133
Rozdział 28 139
Rozdział 29 143
Rozdział 30 148
Rozdział 31 151
Rozdział 32 153
Rozdział 33 158
Rozdział 34 162
Rozdział 35 167
Rozdział 36 174
Rozdział 37 177
Rozdział 38 185
Rozdział 39 190
Rozdział 40 194
Rozdział 41 198
Rozdział 42 204
Rozdział 43 207